menu

Rydzewska-Suchecka Elżbieta – Warszawa, Dulag, Pruszków

Rydzewska-Suchecka Elżbieta – Warszawa, Dulag, Pruszków

Elżbieta Rydzewska-Suchecka, urodzona w 1937 roku podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała wraz ze swoimi rodzicami  Walerią i Kazimierzem Rydzewskimi w kamienicy przy ul. Krasińskiego.  Następnie, z powodu strachu przed bombardowaniami, rodzina przeniosła się do Fortu Sokolickiego, gdzie doczekała końca Powstania. Po kapitulacji Elżbieta Suchecka wraz z rodzicami oraz sąsiadami – Ireną i Tadeuszem Trauwburcelami zostali wypędzeni z Warszawy i osadzeni w obozie przejściowym w Pruszkowie. Stamtąd, unikając rozdzielenia, rodzina Sucheckich została wywieziona do wsi Jędrzejów. W 2011 roku Elżbieta Suchecka-Rydzewska przekazała Muzeum Dulag 121 swoje wspomnienia oraz pamiątkę z tamtych czasów.

Urodziłam się w Warszawie. Mieszkaliśmy w cichej, zielonej, nadwiślańskiej dzielnicy zwanej Żoliborzem przy ulicy Krasińskiego  6. W lecie 1944 roku rodzice rozpoczęli niezbędne przygotowania, abym mogła rozpocząć naukę w szkole podstawowej. A więc miałam już tornister z tektury lakierowanej na brązowo zamykany na metalowy, obrotowy zameczek, trochę zeszytów, piórnik oraz, być może za sprawą szewca z sąsiedniej ulicy Karpińskiego, cudem zrealizowany zakup butów – trzewików sznurowanych z wysoką cholewką, oczywiście o dwa numery za dużych. Buty były całe z brązowej skóry na skórzanych skrzypiących podeszwach.

Cieszyłam się bardzo, gdyż w czasie okupacji hitlerowskiej chodziło się w butach z podeszwami z drewna, czasem przeciętymi w poprzek na linii palców i połączonymi tylko paskami ze skóry, aby łatwiej można było chodzić, bowiem taka udoskonalona podeszwa zginała się jakby była wykonana cała ze skóry. Moje nowe buty daleko przewyższały te utarte okupacyjne normy. Nie mogłam się doczekać zimy, a co najmniej jesiennej słoty, a lato było wyjątkowo upalne. Piszę o tych butach tak ciepło, bowiem w dalszym biegu wypadków były one przedmiotem swoistego dramatu.

W roku 1944, przez krótki okres, chodziłam do przedszkola przy ulicy Felińskiego. Jednak mama zdecydowała, że nie jest to bezpieczne. Przewidywała, że na wypadek, gdyby rodzice byliby zatrzymani w łapance, nieodebrane dziecko mogłoby trafić do jakiegoś domu dziecka lub zostać wywiezione do Niemiec. Zdecydowała więc, że na czas pracy rodziców pozostawiać mnie będzie pod opieką sąsiadki, pani Przykorskiej, która miała  trzyletnią córeczkę Dzidzię i maleńkiego synka, niemowlę. Miło mi było w tym domu i chętnie tam przebywałam. Także 1 sierpnia 1944 roku, tak jak zwykle, oczekiwałam na rodziców u pani Przykorskiej, ale wypadki potoczyły się inaczej.

Powstanie wybuchło w naszej dzielnicy prawie  trzy godziny wcześniej, niż w pozostałych dzielnicach Warszawy. Już około godziny czternastej słychać było odgłosy strzałów dochodzące od strony Placu Wilsona. Rodzice nie zdążyli wrócić do domu. Przeżyłam szok. Słyszałam z oddali strzelaninę, czułam ogromne zagrożenie. Przebywałam pod opieka troskliwych sąsiadów, ale bez mamy i taty. Sytuacja stawała się niebezpieczna, a rodzice nie powrócili do domu nawet na noc. Byłam przerażona, zanosiłam się wręcz od płaczu. Z rodziną sąsiadów musiałam zejść do piwnicy, gdzie panował tłok i atmosfera niepewności. Czy rodzice kiedyś przyjdą po mnie? To było dla mnie najważniejsze. Wieczorem, czy też wczesnym rankiem, kiedy strzelanina uspokoiła się nieco, wróciliśmy na górę do mieszkania. Umęczona płaczem, zasnęłam. Obudził mnie głos taty,, Jesteśmy córeczko, mama szykuje ci śniadanie”. Była godzina szósta rano. Jak najszybciej chciałam zobaczyć mamę.

Rodzice spotkali się u dziadków przy ulicy Kościelnej. Cudem przedostali się ze Starego Miasta, poprzez ostrzał Dworca Gdańskiego, na Plac Wilsona, ryzykując życiem, aby dotrzeć do swego dziecka. Od tego wydarzenia nie rozstawaliśmy się ani na chwilę. Dla bezpieczeństwa, przez cały okres powstania i późniejszej tułaczki, miałam w woreczku na szyi kartkę ze swoimi personaliami.

Powstanie pamiętam, jako okres nieustannego lęku z powodu potwornych wybuchów, podczas których mama kazała mi otwierać usta, aby mi nie popękały w uszach bębenki. Podczas bombardowania w piwnicy unosił się ceglany pył, który nie pozwalał oddychać. Słychać było wtedy odgłos zbiorowego kaszlu nie do opanowania i przerażający płacz dzieci. Wielu mieszkańców zwracało się o pomoc do Boga odmawiając głośno modlitwy i śpiewając religijne pieśni.

Kiedy tzw. „krowa” – ciężkie działo kolejowe – zburzyła część naszego domu, a pod gruzami zginęli sąsiedzi, rozpoczęły się starania o przeniesienie się do pobliskiego Fortu Sokolnickiego. Była to solidna budowla o grubych murach, wybudowana jeszcze za czasów carskich.

Część tego obiektu zajmowało Archiwum Akt Dawnych, a część szpital powstańczy. Uzyskaliśmy zgodę na zajęcie pomieszczenia zastawionego drewnianymi skrzyniami, na których mieliśmy zorganizować sobie legowiska. Pomieszczenie było niewysokie, o łukowatym sklepieniu, okienka małe na poziomie ziemi. Wcześniej już inni mieszkańcy dzielnicy koczowali w tych pomieszczeniach. Ciasno było i duszno. Niemcy ostro ostrzeliwali Fort, wiedząc, że mieścił się tam szpital powstańczy. Ale mieliśmy nadzieję, że właśnie to miejsce pozwoli nam przeżyć ostrzał i bombardowania.

Podczas dnia rzadko można było wyjść na zewnątrz Fortu, aby zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Natomiast wieczorem moja mama ukradkiem ustawiała na dwóch cegłach garnek z kaszą, podpalała połamane gałęzie, aż się utworzył żar, i wtedy można było uciec przed ostrzałem, a kasza sama się dogotowywała. Właśnie wtedy mama została ranna– niegroźnie – w nogę zabłąkanym odłamkiem.

Brak warunków higienicznych spowodował, że rana nie goiła się, noga była obolała i spuchnięta. Tata czasami i mnie wyprowadzał na świeże powietrze. Obserwowałam w mroku świetliste pręgi dalekiego ostrzału. Pewnie to był już wrzesień, bardzo ciepło, liście jeszcze zielone, wieczory ciepłe. Przed nami jeszcze wiele trudnych dni. Czas upływał a nie było nadziei, nie wiedzieliśmy, co dalej z nami będzie. Dochodziły do nas sprzeczne komunikaty.

W nocy 30 września 1944 roku zapadła decyzja o kapitulacji powstania. Fort Sokolnickiego poddał się, wywieszono białą flagę. Następnego dnia, o godzinie szóstej rano do Fortu wpadli rozwścieczeni gestapowcy i rozkazali niezwłocznie opuścić ten obiekt w przeciągu 20 minut. Każdy w pośpiechu łapał przedmioty, często nieprzemyślane. Rodzice zabrali ciepłe okrycia, metalowy kubek tzw. kwaterkę i oczywiście moje skórzane, nowe buty, bo przecież zima przed nami. Z drobiazgów wieszak do ubrania (jakby dzisiaj powiedziano „dwa w jednym” – po złożeniu wieszak zamieniał się w szczotkę). Jest ze mną do dzisiaj, jako jedyny przedmiot z tamtych lat.

Przedmiot, który rodzina Sucheckich miała przy sobie podczas wypędzenia z Warszawy. Fot. z arch. Muzeum Dulag 121

W atmosferze niesamowitego zgiełku, przerażenia, w pośpiechu, pod eskortą wrzeszczących Niemców w stalowych hełmach, z rozpylaczami skierowanymi do tłumu, formowaliśmy kolumnę. Niemcy pilnowali, aby ludzie się nie rozbiegali, nad naszymi głowami słychać było warkot samolotów.

Tego dnia, kiedy opuszczaliśmy Fort Sokolnickiego, a był to I października 1944 roku, panował niesamowity upał. Tata dźwigał nasze pakunki, mama nie mogła nadążyć, bowiem opuchnięta i obolała noga na to nie pozwalała. Szliśmy kolumną w nieznanym kierunku. Uwaga rodziców była skierowana na to, aby uratować życie, nie zgubić się w tłumie, nie utracić dobytku, a zwłaszcza moich zimowych, nowych butów.

Na trasie zorientowaliśmy się, że udajemy się w kierunku Cmentarza Powązkowskiego. Jednak po drodze kolumna skierowana została do kościoła Św. Wojciecha przy ulicy Wolskiej. Weszliśmy do wewnątrz, na prawą stronę. Wszędzie tłumy udręczonych ludzi zgromadzonych do dalszej tułaczki.

Nasza droga prowadziła na Dworzec Zachodni. Pamiętam jak podczas tego marszu wśród zbombardowanych i palących się domów, rodzice zakrywali mi oczy albo kazali patrzeć w inną stronę (,,odwróć się”), abym oczami dziecka nie oglądała trupów i innych okropności. A jednak do dziś pamiętam, w okolicy Cmentarza Powązkowskiego, leżący na trawie, pod drzewem, w cieniu but z krótką cholewką i wystającą urwaną krwawą nogą. Ten widok był dla mnie przerażający. Pamiętam także, jak na jednym z pogorzelisk stał duży biały pies i przeraźliwie wył. Jego sylwetka oświetlona była przygasająca łuną pożaru.

Wygnani z Warszawy na Dworcu Zachodnim. Fot. z arch. Muzeum Warszawy

W atmosferze przerażenia i niepewności, co z nami dalej będzie, dotarliśmy pieszo do Dworca Zachodniego. Tam czekały na nas pociągi osobowe, którymi mieliśmy udać się w nieznane. Wsiadaliśmy do wagonu w zgiełku popędzani przez uzbrojonych gestapowców. W pociągu mama zauważyła, że podczas tego zamieszania zgubiliśmy mój jeden nowy skórzany but. I tak od tej chwili zamiast uczucia wyjątkowego – jak na okupacyjne czasy – odczuliśmy trudne do zniesienia rozgoryczenie. Został nam but nowy, cały ze skóry, ale tylko jeden.

Pociąg zatrzymał się przed Pruszkowem, kazali nam szybko wysiadać i kierować się do bramy w długim murze od strony Piastowa. To był cel. Wchodziliśmy do obozu przejściowego Dulag 121.

Zmaltretowany tłum ludzi młodych, starych, matek z dziećmi, wycieńczonych i chorych wtaczał się na teren obozu. Dotarliśmy do wielkiej hali. Ogromne wrota były otwarte, przez wysokie okna przenikały ostre promienie słońca. Oczami przerażonego dziecka zobaczyłam nieprzebrany tłum ludzi koczujących na wszystkich wolnych miejscach betonowej podłogi. Przemieszczających się, nawołujących imiona, nazwiska i nazwy warszawskich dzielnic, gdzie zamieszkiwały dotychczas zaginione a może szczęśliwie uratowane z powstania rodziny. Nie mieliśmy szans na miejsce na betonowej podłodze hali, musieliśmy ulokować się na deskach ułożonych nad kanałami służącymi do napraw taboru kolejowego. Walka o miejsce była walką o przetrwanie, toteż ludzie, nie chcąc oddalać się od swoich miejsc, potrzeby fizjologiczne załatwiali do tych kanałów. Powodowało to trudny do zniesienia smród i widok, a także obsesyjną obawę, aby nie wypaść z naszego miejsca do śmierdzącego kanału.

Ludność Warszawy w obozie Dulag 121. Fot. z arch. Muzeum Warszawy

Tylko dzięki ofiarnie pracującym w obozie pruszkowianom nie pozostaliśmy głodni. Pamiętam dobrze smak i zapach zupy z marchwi i brukwi oraz jakiś płyn do picia.

Dulag 121 był obozem przejściowym, nadeszła więc pora dalszej tułaczki. Nie mogę sobie przypomnieć jak długo przebywaliśmy w obozie. Wiadomo, że przed wywiezieniem z obozu dokonywano selekcji, która polegała na oddzielaniu osób zdolnych do pracy (oczywiście na rzecz Niemiec) od starców, kalek i matek z małymi dziećmi, których dalszego losu wówczas nie umieliśmy przewidzieć.

Podczas selekcji i my zostaliśmy rozdzieleni. Tata na prawo, mama, ja oraz nasi towarzysze niedoli –pani Irena z synkiem Tadziem, na lewo. Tata zniknął w tłumie ludzi zdolnych do pracy. Mama z panią Ireną, Tadziem i ze mną usiadła na trawie i zaczęła bardzo płakać. W pewnym momencie zobaczyłam, że histerycznie się śmieje, zasłoniła twarz i daje mi znaki, abym nie okazywała emocji. Ujrzeliśmy zbliżającą się do nas postać taty, który mocno pochylony z okularami na czubku nosa, wtedy nieogolony, podpierał się kosturem udając starca. Okazało się, że sprytnie wydostał się z wyselekcjonowanej do pracy grupy i, udając schorowanego staruszka, dołączył do nas, niezdolnych do pracy. Byłyśmy bardzo szczęśliwe, że znowu jesteśmy razem.

Jeszcze nie wiedzieliśmy, że czeka nas długa, nieludzka podroż w nieznane.

Była piękna, upalna pogoda, kiedy rozpoczął się załadunek poszczególnych grup do otwartych wagonów towarowych tzw. węglarek, oczekujących na torach od strony Piastowa. Prawdopodobnie było to 3 października. Tata próbował przekonać mamę, abyśmy wymknęli się z tego transportu, gdyż stację dalej, w Brwinowie mieszkała nasza bliska rodzina. Mama nie zdecydowała się na ten pomysł, mając na uwadze swój stan zdrowia i nieporadność ruchową z powodu mocno opuchniętej nogi.

I tak znaleźliśmy się w tłumie, który został wtłoczony do odkrytego wagonu towarowego, bez dachu, tzw. węglarki. Wśród krzyków uzbrojonych żandarmów niemieckich, przerażenia naszych towarzyszy niedoli, za radą taty, ulokowaliśmy się w przedniej części wagonu a właściwie w lewym jego rogu. Ja z Tadziem skuleni w samym rogu. Rodzice z panią Ireną asekurowali nas przed naporem stłoczonych ludzi. Pamiętam, że była piękna słoneczna pogoda, znów nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Kiedy mijaliśmy Brwinów, tata wyrzucił z wagonu kartkę z wiadomością dla rodziny, że przeżyliśmy Powstanie. Jechaliśmy bardzo długo. Atmosfera w wagonie była napięta, wybuchały kłótnie i nieporozumienia.

Trudno określić, jak wiele stłoczonych osób mogło pomieścić się w tym wagonie. Coraz trudniej przychodziło opanowanie napięcia, koszmarem stała się konieczność załatwiania potrzeb fizjologicznych. Zrobiło się chłodno, zapadał zmrok, zaczął padać deszcz. Podłoga stała się śliska a odór stawał się trudny do zniesienia. Wydaje mi się, że w czasie jazdy mężczyźni wyłamali deskę w podłodze i tak powstała prymitywna ubikacja.

Jechaliśmy, więc dalej. W rogu wagonu ja z Tadziem, dwoje dzieci około siedmioletnich, przestraszeni i zmoknięci. Zostaliśmy przykryci jakąś derką, która początkowo wydawała nam się wybawieniem, ale z czasem tak mocno nasiąkła deszczem, że stała się nieznośnie ciężka, sztywna i zimna. Wreszcie pociąg się zatrzymał.

Miejscem docelowym był Jędrzejów w Generalnej Guberni. Wyładunku z wagonów i tego, jak dotarliśmy do młyna, czy też spichlerza, nie przypominam sobie. Zachowałam tylko wrażenie, że dostaliśmy się do raju – sucho, cudowny zapach (prawie) chleba. Wszystko przyprószone było śnieżnobiałą mąką.

Niemcy ustalili, że do zakwaterowania ludzi z tego transportu zobowiązani zostali gospodarze z okolicznych wiosek. Oni to właśnie swymi wozami konnymi zabierali nas, wygnańców, do swoich domostw. Byli to ludzie wielkiego serca, serdeczni i wrażliwi na ludzką niedolę. Mama, tata i ja zostaliśmy zabrani do wsi, której nazwy niestety nie znam.

Mama została przypisana do gospodarstwa młodego, bezdzietnego małżeństwa, ja do samotnej, starszej kobiety mieszkającej naprzeciwko w drewnianym domu, tata, niestety, do gospodarza w sąsiedniej wsi. Gospodyni mamy natychmiast zgodziła się przyjąć do siebie także i mnie, aby nas nie rozdzielać. W domu naszej gospodyni było bardzo czysto. Podłoga wyszorowana do białości, łóżka drewniane ze stertą poduszek, czysta pościel. Serdecznie się nami zajęła. Pamiętam pierwszą od dnia wybuchu powstania, czyli od przeszło dwóch miesięcy, kąpiel w balii, w gorącej wodzie. Dostałam czystą nocną koszulę sztywną od krochmalu o zapachu świeżego powietrza. Pierwszy raz w życiu spałam na sienniku wypełnionym słomą – cóż za zapach, ale trochę kłuło.

Mama od razu włączyła się w prace domowe, pomagała w gospodarstwie. Niestety zainfekowana rana i bardzo spuchnięta noga wymagała pilnej pomocy lekarskiej. Młody gospodarz z własnej inicjatywy woził mamę wozem konnym do miasta do lekarza. Gospodyni także opiekowała się nami bardzo troskliwie.

Była już późna jesień, zbliżała się zima, spadł pierwszy śnieg. Nie mieliśmy zimowego ubrania ani odpowiednich butów. Ciągle miałam przemoczone nogi. Z rozgoryczeniem oglądaliśmy mój jeden porządny zimowy but. „Och, gdyby był drugi, to byś nie marzła” – mawiała mama. Czasami odwiedzał nas tata, przychodził pieszo z sąsiedniej wsi. Opowiadał, że pomaga swemu gospodarzowi rąbać drzewo na opał na okres zimowy.

Niestety stan mamy się pogarszał. Lekarz zalecił natychmiastowe zgłoszenie się do szpitala, aby ratować nogę przed amputacją. Rodzice postanowili dostać się do Krakowa. W Krakowie mieszkała z matką nasza kuzynka, wówczas niespełna dwudziestoletnia dziewczyna. Pracowała w szpitalu i znała trochę język niemiecki. Były to okoliczności dla nas niezwykle cenne. Dotarliśmy do Krakowa i zatrzymaliśmy się w mieszkaniu naszych kuzynek.

Sytuacja była krytyczna, lekarze nie dawali gwarancji, że nogę uda się uratować. Mama nie chciała ze mną się rozstać, opierała się przed pozostaniem w szpitalu. Wkrótce znalazłam się z mamą na jednym szpitalnym łóżku. Atutem stała się moja dolegliwość. Miałam wrzody na nogach z niedożywienia i brudu. Właśnie, dlatego mogłam przebywać z mamą w szpitalu, wprawdzie na jednym łóżku, ale razem.

Mieliśmy wiele szczęścia, gdyż czuwała nad nami nasza kuzynka, a za jej przyczyną siostry szarytki, które dały schronienie także tacie. Tata cała okupację pracował w Warszawie na fałszywych dokumentach. Obecnie w Generalnej Guberni znalazł się znowu w niebezpieczeństwie. Był wycieńczony i słaby, więc siostry szarytki znalazły dla niego schronienie w szpitalnej izolatce, zaznaczając, aby zachowywał się jak ciężko chory. Los sprawił, że przebywaliśmy na tym samym piętrze i widywaliśmy się często.

Stan mamy nadal był poważny. Rana na nodze nie goiła się. Nasza kuzynka, która pracowała na innym oddziale, pomagała nam jak mogła. Sobie tylko znanymi sposobami zdobywała rywanol w litrowych, ciemnych butelkach. Siostry szarytki, bez zdejmowania opatrunków nogę mamy oraz moje owrzodzenia często polewały rywanolem. Były to zabiegi bardzo skuteczne, gdyż widziałam jak pod odchylonym opatrunkiem najpierw tworzyły się jakby ziarenka a potem siateczka nowej tkanki – zaczątek gojenia się rany.

Trochę mi było niewygodnie leżeć z mamą na jednym szpitalnym łóżku, ale dzięki temu na bieżąco obserwowałam jak niebezpieczeństwo amputacji nogi się oddała. Odczuwałam narastające uczucie szczęścia. Kiedy moje dolegliwości z owrzodzeniem nóg stały się mniej dokuczliwe a tata nie miał już cierpliwości tkwić w izolatce postanowił, że wyjdziemy ze szpitala, aby zobaczyć Wawel, oczywiście tylko z zewnątrz. Obejrzałam Wawel, ale ze swastyką na powiewającej fladze. Atmosfera okupacji powróciła – bałam się.

Moj tata był człowiekiem odważnym, dobrym i pogodnego usposobienia. W szpitalu przeżyłyśmy z mamą wiele niepokoju, kiedy pewnego ranka okazało się, że taty w izolatce nie ma. Nie było go wiele godzin, nie wiedziałyśmy, co się stało, tym bardziej, że siostry szarytki także nie miały o nim żadnych wiadomości.

W porze obiadowej zjawił się w szpitalu z workiem kaszy. Okazało się, że zniecierpliwiony długim ukrywaniem się w szpitalu i związaną z tym bezczynnością postanowił działać. Wybrał się ,,skoro świt” z zamiarem zarobienia paru groszy w ten rejon Krakowa, gdzie okoliczni gospodarze przyjeżdżali na targowisko. Było jeszcze ciemno, konie człapały ciągnąc wozy, jeden za drugim.

W Generalnej Guberni okupant siał terror na każdym kroku. I tutaj okazało się, że pojawiły się budy niemieckie. Oczywiste było, że będą kontrole dokumentów, konfiskaty niedozwolonych towarów i aresztowania. Sytuacja dla mojego taty stała się niebezpieczna. Nie miał żadnych dokumentów. W Krakowie nie mógł ujawniać, że jest warszawiakiem deportowanym z Dulagu.

Zauważył, że na jednym z wozów nie ma nikogo. Koń człapał sam, jego gospodarz przesiadł się do swojego sąsiada. Tata niewiele myśląc wskoczył na wóz, złapał lejce i udając woźnicę przejechał cudem przez Niemców niekontrolowany. Właściciel tego wozu widział, że obcy człowiek jedzie jego wozem. Zorientował się w sytuacji, pomógł mojemu tacie przeczekać łapankę, a kiedy dowiedział się, że jest wygnańcem z Warszawy „obdarował go” workiem kaszy.

Tata tę kaszę przeznaczył na potrzeby szpitala, a siostry szarytki darowały mu winę za tę nielegalną wyprawę. Oczywiście nie byłam świadkiem opisanego zdarzenia – opowiedzieli mi tę szczęśliwą historię rodzice. Ja tylko bardzo się bałam, że tata już nigdy nie wróci.

Pocieszające stały się opinie lekarzy, że noga mamy zaczyna się goić, moje wrzody zabliźniły się, a więc zbliżał się czas opuszczenia szpitala. Byliśmy bezdomni i bez środków do życia. Rodzice zdecydowali, że jedziemy do Brwinowa koło Warszawy, tam gdzie w domu dziadków mieszkał brat taty ze swoją rodziną. Pamiętam, że leżał już śnieg, kiedy tam przyjechaliśmy. Byliśmy schorowanymi nędzarzami, ja na dodatek odmroziłam sobie zaleczone w szpitalu nogi. Nie miałam przecież zimowych butów a mama z wdzięcznością przyjęła podarowane dla mnie kalosze, które miały mnie chronić przed przemoczeniem nóg. I znowu oglądaliśmy ten jeden but, jeszcze odpowiedniego rozmiaru. „A gdyby tak oddać do szewca, żeby dorobił drugi”- fantazjowała mama. But bohater przeszedł z nami całą tułaczkę i nikt nie miał sumienia się z nim rozstać.

Kartka, którą tata wyrzucił w Brwinowie z obozowego pociągu dotarła do naszej rodziny. Wiedzieli, że przeżyliśmy powstanie i obóz w Pruszkowie. Udostępnili nam jeden pokój. Boże Narodzenie spędziliśmy na swoim. W styczniu 1945 roku ofensywa radziecka zbliżała się do Warszawy, 16 stycznia dotarli do Brwinowa. Zobaczyłam dziwne zamieszanie w naszym domu. Okazało się, że Rosjanie wybrali nasz dom na swoją kwaterę, rozkazali oddać do ich dyspozycji największy pokój. Byli to żołnierze, młodzi chłopcy oraz ich dowódca. Na zewnątrz, w ogrodzie ustawili kuchnię polową, w której gotowali krupnik na mięsie na swoja kolację. Po zjedzeniu posiłku poukładali się do snu pokotem, na podłodze.

Następnego dnia rano, a był to 17 stycznia 1945 roku, okazało się, że żołnierzy już nie ma – o czwartej rano wyruszyli w kierunku Warszawy. Resztki krupniku wylane na śnieg wydziobywały wróble i chmary czarnych wron. Wkroczenie armii radzieckiej do Warszawy, a właściwie do tragicznego bezmiaru ruin, oznaczało dla nas otwarcie drogi do dawnego opuszczonego domu. „Może się coś uratowało” – miała nadzieję mama – ,,przecież nie mamy nic”.

Jeszcze w styczniu, a zima nie odpuszczała, tata wybrał się wczesnym rankiem do Warszawy. Nie było go do ciemnej nocy. Zjawił się w domu zmęczony i przemarznięty. Dotarł do naszego dawnego domu przy ulicy Krasińskiego 6. Zastał tam tylko zwały gruzu. Dowiedział się, że Niemcy wykonując rozkaz zrównania z ziemią zbuntowanej przeciwko okupantowi stolicy, nasz dom także wysadzili w powietrze. Napotkani na miejscu dawni mieszkańcy opowiedzieli, że jeszcze w grudniu 1944 roku ten dom stał nienaruszony. Niektórzy mieszkańcy i nie tylko, zdążyli nieco rzeczy stamtąd wywieźć. My niestety nie uratowaliśmy niczego. Na ruinach spalonych, a potem zburzonych domów, poniewierały się tylko rzeczy nikomu niepotrzebne. Tata powrócił do domu w Brwinowie przygodnym wozem konnym, przywiózł dwie poduszki i kołdrę zamarzniętą na deskę. Ponieważ nie mieliśmy pościeli mogło i to stać się dla naszej rodziny przydatne.

Mama ulokowała te „łupy” na strychu w nadziei, że szybko wyschną. Niestety nie nadawały się do użytku ze względu na przykry zapach. Tata przypuszczał, że kołdrą mogło być wcześniej przykryte ciało ofiary powstania. Kołdra i poduszki zostały spalone w ognisku.

Nasza zima 1945 roku to wolność, niepewność i bieda. W Brwinowie znalazło się wiele osób w podobnej do naszej sytuacji – rodziny z dziećmi bez środków do życia. W ramach pomocy miejscowe rodziny zorganizowały dożywianie dzieci. Jako dziecko korzystałam czas jakiś z takiej pomocy. Tata zaznaczył, że tylko do czasu, kiedy nie podejmie pracy zarobkowej. Dostawałam obiady, bardzo smaczne, od rodziny państwa Wiencków. Chodziłam z naczyniami po zupę i drugie danie i właśnie dzięki tej rodzinie łatwiej przetrwałam.

Pewnego dnia właśnie wracałam z pachnącym obiadem, kiedy nieszczęśliwie się potknęłam i wylałam zupę na chodnik. Była to zupa szczawiowa z jajkiem a ziemniaki okraszone były zrumienioną bułeczką. Płakałam, ale tata zabronił mi tego dnia pójść po obiad raz jeszcze.

Zbliżało się lato a wciąż nie wiedzieliśmy, co stało się z naszą warszawską rodziną ze strony mamy. W Warszawie miałam ukochanych dziadków, ciocię, wujka i ich córeczkę Joasię. Wszyscy mieszkali na Starym Mieście. Nie wiedzieliśmy czy przeżyli powstanie. Pierwszy kontakt rodzice nawiązali z wujkiem, od niego dowiedzieli się, że dziadkowie żyją i przebywają na wsi koło Siedlec. Mama natychmiast podjęła decyzję, aby tam pojechać. Wzruszające to było spotkanie, ale niepozbawione tragicznej wiadomości. Malutka Joasia, pomimo wysiłków wszystkich bliskich, nie przeżyła powstania — umarła z głodu. Dla tak maleńkiego dziecka nie było odpowiedniego pożywienia, pomimo że dziadek z narażeniem życia wyprawiał się pod kulami po kozie mleko dla maleńkiej wnuczki. Opłakiwaliśmy to dziecko, niewinną ofiarę powstania…

Nadal nie wiedzieliśmy, co stało się z ciocią — siostrą mamy, Ireną. Po kapitulacji Starego Miasta, już na początku września 1944 roku, wygnani mieszkańcy znaleźli się w obozie Dulag 121 w Pruszkowie i, tak jak wszyscy, podlegali selekcji. Właśnie tam dziadkowie i ciocia Irena— ich córka — zostali rozdzieleni, tam widzieli się po raz ostatni. Poszukiwania cioci rozpoczął jej mąż wszystkimi dostępnymi sposobami, także poprzez Polski Czerwony Krzyż. Komunikaty o poszukiwaniu rodzin przekazywało systematycznie Polskie Radio. Polacy, rozproszeni po zakończeniu wojny także poza granicami kraju, z uwagą śledzili te wiadomości.

Pewnego dnia, a było to w Szwecji, w sanatorium w mieście Halmstad, pewna młoda osoba, w wielkim podnieceniu, wpadła do sąsiedniej sali z okrzykiem „lrenko, mąż ciebie poszukuje”. Irenką była właśnie zaginiona siostra mojej mamy. W Szwecji znalazła się przewieziona przez Szwedzki Czerwony Krzyż podczas ewakuacji obozu w Rawensbrück. Natychmiast nawiązała kontakt z Biurem Poszukiwania Rodzin i w krótkim czasie wiedzieliśmy, że przeżyła koszmar tułaczki. Zaczęła się korespondencja, tęsknota za rodziną, za krajem, prośby o przesyłanie w kopercie ziemi polskiej, także dla koleżanek. Stan zdrowia nie pozwalał jednak na szybki powrót do kraju. Mogliśmy ją powitać dopiero w zimie 1946 roku. Była moją chrzestną matką i ukochaną ciocią, przywiozła mi w prezencie szwedzką regionalną kamizelkę i okrągłą czapeczkę. Nawet dzisiaj odczuwam wzruszenie.

A więc, rodzina cudem przeżyła i odnalazła się. Teraz trzeba było poukładać nasze nowe ocalone życie. Tata, przed wojną związany z lotnictwem, w poszukiwaniu pracy, skierował się oczywiście na lotnisko Okęcie. Otrzymał zatrudnienie w sekcji naziemnej. Kiedy po pewnym czasie zjawił się w domu w granatowym mundurze ze złotymi szamerowaniami wyglądał pięknie i był wyraźnie uradowany – lubił mundury! Praca taty na Okęciu dawała, oprócz środków utrzymania, także  przywileje —rodzinne bilety na samoloty krajowe. Podróżowaliśmy, więc samolotem do naszych odnalezionych bliskich, którzy osiedlili się na Śląsku. Lądowaliśmy wtedy na lotnisku w Gliwicach. Na liniach krajowych latały samoloty Dakoty. Niekomfortowe to były podróże. Odczuwałam lęk, kiedy ta trzęsąca się maszyna przepadała w dół a potem z trudem i warkotem wznosiła się do góry. Za protekcją taty byłam nawet w kokpicie, bo piloci to byli jego dawni koledzy. Zdarzyło się, że kiedyś leciałam ze swoim ulubionym kotem, który został nazwany przez pilotów pasażerem na gapę.

Następne lata powojenne obfitowały w innego rodzaju wydarzenia. Uczucie tęsknoty za dawnym domem nie opuszczało moich rodziców „może jeszcze uda nam się wrócić” – marzyli. Ale trzeba było zaakceptować nowe życie, w innym miejscu, w innych warunkach. Trzeba było pokonać marzenia.

Pojawiły się nowe problemy. Z racji powiązań taty ze środowiskiem przedwojennego lotnictwa i faktem, że po 1 września 1939 roku nie wyemigrował za granicę tylko pozostał w kraju, wydawały się ówczesnym władzom podejrzane. Przesłuchaniom w pałacu Mostowskich nie było końca. W grudniu 1954 roku przeżyłyśmy z mamą tragedię. Po dwuletniej ciężkiej chorobie nasz tata zmarł. Zostałyśmy same, bez środków do życia. Moja dzielna mama rozpoczęła poszukiwanie pracy. Podjęła pracę już w lutym 1955 roku, w resorcie transportu.

Miałyśmy zapewnione skromne środki na utrzymanie a dodatkowo służbowe bilety, tym razem na kolej. Mogłyśmy częściej widywać się z naszą rodziną, która nadal mieszkała na Śląsku, w swoim przekonaniu tymczasowo. Dziadek do końca życia przechowywał klucze od swojego warszawskiego mieszkania, jako drogocenną pamiątkę.

Nasza egzystencja opierała się teraz na pracy mamy, bardzo oszczędnym gospodarowaniu i pomysłach, jak z pozornie nieprzydatnych rzeczy wykonać coś nowego, praktycznego, co nic nie będzie kosztowało. Wszystko musiało być rozsądnie zagospodarowane. But bohater został podarowany szewcowi, aby sobie powycinał, co lepsze kawałki skóry, bo i tak już był za mały. Z takich „osiągnięć” było wiele radości i pożytku. Pomimo skromnych warunków materialnych nigdy nie odczuwałam żadnych kompleksów. Punktem odniesienia zawsze była tragedia Powstania Warszawskiego, pobyt w obozie w Pruszkowie oraz tułaczka, z czego wyszliśmy żywi. „Reszta nic to” jak mawiał tata. W moim życiu dalsza nauka, pierwsza praca, założenie własnej rodziny związane zostały z Pruszkowem. Tutaj zamieszkałam na stałe, tutaj pozyskałam przyjaciół, tutaj czuję się zawsze dobrze. Cieszy mnie, kiedy widzę, że miasto się rozwija, obchodzą mnie jego kłopoty i cieszą sukcesy. Przekorny los sprawił, że właśnie Pruszków okazał się moją drugą, małą ojczyzną na całe, jak dotąd, dorosłe życie.

 

Powiązane hasła

”None

Skip to content