menu

Swaczyna Jadwiga z d. Strzelecka – Moje Powstanie

Swaczyna Jadwiga z d. Strzelecka – Moje Powstanie

Jadwiga Swaczyna z d. Strzelecka, ur. w 1938 r., w okresie okupacji mieszkała z rodzicami, Jadwigą (ur. w 1910 r.) i Mieczysławem (ur. w 1905 r.), oraz młodszym bratem Michałem (ur. w 1943 r.) przy ul. Gdańskiej 2 w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego rodzina została wypędzona z miasta i pognana w stronę Pruszkowa, jednak na terenie Włoch szczęśliwie udało im się odłączyć od konwojowanego przez żołnierzy pochodu. Wspomnienia spisane przez Jadwigę Swaczynę przekazał Muzeum Dulag 121 jej brat, Michał Strzelecki, w 2023 r.

Urodziłam się w 1938 r. Kiedy miałam niespełna 6 lat, zaczęło się Powstanie Warszawskie. W 1939 r. mieszkaliśmy na Mokotowie, na ulicy Dolnej. W czasie jednego z pierwszych bombardowań Warszawy bomba trafiła w dom i zmiotła nasze mieszkanie z powierzchni ziemi. Na szczęście nikt z moich bliskich nie ucierpiał. Zamieszkaliśmy na Żoliborzu, na ulicy Gdańskiej 2, róg Marymonckiej. Tutaj w 1943 roku urodził się mój brat, Michał. Nasza lokalizacja miała niebagatelne znaczenie podczas Powstania. Po drugiej stronie ulicy Marymonckiej były koszary, które przechodziły „z rąk do rąk”. Na Gdańskiej, naprzeciwko bloków, rozciągało się wielkie kartoflisko, stanowiące naturalne źródło zaopatrzenia dla mieszkańców pobliskich domów. Ceną tych „wykopalisk” było czasem życie, bo często odbywały się pod ostrzałem. Pewnego dnia Tato wrócił do domu radosny: „słuchajcie, wolność nadchodzi, rosyjskie czołgi na Pradze za Wisłą”.

A potem pamiętam takie wydarzenia, które układają mi się w pewien ciąg.

Jestem z rodzicami na zakupach, Mama cieszy się, że kupiła czerwone płótno (wcześniej było nie do zdobycia, stanowiło prawdziwy rarytas); dodając białe prześcieradło, można będzie uszyć flagę. Niemcy są jacyś nerwowi, gremialnie opuszczają Warszawę, do której zbliżają się Rosjanie. Do domu wracam rikszą z panną Basią, siedząc na zapakowanym szczelnie czerwonym płótnie. Zmęczona kładę się spać. Budzi mnie odgłos wystrzałów i radosny gwar rozmów. Zaczęło się!

Po pewnym czasie w domu pojawiają się powstańcy. Zajmują nasze mieszkanie, a my przenosimy się do piwnicy. Z apetytem pochłaniają  przetwory mojej mamy: kompoty, dżemy, powidła itp., są one doskonałym uzupełnieniem żołnierskiego wiktu.

Pokój pełen powstańców, siedzę obok młodziutkiego żołnierza czyszczącego broń. W progu pokoju grupka onieśmielonych starszych dziewczynek próbuje mnie wywabić, „zostawcie moją żonę” z uśmiechem mówi żołnierz, a ja dumna jak paw spoglądam w koło.

Razem z innymi dziećmi bawimy się na podwórku udając samoloty, panowie siedzą na ławce przy trzepaku, gosposia karmi kurkę, dwaj mężczyźni grają w szachy, tata im kibicuje, ale po chwili wraca na ławkę pod trzepak i w tym momencie na podwórku wybucha granat albo inna „cholera”. Giną mężczyźni grający w szachy i gosposia, jedna z dziewczynek jest ranna w kolano, a ja w rękę. (Bliznę mam do dzisiaj.)

Pytam mamę, gdzie jest Helenka (moja opiekunka), mama odpowiada, że wyjechała do rodziny. Jak to? I nie pożegnała się ze mną? Niestety,  Helenka nie żyje, trafiła ją kula, gdy przechodziła z jednego podwórka na drugie.

Jesteśmy w piwnicy. Mały półtoraroczny braciszek Michałek leży w swoim łóżeczku, chory tata leży na tapczanie, obok siedzę ja z mamą. Huk, gruz się wali, mama łapie mnie na ręce i wybiega z piwnicy krzycząc: „moje dziecko, ratujcie moje dziecko!”. Martwi się o braciszka. Na szczęście Michałkowi nic poważnego się nie stało, choć leżały na nim trzy cegły. Zamieszkaliśmy w innej piwnicy, bez okna. Przez wybity do sąsiedniej piwnicy otwór widać było małe okienko, do którego mój mały braciszek wyciągał rączki.

I znów się przenosimy. Przyszli powstańcy i powiedzieli, że musimy odejść, bo zbliżają się Niemcy i oni będą już tylko walczyć, aby drogo sprzedać własne życie. Docieramy, idąc rowami przeciwlotniczymi, do olbrzymiej piwnicy. Pod naporem idących z tyłu przechodzimy nad leżącą staruszką, która upadła i nie może się podnieść, bo nad nią przetacza się fala napierających ludzi. Grupki osób skupionych wokół tobołków stanowiących cały ich dobytek. Wchodzi powstaniec i prosi o coś do picia. Ludzie nie słyszą lub udają, że nie słyszą. Mama podaje mu kubek kawy.

Wychodzimy. Oślepieni blaskiem słońca, w szpaler miedzy stojącymi na szeroko rozstawionych nogach – w asyście wilczurów – szkopów. Kto chce, może jechać ciężarówką. Warunek – mężczyźni i kobiety z dziećmi oddzielnie. Mama nie zgadza się na rozłąkę. Idziemy. Mijamy rozrzucone walizki.

Nocleg w kościele na Woli. Tato zdobył cudem dwie deski, przykrył je swoją  pelisą (w której dzielnie, pomimo choroby i upału, maszerował) i na tym prowizorycznym posłaniu przespałam z bratem noc. Rano zjawił się niemiecki oficer i przyniósł mleko dla dzieci.  

Idziemy w transporcie do Pruszkowa. Mama niesie braciszka, chory Tato męczy się w pelisie, a ja dźwigam woreczki mąki i kaszy przewieszone na ramionkach. W pewnej chwili, wykorzystując moment nieuwagi albo ludzki odruch strażników, wysuwamy się na pobocze drogi. Mama kładzie śpiącego braciszka na pelisie, my siadamy obok, a transport mija nas i odchodzi. To było we Włochach pod Warszawą, gdzie przed wojną Mama miała praktykę w aptece i doskonale znała ten teren. Pomogło to nam bardzo w ucieczce z transportu. Po krótkim postoju wyruszamy do rodziny Taty do Kłomnic pod Częstochowę, a następnie do Łodzi.

Michał Strzelecki, Łódź, 1946 r. Z arch. pryw.
Mieczysław i Jadwiga Strzeleccy z dziećmi, Jadwigą i Michałem, Łódź. Z arch. pryw.

Powiązane hasła

”None

Skip to content