Pilarska Alicja – Moje wojenne dzieciństwo
Alicja Pilarska, mająca 1 sierpnia 1944 roku niespełna 5 lat, była mieszkanką warszawskiej Ochoty. Tam przeżyła pierwsze dni Powstania i stamtąd przez Zieleniak trafiła do Pruszkowa, a następnie w okolice Łowicza. Spisane w 2004 roku wspomnienia obejmują dzieje jej rodziny od momentu wybuchu II wojny światowej przez Powstanie, wypędzenie i pobyt w obozie w Pruszkowie, powrót do Warszawy oraz okres powojenny.
Urodziłam się 17 września 1939 roku w Warszawie. Pierwsze dwa tygodnie przeżyłam nie na Ochocie, gdzie mieszkała moja rodzina, ale na ul. Kruczej. Od wybuchu wojny kobiety i dzieci z mojej rodziny skupiły się w mieszkaniu Cioci. W ten wojenny czas przyszłam na świat. Alarmy i naloty sprawiły, że pierwsze dni przeżyłam głównie w piwnicy.
W tym czasie Ojciec i wujowie stawili się na apel pułkownika Umiastowskiego. Szukali polskiego wojska, odsyłani z miejsca na miejsce coraz dalej na wschód, aż trafili pod Kamień Koszyrski (dzisiejsza Ukraina), gdzie niespodziewanie znaleźli się pomiędzy dwoma, nacierającymi na siebie armiami – niemiecką i rosyjską. Mieli szczęście, po tułaczce (rajzie) wrócili wynędzniali do Warszawy, a moja rodzina do siebie, na Ochotę, na Grójecką 5. Ojciec zmarł na tyfus w 1941 roku. W Warszawie panowała epidemia. Dalsze lata okupacji przeżyłyśmy we czwórkę: Mama, Babcia, starsza siostra i ja.
Lipiec 1944 roku spędzałam z Babcią i siostrą u rodziny w Radości pod Warszawą. Pamiętam jak pod koniec lipca przyjechała z Warszawy Mama z niepokojącymi wiadomościami. Mówiło się też o powstaniu. Dorośli prowadzili rozmowy, mnie kazano wyjść na zewnątrz. Czekałam zastrachana pod werandą. Zdecydowano, że wracamy do Warszawy – w sytuacji zagrożenia należy trzymać się razem. Wróciłyśmy 1 sierpnia 1944 roku. Rano siostra poszła do Cioci na Kruczą. Ciocia była pielęgniarką. Poszła do Powstania. Miała wrócić za 2-3 dni. Siostra nie wróciła już na Ochotę. Przeżyła Powstanie w Śródmieściu. Spotkałyśmy się, na szczęście, znacznie później i daleko od domu.
Pamiętam to popołudnie. Widzę je wyraźnie. Takie dziwne światło, słońce jak przez mgłę. Siedzę przed domem. Nienormalnie pusta i cicha ulica Grójecka a naprzeciw opustoszałe ogródki działkowe ciągnące się do torów kolejowych. Wkrótce zrobiło się głośno, bardzo głośno.
Pamiętam atmosferę domu w tych pierwszych, powstańczych dniach. Paski na szybach, nocne zaciemnianie okien. Przygotowane na krzesłach ubrania zimowe i podręczne bagaże. Alarmy i naloty dniami i w środku nocy. Pospieszne ubieranie się i bieg do piwnicy.
Nasza kamienica, w kształcie litery L, stykała się częściowo z kamienicą z ulicy Tarczyńskiej. My mieszkałyśmy w części wystającej na ul. Grójecką. Całą posesję zamykał mniejszy budynek usytuowany wzdłuż ul. Grójeckiej. Wewnątrz było obszerne podwórze, z trawnikiem pośrodku, na którym stała figura Matki Boskiej. Piwnice były w posesji kamienicy. Żeby się do niej dostać musiałyśmy przebiec przez całe podwórze. Nie wszyscy zdążyli. Pamiętam, że w wejściu do piwnicy zginął mężczyzna, którego wepchnął na ścianę potężny impet powietrza od wybuchu bomby – jednej z dwóch, które spadły na nasze podwórze.
8 sierpnia wypędzili nas z piwnicy Ukraińcy – tak nazywano wtedy i długo potem oddziały pacyfikujące Ochotę. Wszystkich postawiono pod ścianę. Rozkaz natychmiastowego opuszczenia domu. Nie wiem ile czasu nam dano, ale Mama nie zdążyła się przebrać, mimo że cały ekwipunek leżał przygotowany w domu. Wyszła z Powstania w letnich butach, w drewniakach. W środku lata ludzie wychodzili ubrani po zimowemu i z tym, co zdołali unieść.
Na sąsiedniej posesji, bliżej placu Zawiszy, była piekarnia, której właściciel, Niemiec o nazwisku Kranit (pisownia fonetyczna), przed samym wybuchem Powstania wyjechał wraz z rodziną do Niemiec. Piekarnia była czynna w czasie Powstania. Pracowali w niej Polacy. I furgon z chlebem i ciężkimi bagażami wyjechał razem z mieszkańcami naszej kamienicy. Nie ujechał daleko.
Pognano nas, w kolumnie wysiedleńców, w kierunku placu Narutowicza, ale już na rogu ul. Słupeckiej stał kordon Ukraińców. Rekwirowano bagaże, zdzierano z rąk i uszu biżuterię. Zarekwirowano również furgon z piekarni. Nasze drobne precjoza były zaszyte w moim zielonym paletku, które miałam na sobie. Ocalały. Przydały się potem.
Był wieczór, zapędzono nas na Zieleniak przy ulicy Opaczewskiej. Ludzie zbili się ciasno na środku placu. Tu przeszła pierwsza koszmarna noc na wygnaniu. Na kocich łbach. Pamiętam tylko odgłosy – strzały i krzyki, krzyki i strzały. Babcia przykryła mnie i Mamę, zabroniono mi poruszać się i odzywać. Ukraińcy strzelali w zbity tłum na oślep – „jak do kaczek”. Przeżyłyśmy.
Z Zieleniaka przepędzono nas na Dworzec Zachodni, skąd przewieziono do obozu w Pruszkowie. Selekcja, plac przedzielony linami, środkiem wolny pas. Niemcy. Rozłączenie – Mama na prawo, ja z babcią za liny na lewo. Nie wiem jak i kiedy Babcia dotarła do kogoś z pobliskiej służby sanitarnej, ale spowodowała, że mamę przewieziono do baraku dla chorych jako chorą – chyba na dezynterię. Pamiętam, że ktoś z personelu medycznego zaprowadził nas potem do Mamy. Było to pomieszczenie, w którym były piętrowe prycze. Wkrótce Mama do nas dołączyła – a może już wtedy razem wyszłyśmy, nie pamiętam.
Nie wiem jaki był numer baraku, ale pamiętam, że koczowałyśmy w głębokich, zimnych, ciemnych i brudnych kanałach. Goły beton i zbita ciżba ludzi. Wydawano jakieś posiłki w kotłach usytuowanych na zewnątrz, ale brakowało naczyń.
Noc. I komunikat, czy tylko pogłoska, że ma być podstawiony pociąg do Łowicza i można się ewakuować. Miałyśmy w tych stronach bliską rodzinę. Mama chciała natychmiast jechać, ale Babcia nie pozwoliła. Wszyscy znajomi odjechali tym transportem, ale nie do Łowicza, tylko do Niemiec. Wiem, bo z tego transportu uciekła nasza znajoma i się uratowała.
Bunkry się przerzedziły. Następnego dnia załadowano nas do towarowych, bydlęcych wagonów. W zaplombowanych, zakrytych wagonach byliśmy tak stłoczeni, że nie można się było poruszać. Upał, smród, duchota. Pamiętam, że podnoszono mnie do małego, okratowanego okienka w górze wagonu. Tego dnia 2 osoby zmarły – kobieta i starszy mężczyzna. Trupy jechały z nami dalej. Pociąg jechał i stawał. Ludzie z okolicznych miejscowości usiłowali wrzucać jakieś jedzenie, owoce.
Późnym wieczorem, było już ciemno, pociąg się zatrzymał. Otworzono wagony. Kazano wysiadać. Gdzie jesteśmy? W Głownie! I radość, jesteśmy wolni. W budynku stacyjnym ustawione długie stoły z piciem i jedzeniem.
Podstawionymi furmankami rozwieziono nas po okolicznych wsiach do gospodarzy. Nie wiem do jakiej wsi trafiliśmy, ale niestety nie są to dobre wspomnienia. Sporą gromadę osób ulokowano na noc w stodole na słomie. Do okrycia – to, co kto miał na sobie.
Na następny dzień za złoty zegarek Mama zdobyła od miejscowych trochę chleba, cebuli, butelkę oleju. Na następną noc zagrzebała te skarby w słomę, pod głową. Rano już nic nie było. Trzeba było podjąć jedyną, słuszną decyzję – musimy dotrzeć do rodziny, pod Łowicz, do Mysiakowa. I poszłyśmy. Ponad 30 kilometrów marszu w upale dwóch udręczonych kobiet z pięcioletnim dzieckiem, głodnych, bocznymi drogami, chowając się przed przelatującymi samolotami i przed ludźmi. Doszłyśmy.
I tu, do Mysiakowa, po jakimś czasie, dotarła również siostra. Wyszła z kuzynką i jej 6-letnim synem z Kruczej, w pierwszych dniach (8-9) września. Zostali wywiezieni przez obóz w Pruszkowie pod Skierniewice. I też zdecydowała się z 14-letnią dziewczynką, na samotną drogę do rodziny.
Zobaczyłam ją jak szła od strony szkoły. Przybiegłam do domu z krzykiem – Krysia idzie! Babcia wyszła przed dom i mówi – dziecko, to jakaś staruszka. Tak też z daleka wyglądała, umęczona, owinięta w jakąś burą chuścinę. A było już zimno. Teraz byłyśmy wreszcie razem. Tak przeszła jesień i zima. Normalnie ludzie pracowali w polu, w obejściach, pracowano przy obróbce lnu, zimą przy kołowrotku i krosnach, zbiorowe darcie pierza, pieczenie chleba. Jak u Reymonta. Były jakieś przydziały żywności czy opału dla wysiedleńców, prawdopodobnie z Nieborowa. Nie pamiętam biedy tamtych dni. Byłam u swoich, życzliwych ludzi. Byłam bezpieczna. Biedę dzieliliśmy wspólnie.
Aż jednej z tych surowych, mroźnych zimowych nocy nienormalny ruch postawił nas na nogi. Z okien obserwowaliśmy jak wsią, od strony Nieborowa, w kierunku Łowicza, szła w ciszy długa kolumna niemieckiego wojska.
I nazajutrz gruchnęła od Łowicza wieść – Warszawa wolna. I wkrótce, dokładnie nie wiem kiedy, Mama wybrała się do Warszawy. Wujek podwiózł ją do Sochaczewa, dalej musiała radzić sobie sama. Wróciła załamana. Z naszego domu została sterta gruzów i popiołów. Wygrzebała i przywiozła kilka sztućców i przepalony, odłamany czarny ryngraf Matki Boskiej Częstochowskiej z napisem „Królowo Korony Polskiej błogosław twojemu ludowi”(wisi w moim domu do dzisiaj). Nie ma do czego wracać, Miasto kompletnie zniszczone. Zima.
Do Warszawy wróciłyśmy wiosną. Zatrzymaliśmy się początkowo u znajomej, przy ul. Wroniej. Było to jej ocalałe mieszkanie, na ostatnim piętrze. Jak padało, trzeba było ustawiać miski i co było dostępne, żeby nie lało się na głowę – dach był dziurawy jak sito.
W tym czasie było sporo mieszkań, do których nie wrócili dawni mieszkańcy. Masowo zajmowali je dzicy lokatorzy, niekoniecznie warszawiacy. Szaber i plądrowanie mieszkań były powszechne, ale jak ktoś sam stracił własne mieszkanie, wiedział co znaczy nie mieć dokąd wrócić. Władze kwaterunkowe proponowały wyjazd na Ziemie Zachodnie. Wielu warszawiaków kierowano do Gorzowa.
Mama wraz ze znajomą też tam zdesperowane pojechały. Do zajęcia były całe domy z wyposażeniem, ale miasto puste, niebezpieczne. Wyjazd z Warszawy nie wchodził w grę. Tu była nasza bliższa i dalsza rodzina, znajomi i przyjaciele. Tu byłyśmy u siebie. Tu ludzie się szukali, nie zawsze odnajdywali. Jak wujek Franciszek, który wychodził z Powstania i wszelki ślad po nim zaginął.
Dostałyśmy przydział w wypalonej kamienicy przy ulicy Spiskiej 12. Cała ulica była wypalona, wokół budynków sterty gruzów. Przy zawalonej do pierwszego piętra kamienicy pod numerem 4 długo leżały gruzy sięgające kilku metrów.
Przydzielony nam pokój nie miał drzwi, okien, tynków, podłogi. Za to stos gruzu do wymiecenia i wielki oczodół po oknie. Nasze pierwsze, wojenne lokum. Pamiętam naszą pierwszą czerwcową noc. Prowizoryczne, częściowo zabite, częściowo zasłonięte okno, czarny beton posadzki, odkryte wiszące pustaki sufitu. Długa koza na środku pokoju z rurą wylotową wyprowadzoną przez otwór w oknie.
Karbidówka do oświetlenia. Metalowe, przepalone łóżka i wojskowe koce z UNRRA koloru khaki. Potem były jakieś symboliczne paczki z darów, wydawane dla dzieci w zakładzie im. Boduena przy ul. Nowogrodzkiej. Trochę jedzenia, trochę ubranek – ale po co mi były opalone czy haftowane fartuszki. Brakowało rzeczy podstawowych.
Nie było oczywiście ani elektryczności ani wody. Kanały wentylacyjne zagruzowane. Wodę nosiło się z budynku Filtrów przy ulicy Niemcewicza. Do palenia w kozie przynosiło się odpady drewniane, wióry, korę z okolicznych stolarni czy składów drewna i tartaków, ciągnących wzdłuż ulicy Niemcewicza od Spiskiej i dalej, aż po Dworzec Zachodni. I tak przez następne miesiące i lata stolica była jednym placem budowy. Na podwórkach leżały kupy piasku, w którym grało się w pikuty. Ludzie własnym sumptem remontowali mieszkania, tynkowali, zakładali elektryczność, kładli podłogi, montowali okna. Każda taka inwestycja realizowana ogromnym wysiłkiem finansowym, była wielką radością. (Paradoksalnie, po latach jak będziemy zwalniać zajmowany lokal, administracja obciąży nas niemałym rachunkiem za remont na rzecz nowego lokatora).
Pamiętam, że dość długo organizowano odgruzowywania. Ludzie w „czynie społecznym” sortowali gruz wybierając z niego cegły, które furmankami wywozili do odbudowy domów. Większość mieszkań stanowiły tzw. kołchozy. Oznaczało to, że praktycznie nie było samodzielnych mieszkań. W każdym pokoju mieszkała inna, najczęściej wieloosobowa rodzina. Wspólne korytarze i sanitariaty. W naszym domu nie było wspólnych kuchni jak w wielu innych domach. Za to jedno pomieszczenie służyło jednocześnie jako pokój, kuchnia i łazienka – 3 w jednym. Zagęszczenie było ogromne. Nawet piwnice jeszcze długo były zamieszkałe.
Na Ochocie mieszkałam do 1973 roku. Po 9 latach od zapisu w spółdzielni mieszkaniowej doczekałam się własnego, samodzielnego mieszkania na nowobudowanych Stegnach. Pierwsze budynki stanęły praktycznie pomiędzy uprawnymi polami i regularną miejską zabudową na ulicy Bonifacego. Właściwie czułyśmy się tak jakbyśmy wyjechały z Warszawy. Udając się do miasta mówiło się, że jedziemy do Warszawy. Przez pierwszy okres czasu nawet na msze jeździło się do św. Jakuba.
Na Stegnach mieszkam już 30 lat. Dobrze się tam mieszka, ale i Ochota jest nadal moją dzielnicą. Lubię od czasu do czasu przejść się moimi starymi ścieżkami – przedszkole przy kościele św. Jakuba, szkoła na Raszyńskiej, liceum im. J. Słowackiego przy ul. Wawelskiej, ulice Spiska i dawna Długa, gdzie mieszkałam kilkanaście lat u rodziny. To moje stare kąty – moja mała, ochocka ojczyzna.
A czasy Powstania? Ten film w mojej świadomości nie blednie, a co dziwniejsze coraz bardziej boli. Przestaję się dziwić mamie, która nie chciała o tym mówić i wspominać. Przeżyłyśmy, to najważniejsze. Staram się w pierwszych dniach sierpnia zapalić lampki w miejscu pamięci na rogu Tarczyńskiej i Dalekiej. Bywa, że 1 sierpnia można tam spotkać dawnych mieszkańców tego rejonu ulic.
A Pruszków? Cóż, nawet nie został uznany za obóz kaźni i represji. Ustawa dotycząca kombatantów i osób represjonowanych nie obejmuje osób, które przeszły przez pruszkowski Dulag 121. I nikogo, dosłownie nikogo, żadnej instytucji, stowarzyszenia czy związki nie obchodzą losy ludności cywilnej. A przez Dulag 121 przeszło około 650 tysięcy warszawiaków i częściowo ludności z miejscowości okołowarszawskich. Z tego 350 tysięcy wywieziono do Generalnej Guberni. Ich nie objęły żadne reparacje, nie przyznano żadnych przywilejów, a o udziale ludności cywilnej i gehennie wysiedlenia niewiele się mówi.
W Pruszkowie nie ma dotąd nawet izby pamięci tamtych dni. Władze warszawy głośno i z rozmachem uczciły 60 rocznicę Powstania Warszawskiego, ale obchodami w Pruszkowie już się nie bardzo zainteresowały. A uroczystości pruszkowskie, w rocznicę ostatnich transportów, były w porównaniu z warszawskimi skromne, ale piękne, podniosłe.
Napis pruszkowski ,,Tędy przeszła Warszawa” zobowiązuje – Warszawa i jej najwyższe władze mają obowiązek pamiętać o pruszkowskim obozie Dulag 121.