Rola Regina – „Krzyk i płacz”
Regina Rola z d. Kleczkowska, ur. w 1931 roku, w okresie okupacji mieszkała na Grochowie wraz z rodzicami Wacławem i Leokadią z d. Górską oraz siostrami Jadwigą i Marią. Tuż przed wybuchem Powstania, w obliczu zbliżającego się niebezpieczeństwa, rodzina postanowiła przenieść się do Błonia. Leokadia Kleczkowska ruszyła z córkami w stronę Śródmieścia, gdzie, z powodu złego stanu zdrowia, została z córką Reginą na odpoczynek. Tam zastało je Powstanie. Po kilku tygodniach spędzonych w objętej ogniem powstańczych walk Warszawie, w czasie tymczasowego zawieszenia broni, przedostały się na Dworzec Zachodni. Stamtąd zostały wywiezione obozu Dulag 121, a następnie skierowane do Opoczna. Po wyzwoleniu wróciły do Warszawy. W domu pozostał jedynie ojciec pani Reginy, dla którego los okazał się mniej łaskawy – został również wygnany do obozu Dulag 121, skąd wywieziono go do Oświęcimia, a później do pracy w kamieniołomach we Flossenbürgu, gdzie zginął 24 grudnia 1944 roku. Relacja Pani Reginy po raz pierwszy ukazała się na łamach Kuriera Południowego w 2011 roku w artykule pod redakcją Tomasza Kuźmicza.
1 sierpnia moja matka czuła się bardzo źle (kilka miesięcy wcześniej uległa poważnemu poparzeniu). W tej sytuacji postanowiła odpocząć u mojej babci, przy ulicy Pańskiej 86. Ja z nią zostałam, natomiast moje dwie siostry z ciocią udały się na przystanek, z którego przed godziną 17:00 odchodziła kolejka WKD do Milanówka. Niedługo po ich odejściu usłyszałyśmy hałas i strzały. Mama powiedziała, że właśnie wybuchło Powstanie. Wyglądając przez okno, zauważyłam mężczyzn z biało-czerwonymi opaskami AK na rękawach. Niektórzy mieli też hełmy. Krzyczeli, żeby zamykać okna i wynosić sprzęt, bo będą budować barykadę. W ten sposób zostałyśmy biernymi świadkami Powstania Warszawskiego, przez kolejnych sześć tygodni dzieląc los cywilnych mieszkańców miasta i martwiąc się jednocześnie o ciotkę i siostry.
Z początku były jeszcze zapasy żywności i węgla, można więc było mieszkać w domu i przyrządzać normalne posiłki, a do piwnic schodziło się jedynie w czasie nasilonych walk. Później sytuacja się zmieniła. Ciągle towarzyszyły nam odgłosy karabinów, bombardowania, czołgi i huk dział. Gdy zapasy się skończyły, zabijano konie, które i tak skazane były na śmierć głodową, bo nie było już dla nich paszy. W pewnym momencie powstańcy zdobyli młyn, dostaliśmy więc susz ziemniaczany. Natomiast po wodę chodziłyśmy, pod ostrzałem, na ulicę Żelazną. Tam w jakiejś piwnicy przez dłuższy czas działała pompa.
Informacje o sytuacji powstańczej Warszawy docierały do mieszkańców dzięki biorącym udział w walkach, którzy przychodzili do swoich rodzin coś zjeść czy się przebrać. Były też gazetki i radio, przez które Bór-Komorowski zwracał się do świata o pomoc dla walczącej Warszawy Niestety, skromna pomoc udzielona w formie zrzutów najczęściej trafiała na tereny zajęte przez Niemców. U nas, mimo nieustannie trwających walk, sytuacja nie była tragiczna. Za to bardzo szybko nasze piwnice zaczęły zapełniać się nowo przybywającymi rodzinami, które straciły dach nad głową, dobytek, a często i swoich bliskich. Z Woli i Starówki dochodziły nas wieści o okrucieństwach, jakich Niemcy dopuszczali się wobec ludności cywilnej. Kanałami przedzierali się głodni, obdarci i wycieńczeni powstańcy. Zaczęło wszystkiego brakować. Na ulicach i w podwórkach grzebano zmarłych. Pojawiła się czerwonka.
W tej sytuacji dowództwo powstańcze ogłosiło obustronne zawieszenie broni, w czasie którego ludność cywilna mogła opuścić Warszawę. Początkowo odnoszono się do tego sceptycznie, ale w miarę upływu czasu coraz więcej ludzi pozbawionych nadziei na ocalenie decydowało się wyjść. W kaplicach odprawiano msze i udzielano komunii. W ósmym dniu września również i ja wraz z mamą i kilkoma sąsiadami z ulicy Pańskiej wymaszerowaliśmy w kierunku Dworca Zachodniego. Zabrałyśmy ze sobą mały stołeczek oraz niewielką torebkę, w której były ręcznik, mydło, dwa kubeczki, sweter i upieczony z płatków owsianych placek. Szłyśmy ulicą z setkami innych ludzi, wielu było rannych, kalekich. Po obu stronach stali Niemcy i Ukraińcy w niemieckich mundurach. Jeden z nich idący blisko mnie powiedział: „Ot, Polaczki, nawojowaliście się, nawojowali”. W pewnym momencie spojrzałam w stronę Warszawy na niebo, które było purpurowe, a z ziemi wciąż unosiły się kłęby dymu. Powiedziałam do mamy: „Jak to dobrze, że nas tam nie ma, bo byśmy się ugotowały”, a mama mi odpowiedziała: „Dziecko, przecież tam tak było cały czas”.
Kolumna dotarła do Dworca Zachodniego, gdzie wtłoczono ludzi do pociągu, który miał ich zawieźć do tymczasowego obozu Dulag 121 w Pruszkowie. Robiło się szaro. Szłam do budynku z nadzieją, że w końcu porządnie się umyję, a tu ogromna hala z betonową podłogą, na której na kartonach albo na ubraniach leżą lub siedzą ludzie – mnóstwo, setki. Z trudem znalazłyśmy kawałek „niezamieszkałej” jeszcze przestrzeni. Mama zaraz ruszyła na zwiady, każąc mi nie ruszać się z miejsca. Po pewnym czasie wróciła, wzięła nasze kubki i przyniosła ciepłą czarną kawę, którą popiłyśmy kawałek naszego placka. Potem poszła szukać toalety – był to wykopany za halą wzdłuż baraku rów, w poprzek którego poukładano deski. Załatwiano się publicznie, w kucki lub okrakiem. Z tego powodu bardzo cierpiała nasza sąsiadka, która była w zaawansowanej ciąży. Zaraz po przybyciu do Dulagu rozdzielono ją z mężem, bo młodych i zdrowych mężczyzn umieszczano za drutami – po obu ich stronach słychać było krzyk i płacz. Mama szybko zorientowała się, co najlepiej robić. Miałyśmy przy wychodzeniu do transportu udać się w określone miejsce (nie pamiętam dokładnie gdzie). Stamtąd wywożono do Generalnej Guberni, czyli w Polskę. Tam też udałyśmy się już następnego dnia. Co prawda, Niemiec nie chciał nas przepuścić, ale mama pokazała mu, że kuleje. Załadowano nas do pociągu i późnym popołudniem ruszyłyśmy w drogę, nie wiedząc dokładnie, dokąd nas właściwie wiozą. Było tak tłoczno, że musieliśmy wszyscy stać. Noc była bardzo zimna. Przez szpary w deskach zauważyliśmy, że mijamy Grodzisk, Skierniewice. Rano pociąg zatrzymał się w Opocznie. Ziemia była oszroniona, a my skostniali i głodni. Nieopodal rozstawiono stoliki, przy których rejestrowano przybyłych, wydając im zaświadczenia oraz skierowania do gospodarzy. My udałyśmy się tam, gdzie jak nas poinformowano, mogłyśmy dostać coś do jedzenia. Mama za kapuśniak z kartoflami zapłaciła przedwojennymi „srebrniakami”. Natomiast do wyznaczonego gospodarza się nie zgłosiłyśmy. Mama zadecydowała, że idziemy na Błonie-Warszawa. Omijając sprawdzających dokumenty Niemców, już nocą dotarłyśmy do Skierniewic. Tam – nocleg na wiązce słomy. Rano wsiadłyśmy do pociągu towarowego, który dowiózł nas do Łowicza. Potem trochę pieszo i okazją z „żółtkami” (tak nazywano żołnierzy węgierskich w służbie niemieckiej, bo na czapkach mieli żółte otoki). Do Błonia podwiózł nas miejscowy chłop, ale psioczył na warszawian, że „wszędzie pełno tych darmozjadów”. Przykro było to słyszeć, a i wspominać przykro. Po południu dotarłyśmy wreszcie do rodziny. Była w komplecie: ciotka, dwie siostry i nasza sąsiadka z Grochowa z dzieckiem.