Rzeźnicka-Nowaczyk Alina – „Droga przez mękę”
Alina Rzeźnicka-Nowaczyk, ur. w 1928 roku, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała wraz z matką i rodzeństwem – dwunastoletnią siostrą i bratem w wieku niemowlęcym – na Starym Mieście. Rodzina została wypędzona z domu po kapitulacji Starówki i pognana pieszo do obozu przejściowego w Pruszkowie. Stamtąd, dzięki pomocy pomagającej w Dulagu sanitariuszki, wywieziono ich furmanką poza bramę obozu. Matka z dziećmi przez pewien czas ukrywała się u rodziny mieszkającej w Pruszkowie przy ul. Wiosennej, a następnie, chcąc się połączyć z bliższymi krewnymi – wyruszyła w stronę Płocka, znajdującego się wtedy na terenach okupowanych przez III Rzeszę. Po wojnie rodzina powróciła do Warszawy. Rozmowa z Panią Aliną Rzeźnicką-Nowaczyk została przeprowadzona w 2014 roku.
Mieszkaliśmy w Warszawie, na rogu Freta i Mostowej. Na Starówce całe powstanie przeżyliśmy. Jak Stare Miasto skapitulowało, myśmy się tylko modlili. Moi wszyscy koledzy, starsi ode mnie, przechodzili kanałami na Śródmieście, chyba, że który był chory czy ranny. Mówili, że weźmie nas Wehrmacht, nie Łotysze, jak na Woli, gdzie działy się straszne, okropne rzeczy… rozstrzeliwali, gwałcili młode dziewczyny za kościołem. Tam zginął nasz kuzyn. Ustawili ludzi w szeregu i co dziesiątego, nieważne, czy to była kobieta, mężczyzna, czy młodzieniec, zabito.
Brała Pani udział w konspiracji?
Byłam w „Żubrach”. Jako młoda dziewczyna chodziłam na tajne komplety ogólnokształcące i tam się ta organizacja harcerska uformowała. Mama rozpaczała, bo po pewnym czasie moja młodsza siostra wykryła, że ja coś tam po cichu robię, noszę jakieś paczki, papiery.
Niemcy nas wyprowadzili, kiedy cała Starówka skapitulowała. Nas szło siedemdziesiąt tysięcy osób… Byłam wtedy z mamą, siostrą i sześciotygodniowym braciszkiem. Myśmy z Warszawy tak wyszły, jak stałyśmy. Acha, miałam ze sobą tylko taki koszyczek, w którym była woda z cukrem i z jakąś mąką dla braciszka, bo mama nie zawsze mogła go karmić. Żeby dać mu do picia, żeby nie robił hałasu. Bo różnie to było – gdyby dziecko płakało, ryczało, Niemcy, jak by im coś odbiło, mogliby zabić.
Czy pamięta pani trasę wyjścia?
Szliśmy na pewno przez Plac Zamkowy. W pierwszym momencie taką pocztą pantoflową doszło do nas, że nas na tym Placu Zamkowym zabiją. Zrobili tam najpierw zgrupowanie, mieli nas rozstrzelać – kazali poklękać, karabiny maszynowe dookoła. Ale później dostali jakieś zawiadomienie, dwaj oficerowie wsiedli na samochód, kazali nam powstać i marsz. Widocznie się rozmyślili, darowali nam życie. I potem na Pruszków. Nie pamiętam, jaka to była trasa, miałam szesnaście lat, a teraz mam osiemdziesiąt pięć, więc zdarza już mi się nie pamiętać. Żeśmy szły takim marszem, odpoczywając tak tylko po troszeczku. Ja jeszcze niosłam dziecko, to małe, i już byłam naprawdę zmęczona. Nasza mama niosła siostrę. Nie bili nas, ale co jakiś czas pojawiał się strach, że nas rozstrzelają. Pamiętam, że się modliliśmy.
A czy pani jechała pociągiem z dworca zachodniego, czy wukadką?
Nie, na piechotę, do samego Pruszkowa szliśmy na piechotę.
Czy pamięta pani datę znalezienia się w obozie?
Pamiętam, że sześć tygodni Starówka się trzymała i ta cała kapitulacja Starego Miasta miała miejsce w szóstym tygodniu powstania, ale, wie pani, dokładnie nie pamiętam. Ja byłam tak zmęczona tym wszystkim… Trafiliśmy do jakiejś ogromnej hali. Nie wiem, co to była za hala. Tam nie było, na czym usiąść. Nic nie było. Myśmy na gołym cemencie leżeli, każdy na swoim kawałku.
Przed wyjściem z Warszawy powiedziałam mamie, żeby wzięła taty pelisę i to nas ratowało. To był wrzesień. Mama rozkładała ją na tym cemencie i my wszystkie i ten maleńki sześciotygodniowy braciszek, żeśmy się tak kulili, tuląc do siebie. Na takim cemencie ludzie się kładli, co mieli robić…
Polki, to chyba były Polski, roznosiły w takich kotłach wodę i zupę – lurę, z jakimś makaronem. Jak ktoś miał naczynie, to mu nalewali i tak poratowali. Ale myśmy nic nie miałyśmy, nawet kubeczka żadnego ani puszki, a Niemcy nie dawali. I jedna z pań, która miała chyba cztery garnki aluminiowe na sznurku zawieszone – dała nam swój czajnik. Widziała, że buzię nadstawiają dzieci, żeby wody, czy tej zupy dostać. Ja jeszcze zaczęłam się – byłam młoda – podśmiewać, a mama powiedziała: „nie śmiej się moje dziecko, bo ta pani łapała, to, co dla niej najważniejsze i dała nam”. A potem mówiła: „widzisz, żeby nie jej czajnik, to byśmy nawet wody przez te godziny, co tam spędziłyśmy, nie miały w czym wypić”. Ale ja sobie też pomyślałam: my nie mamy nic, nawet pieluszek… Po co tej kobiecie garnki? Potem rozeszło się po obozie, że kto ma czajniki, niech tej matce z trójką dzieci odda. No, ale myśmy już podziękowały. W każdym bądź razie, dzięki temu, żeśmy miały ten czajnik, to te godziny w obozie przetrwałyśmy.
Jak długo przebywała pani w obozie?
Maksimum dwadzieścia cztery godziny, dlatego, że to był obóz przejściowy i od razu nas tam segregowano: młodych ludzi do Niemiec, do pracy, tych w średnim wieku czy starszych, którzy się już nie nadawali do pracy – do koncentracyjnych obozów. Jeszcze była trzecia grupa – po prostu na rozwałkę, tak jak się mówiło. Podczas tej segregacji słuchać było straszny płacz, straszny krzyk, bo oddzielali młodzież od matek, rodziców, mężczyzn od kobiet. Oddzielali nawet dzieci, które już chodziły. Tylko te matki, które miały dzieci przy piersiach, maleńkie, uchodziły z życiem.
Ja wtedy byłam, lekko, co prawda, ale ranna w kolano i niosłam jeszcze tego sześciotygodniowego braciszka, natomiast moja siostra była po szkarlatynie, a Niemcy strasznie się tego bali. I tam była taka dyżurka, gdzie dyżurował lekarz z polską pielęgniarką. I od nich zależało, można powiedzieć, życie – jak posegregują, gdzie kogo wyślą.
Uratowała nas kuzynka mojej mamy, Halina Jaśkiewicz, która mieszkała z rodziną w Pruszkowie. Jedna z pielęgniarek pracujących w obozie ją znała i dała jej znać, że wychodzimy. Oni nas wtedy posadzili na taką podwodę, to był wóz konny, na którym leżał ciężko ranny młody człowiek. Skierowano nas do szpitala w Pruszkowie, gdzie posyłano rannych. Ale temu gospodarzowi, który nas wiózł – pewnie mu kazali – dano kartkę, wykaz, gdzie ma zawieść. I jak opuściliśmy już bramę obozu, to on mamę, mnie i moją siostrę wypuścił. Widział maleństwo sześciotygodniowe i pozwolił, żebyśmy uciekły. Przekazano wiadomość naszej rodzinie i po nas wyszła ciocia. Przebywałyśmy dosyć długo u niej w domu, przy ul. Wiosennej.
Jak ona się dowiedziała się, że państwo są w obozie?
Pruszkowianie interesowali tym, co się dzieje w Warszawie z powstaniem, w ogóle interesowali się losem warszawiaków. Jak wyjeżdżały furmanki z ludźmi to kto mógł, ten kogoś brał, jeśli się nie bał. Nawet zupełnie obcych ludzi zabierali do siebie. Nasza rodzina musiała dowiedzieli się, że w tym okresie Starówka właśnie skapitulowała i że gnają nas do tego obozu.
Niemcy robili łapanki tych, którym się udało wydostać z obozu. U naszej rodziny pod kuchnią była piwnica, po schodkach się do niej schodziło, a na była górze taka klapa, no i na niej jakiś chodniczek, stół stał. I jak tylko fama szła, że Niemcy szukają warszawiaków, powstańców, to my po tych schodkach do piwnicy, klapa opuszczona. I tą nagonkę, która trwała kilka godzin – a czasem było to kilka razy w tygodniu – myśmy tam przesiedziały. Tak nas przechowywali. Dopiero jak to się wszystko uciszyło, kiedy jednych powstańców zabili, drugich wypuścili, innych do obozu, czy do Niemiec na roboty wysłali, wyszłyśmy z tego Pruszkowa.
Jak długo została pani u cioci Jaśkiewicz?
No, dokładnie to ja nie pamiętam.
To mogło być miesiąc, czy dłużej?
Nie, nie, dłużej to na pewno nie. Bo jak już tylko nie było takiej nagonki, to mama chciała zaraz wyrwać się do bliższej rodziny. Myśmy w Płocku i Drobinie mieli rodzinę, to wtedy była Rzesza. I wyruszyliśmy na taką wędrówkę. Gdzie to myśmy nie byli?! Myśmy tak trochę pociągiem, a trochę na piechotę się przemieszczali, ktoś nas czasem zabrał z drogi… Mnie się zaraz płakać chce… Była straszna bieda, nędza.
Bo to mocne wspomnienia…
Jak Cyganie, nawet gorzej, jak żebraczki. A przed powstaniem właściwie mieliśmy normalne życie, z tym, że nasz tato zmarł przed wojną, a mój ojczym – mój braciszek był z drugiego taty – został z łapanki rozstrzelany na Pawiaku, jako zakładnik, w październiku czterdziestego trzeciego roku, jeszcze przed urodzeniem tego swojego syna. On się nazywał Jabłkowski, mama z drugiego nazwiska była Jabłkowska.
Niektórzy ludzie nas przygarniali. W Krakowie, pamiętam, z dworca nas przygarnął taki człowiek, który był dozorcą w jakiegoś domu, ale nie pamiętam ulicy. On sam doszedł do nas i zapytał czy jesteśmy powstańcami. Bo nikt z innych ludzi – wyglądający na inteligentnych, bogatych – nie zainteresował się tym, że siedzi matka z maleńkim dzieckiem, drugie jeszcze nie wyzdrowiałe po szkarlatynie, no i ja, chudziutka, sucha jak patyk, z warkoczykami, szesnastoletnia dziewczyna. A on sam podszedł i zapytał: „Czy wy jesteście powstańcami, czy jesteście z Warszawy?” i mówi: „A, ja nie mam, co prawda wygód, ale Was wezmę na trochę”. I myśmy u tego człowieka byli chyba z tydzień czasu. Pościelił nam w kuchni na słomianym sienniku. I my chyba stamtąd korespondowaliśmy z rodziną.
Czyli z tego Krakowa już pojechały Panie do rodziny?
Z tego Krakowa już dostaliśmy się do Płocka, do cioci. Myśmy się podwodą, z wojskiem zabrały po drodze. A z Płocka potem do Drobina i tam już byłyśmy do stycznia czy lutego, jak już Warszawa była wyzwolona.
Pamiętam jeszcze jak ciocia Jaśkiewicz przewiozła nas przez granicę między Rzeszą a Generalną Gubernią – to było chyba gdzieś w Pomiechówku – w beczce od piwa Haberbuscha, był przed wojną taki browar, gdzie piwa wyrabiali. I Niemcy przewozili sobie z Generalnej Guberni do Rzeszy piwo w takich ogromnych, ogromnych bekach. Ale ogromne! No i ciocia, ponieważ pracowała tam, przyjechała z chłopem, który woził to piwo i do takiej pustej beczki na samym końcu wozu konnego nas wsadzili i przewieźli przez granicę. To były takie wozy z zakrytymi platformami, na które wsuwali te beczki z piwem i potem je odbierali ci, co pracowali w piwiarniach. Myśmy się w trójkę zmieściły. Ciocię i tego chłopa też rewidowali, ale oni mieli papiery z Haberbuscha. Oni stale jeździli, chyba prawie co dwa dni, czy nawet co dzień. Jak nas włożyli do tej beczki, to tylko, żeby było cisza, żeby cichutko być. Kiedy zatrzymali nas na granicy, papiery sprawdzili i otworzyli, tak rozsunęli te drzwi, ale jedna beczka, druga beczka, trzecia beczka, a nasza pusta beczka była dalej, w głębi. Moja mama trzymała tylko tak pieluszkę temu małemu przy buzi, żeby nie zapłakał, bo by nas wyciągnęliby i zabili… Straszne rzeczy.
Próbuję sobie uporządkować – skąd była pani w taki sposób przewożona?
Z Pruszkowa. Ale dokładnie nie pamiętam kolejności. Starałam się nawet myśleć o tym. Myśmy wędrowały, gdzie się dało. To naprawdę była droga przez mękę.
Rozumiem, to był jeden z tych etapów. A czy ma pani jakieś pamiątki związane z pobytem w obozie Dulag 121, albo jakieś dokumenty?
A skąd, a skąd, jak dokument myśmy mogły mieć!
Może miała pani wtedy coś ze sobą?
No szesnastoletnia dziewczynka, co ja mogłam mieć ze sobą? Absolutnie nie, nikt nawet nie myślał o tym. Każdy tylko chciał przeżyć! Ale podczas selekcji Niemcy wszystkich spisywali. Oni byli tak dokładni.
Nie dysponujemy tymi listami.
Nie wiem, czy spisywali tych, których wysyłali do Niemiec czy gdzie indziej, ale nas oczywiście, wszystkich! Bo myśmy znalazły się na tej liście do wywiezienia do szpitala w Tworkach.
I już na końcu, jak z Drobina docieraliśmy do Warszawy, w Staroźrebach był tak zwany Landrat – taki komendant na cały ten powiat. To była Rzesza. I on, jak myśmy tam dobrnęły, wydał nam takie zaświadczenie, że wolno nam tam przebywać, bo nie mamy gdzie. Później nas mama zameldowała w Warszawie, może miała dokumenty, a może tylko na podstawie świadków – bardzo dużo ludzi powróciło do Warszawy i wszyscy sobie świadczyli. A naszymi dowodami, dokumentami to, wie pani, były kartki porozklejane na ruinach starego domu, z informacją, gdzie my przebywamy, gdzie nas poszukiwać. I wszyscy tak robili, myśmy poszukiwali w ten sposób znajomych, rodziny, bo myśmy mieli na Lesznie rodzinę. Jak wróciłyśmy do Warszawy panią interesuje?
Oczywiście, proszę powiedzieć.
Kiedy powiedzieli, że Warszawa jest wyzwolona, mama mówi, że musi pojechać. Najpierw płakałam, „mama może ci coś zrobią”. Mówiła: „nic się nie bójcie”. A miała trzydzieści sześć lat, była młoda, przystojna była, fajna była moja mama. W tym Drobinie wsiadła w samochód pełen żołnierzy i przyjechała do Warszawy. Nas zostawiła u rodziny. To chyba w styczniu było. Potem, jak już wróciła po nas, to babcia nie chciała, żebyśmy odjechały, ale mama się uparła. I mówi „zabieram dzieci, bo my musimy w dalszym ciągu żyć w Warszawie”.
My jeszcze przed tym byliśmy w Toruniu. Jak już wkroczyli Rosjanie, chcieli dać powstańcom mieszkania i myśmy pojechali do Torunia, ale mama nie chciała, powiedziała, że jest warszawianką z dziada pradziada.
Do Warszawy jechałyśmy pociągiem, którym ruskie armaty wieźli, na odkrytych platformach. Padał śnieg. Mama włożyła braciszka w poduszkę, zawinęła go. I tak tuliła nas. I co ileś kilometrów ruskie stawali i mówili: „dawaj dziengi”, bo oni idą pić. Więc ludzie dawali: pierścionki, co kto miał. Lokomotywa stawała co chwila, co ileś tam kilometrów. I ja mówiłam: „Mama, my już chyba nie dojedziemy! Dlaczego nas zabrałaś z ciepełka, z domu? Gdzie jakoś normalnie było, chociaż to była Rzesza, bo babcia nawet kozę od kogoś dostała, i mleko było. Brat się na kozim mleku chował…”.
Stare Miasto to było zupełnie zniszczone. Jak wychodziłyśmy, to dom był cały, ale potem Niemcy rzucali miotacze ognia i wszystko wyburzali. Nie było po co tam wracać, ale mieliśmy rodzinę w Alejach Ujazdowskich, która już nie przyjechała do Warszawy. Potem z nami korespondowali, gdzieś na Zachód wyjechali. Tam, na Alejach Ujazdowskich, niektóre mieszkania ocalały. To były takie duże kamienice – z dwóch stron były schody, po środku te główne, a z tyłu kuchenne. Z tego domu wypalony był cały front, ale część od podwórka ze schodami została. Pół kamienicy było, pół nie. I myśmy tam zamieszkali. Jeden pokój bez połowy ściany, bez sufitu. Ale moja mama była pełna optymizmu. Jak zaczęłam płakać, mama pyta: „Czego ty płaczesz?” Ja mówię: „My gorzej żyjemy od żebraków.” Nie mogłam tego strawić. A mama mówi: „Córeńka, jeszcze będziesz w koronkach spała, ja Ci daję gwarancję”. A przecież była młodą osobą, owdowiała drugi raz, a wciąż była taką optymistką. Gdyby nie mama, to byśmy zmarniały z siostrą. Jak zresztą wiele moich koleżanek po wojnie, które musiały handlować, pracować. Ich matki sobie nie dawały rady, były zrozpaczone, chore. Na Wilczej, zaraz przy Alejach Ujazdowskich, spotkałam moje dwie koleżanki, w piwnicy takie mieszkanie sobie zrobiły. Ich mama się rozchorowała, paraliż ją złapał i ona wiecznie leżała. Dziewczynki – jedna dwanaście, druga chyba czternaście lat – musiały zarobić, handlowały. Takie dzieci miały rozum –tramwaje były poprzewracane, one takie kartony miały i w tych poprzewracanych wagonach i w tych kartonach, sprzedawały chleb, kiełbasy, które gdzieś wcześniej kupiły.
A nasza mama sama pracowała, w spółdzielni inwalidzkiej, a my poszłyśmy do szkoły, jak tylko szkoły się zaczęły. Chodziłyśmy na zmiany, żeby się zajmować Wojtusiem. Ja byłam załamana, bardzo słaba byłam psychicznie.
Ale pani matka bardzo silna, podtrzymała.
Tak, i moja siostra. Bardzo silna. Wie pani, jak zdobywała moja siostra na opał drzewo? Ona spotykała się z moim kolegą, Jurkiem, starszym ode mnie chyba o dwa lata. On był w Polonii, w tym klubie. I oni razem chodzili po gruzach i wyciągali różne krzesełka, drzwi, deski jakieś spadające, bele, z tych domów. I oni to ciągnęli, bo myśmy mieszkali na czwartym piętrze, bez windy, bo winda była od frontu. Ona taka była zaradna. Mama nawet nie wiedziała o tym, bo jej nie pozwoliła. Ale później, jak raz wyciągnęła jakąś rękę czy nogę spaloną, to już powiedziała, że nie pójdzie więcej.
Mama powiedziała, że będziemy sobie jakoś dawali radę. I faktycznie, tak pomaleńku, pomaleńku… Bo ostatecznie w domu było jako tako. Nie chodziliśmy głodni. Było ciepło, bo pokoju był piec, wspaniały, ogromny piec do sufitu, który ocalał. I moja mama i ten Jurek, znaleźli taki ruszt z kuchni ruszt i postawili z gliny i cegieł kuchnię, która miała wlot do tego pieca. Tam się gotowało.
Że człowiek to przeżył… ja, jako dziewczynka przeżyłam trzydziesty dziewiąty rok, potem czterdziesty czwarty – powstanie. Mówią, że człowiek nie jest wytrzymały. Jest wytrzymały!