Swarcewicz Halina – rozmowa
Halina Emilia Swarcewicz urodziła się w 1927 roku jako drugie dziecko Józefa Nowosielskiego i Rozalii z d. Piotrowskiej. Podczas wybuchu Powstania Warszawskiego rodzina mieszkała przy ul. Ordona. Siedemnastoletnia wówczas Halina Swarcewicz 1 sierpnia wyszła z domu, aby brać udział w Powstaniu. Po siedmiu dniach wraz z koleżanką z harcerstwa, Heleną Klimek, trafiły do obozu Dulag 121, skąd zostały wysłane do obozu pracy w Breslau (dzisiejszy Wrocław). Starszy brat Pani Haliny, Mieczysław, zginął podczas egzekucji w trakcie Rzezi Woli. Los ojca, pojmanego w łapance jeszcze przed wybuchem Powstania, pozostał nieznany. Po wojnie Pani Halina wróciła do Warszawy, gdzie odnalazła matkę. Rozmowę z Panią Haliną przeprowadziliśmy w 2018 roku.
Jak Pani zapamiętała początek II wojny światowej?
Przez całe moje dzieciństwo wakacje spędzałam u ciotki, czyli siostry mojego ojca. Ciotka ze swoim mężem mieszkała w Choszczówce. Mieli dom, mieli sklep i piękny ogród. Ale jaki! Wujek pracował w Warszawie, a niezależnie od tego, uprawiał go. Pamiętam, jak zbierał owoce…. Wujkowie mieli córkę w moim wieku, Krystynę, która już nie żyje. Był też ze mną mój brat i syn ciotki. Więc mój brat miał brata ciotecznego, a ja cioteczną siostrę. Mniej więcej w tym samym wieku byliśmy wszyscy.
To musiał być bardzo przyjemny czas…
Tak… I w 1939 roku tam mnie wojna zastała. Ponieważ bardzo dobrze się uczyłam, zostałam zwolniona ze szkoły już w czerwcu i cały wrzesień mogłam tam być. Dopiero w październiku miałam pójść do szkoły.
Kiedy zaczęły się bombardowania wujek wykopał nam w ogrodzie duży dół, do którego wszyscy weszliśmy. Przykrył deskami i kwiaty na to postawił, że jak samolot leciał, to nie wiedział, że tam są ludzie. A bez przerwy strzelali, tak niziusieńko i tak z karabinu maszynowego, słyszeliśmy tylko jak odbijały się te kule. Gdyby tego nie było, to byśmy wszyscy byli nieżywi, ale wujek nas tak zabezpieczył. Niestety piękny dom został spalony. Najgorsze było to, że nic nie wiedziałam o mamie, o rodzinie. Mówiłam „Boże kochany, nie mam nikogo, zostałam teraz tutaj”. Bo, proszę sobie wyobrazić, po 1 września, z Warszawą nie było żadnej korespondencji, żadnego telefonu. Ja płakałam, a ciotka to widząc, mówiła „Wszystko będzie dobrze, pamiętaj, mama przyjdzie”. Nie mogłam jednak wytrzymać i, proszę sobie wyobrazić, poszłam sama w kierunku Warszawy. Doszłam najpierw na dworzec w Choszczówce, a potem szłam dalej wzdłuż kolei, tam gdzie są szyny. Ja tą drogę pamiętam jak dziś, mogłabym ją narysować. Doszłam do Płud – Płudy to jest następna stacja w kierunku do Warszawy. To były może jakieś 4 kilometry. I tak sama szłam torami, bo bałam się niżej zejść. Mówię sobie, „jak będę szła torami, może kogoś zobaczę”. W pewnym momencie widzę daleko, ktoś się porusza i przybliża się, idzie w moim kierunku. I ja idę w tym kierunku cały czas. Widzę osobę w chuście jakieś czarnej, „Kto to może być? Tak śmiało idzie …”. A to była moja mama.
Okazało się, że Niemcy wcześniej nie puszczali przez mosty. A jak puścili, to mama od razu wybrała się pieszo do Choszczówki. Cieszyła się, że żyję, bo dużo osób zginęło w Choszczówce. Pytam „Mamo, dlaczego ty masz żałobę?”, a mama mówi, że babcia nie żyje. Moja babcia została zabita na Woli 1 września. Poszła do piwnicy, bo mówiła, że tam będzie bezpieczniej, a dziadek został na górze, na drugim piętrze. Bomba jednak przeszła na dół przez piwnicę i babcię zabiła.
Co się działo potem? Czy wróciła Pani z mamą i bratem do Warszawy?
Tak, wróciliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy przy ul. Ordona 6. Przedtem mieszkaliśmy na Grodziskiej, gdzie mieliśmy większe mieszkanie. Mój dziadek pracował w gazowni, miał bardzo dobre stanowisko i dzięki temu dostaliśmy mieszkanie w drewniaku na Ordona. Mieszkałam tam z dziadkami, rodzicami i bratem. Dziadek umarł, a ojciec został złapany w łapance na Woli. Nie wiadomo gdzie pojechał, nie było żadnej informacji. Wyszedł z domu i koniec. Całą okupację nas brat utrzymywał, bo mama przecież nie pracowała. Nic nie mieliśmy. Tragedia była. Pomógł nam mamy znajomy, który pracował na kolei, jak się dowiedział, że mama została sama i nas jest dwoje. Brał mojego brata w soboty i niedziele, kiedy miał dyżur na kolei i jak przyjeżdżał jakiś pociąg brat sprzedawał jedzenie – jakąś kurę, mięso itd. Brat mógł tylko pracować w sobotę i niedzielę, bo uczył się u Konarskiego. To była bardzo dobra szkoła. Bardzo dobrze się uczył. A ja cały czas należałam do harcerstwa. Nawet uczyłam się, jak ratować ludzi.
Jak Pani zapamiętała początek Powstania Warszawskiego?
Mam przykre wspomnienia, bardzo przykre, bo pierwszego, jak wyszłam z domu przed ósmą, to od razu poszłam na punkt zbiórki. Nawet nie powiedziałam mamie, że będzie Powstanie, bo nie byliśmy tego pewni. Powiedziano nam, że ma wybuchnąć i mieliśmy się spotkać przy Sądach [mowa o gmachu Sądów Grodzkich tzw. „Sądów na Lesznie“ przy alei Solidarności 127, dawniej ul. Leszno 53/55; obecnie mieści się tam Sąd Okręgowy – przyp. red.]. Po przeciwnej stronie znajdowało się getto żydowskie. Dotarłam tam około dziewiątej. Przyszła też moja koleżanka, Helena Klimek. Potem ukrywaliśmy się w piwnicach, bo przecież zrzucali bomby. Na Ordona 12, tak mi się zdaje. Siódmego sierpnia po przeciwnej stronie ulicy od bomby zginął mężczyzna. Pochowaliśmy go przed Sądami, po stronie ul. Chłodnej. Nie można było nigdzie znaleźć odpowiedniego miejsca. Tam na podwórku był taki trawniczek, rosły na nim drzewko i kwiatki, i tam go pochowaliśmy w ziemi. To było straszne przeżycie.
Tego samego dnia wszystkich nas złapali Niemcy. Na rogu Żelaznej, po tej stronie, gdzie było getto, był taki wysoki balkon, taka antresola i z tego podwyższenia Niemcy strzelali do nas. Nie można było się wycofać nawet, ani w jedną, ani w drugą stronę. Niemcy wszystkich ustawiali i przez Bema pognali do Pruszkowa. Pieszo. Proszę pani, to był koszmar. To, co ja widziałam, to był koszmar. Ludzie spaleni… Nie mogę mówić. Tego się nie da opowiedzieć. Przy Chłodnej, jadąc z miasta po prawej stronie, było pełno spalonych ludzi i popiół. Jakby pani wsadziła palec, to sypało się wszystko. A po drugiej stronie, gdzie ocalał taki ładny zabytkowy dom, Niemcy w kocherach gotowali makarony – na wprost tych spalonch ludzi. Okropne to było. Akurat prowadzili nas po tej stronie. Widziałam, jak gotowali makaron w tych kocherach. Przez Bema nas prowadzili, a później do Pruszkowa.
7 sierpnia, były to więc pierwsze transporty do obozu Dulag 121.
Niemcy zaczęli iść od Woli i wszystkich zgarniali, wszystko palili, dla nich to było nic. Wola była najgorsza. Na Woli nie było powstańców, dopiero dalej, za Lesznem, gdzie byłam na zbiórce, dopiero tam. A tutaj nikt nie bronił mieszkańców i oni tak szli. Nie było żadnej obrony aż do Żelaznej.
Jak Pani zapamiętała drogę do Pruszkowa? Szła pani pieszo czy jechała pociągiem od Dworca Zachodniego?
Do Pruszkowa szłam pieszo, zresztą nie tylko ja. Z bliskich osób, była ze mną moja przyjaciółka. Szło mnóstwo ludzi zgarniętych z całej Woli. To była masa. Nie to, że pojedynczy człowiek, to był sznur. Wszyscy. Nieważne, czy brali udział w Powstaniu, czy nie brali. Wśród więźniów w obozie w Pruszkowie było mało wojskowych, wszystko cywile. W innym baraku, owszem, widziałam ludzi z Powstania, którzy brali w nim czynny udział. To tak mi mignęło, ale ja przebywałam wśród ludzi z łapanki.
Wiedziała Pani wtedy, co się dzieje z Pani rodziną?
Nie, nic nie wiedziałam. Przecież ja wyszłam z domu pierwszego sierpnia. Wyszłam i już nie wróciłam. Dopiero po wojnie.
Co się działo w obozie Dulag 121?
Pamiętam, że dostałam tam kubek czarnej kawy, gorzkiej oczywiście, i kromkę chleba prawie na cały dzień. Nic więcej. Pamiętam też taką alejkę z betonu i dół na kilka metrów. Powierzchnia była śliska, pomalowana chyba na olejno. Jeśli ktoś nie utrzymał się, bo nie było poręczy przy ścianie, to zsuwał się i wpadał. Było kilka takich wypadków, również śmiertelnych. To było normalne. Jeśli się pani noga obsunęła, to pani poleciała i koniec.
Później nas wysłali pociągiem towarowym do Breslau, czyli obecnego Wrocławia. Ten pociąg nieraz się zatrzymywał, w Łowiczu i na innych stacjach. Było mnóstwo ludzi, którzy mieszkali przy linii kolejowej i przynosili jedzenie. Ale co z tego, skoro wagony towarowe były zamknięte? Było okienko, w które próbowali rzucać, jednak ono też było zamknięte, a Niemiec przy każdym wagonie stał z karabinem i jeśli ktoś coś próbował podać, to strzelał, więc wszyscy się bali. Ci ludzie mieli chleb, mleko i inne rzeczy. Przynosili je też na dworce. Jak zatrzymał się pociąg na dworcu, chcieli podawać, ale niestety nie było można. Nawet, przepraszam, toaleta była w wagonie.
W Breslau zagnali nas do parku. Chyba bali się, że brudni wywołamy jakieś choroby, bo zaraz po pierwszym dniu wzięli nas do myjni. Dali nam po kawałku mydła. Miałam z domu, przekazywany z pokolenia na pokolenie, pierścionek z brylancikiem. Jeszcze jak byłam w Warszawie, gdy nas Niemcy zbierali tam na Lesznie, to jeden taki doszedł do mnie i wziął za rękę, potrząsnął i zobaczył, że mam pierścionek. Swoją łapą zaczął mi go ściągać. Nie mogłam mówić, ale w końcu powiedziałam jedno słowo: „Mutter”, że to jest od matki. Jak on usłyszał „Mutter”, to po prostu żal mu się zrobiło i z siłą wepchnął ten pierścionek z powrotem na mój palec. W Breslau starsza pani, która stała za mną, powiedziała: „Dziecko, bierz szybko ten pierścionek i w to mydło wciśnij, śliną zatrzyj i odwrócić to mydło”, bo tak szliśmy z tym mydłem, każdy musiał mieć ręce do góry. I tak przeżyłam i zachowałam pierścionek.
W tym parku trzymali nas długo, bo nie wiedzieli, gdzie nas rozładować, to mnóstwo ludzi przecież było. Wody nie było, czekaliśmy na deszcz. Jadło się mokrą trawę. To był luksus. Byłam tam chyba ze cztery tygodnie. Potem zostałam wysłana do obozu pracy, razem z Haliną Klimek.
Jakie tam były warunki? Co Pani zapamiętała z obozu?
Warunki? Takie, że musiała pani robić wszystko to, co pani kazali. A jak nie, to bat. Na tym to polegało. Ale ja się kiedyś postawiłam, wie pani? Jak strażnik niemiecki uderzył taką starszą osobę. Myślałam, że go rozszarpię. Podeszłam do niego, bardzo dobrze mówił po polsku, wszystko rozumiał, więc mu powiedziałam: „Jeszcze jeden raz zobaczę, że uderzysz kogokolwiek bezbronnego, to pamiętaj, że zginiesz z mojej ręki. Mam siłę, bo jestem młoda!”. Wcale nie miałam siły, bo przecież nie jadłam. On w ogóle zaniemówił zdumiony, że ktoś może mu tak powiedzieć. Powinien mnie popchnąć, rąbnąć i koniec, a on stał jak wryty. Jak wryty! Później przemówił: „Ale ty jesteś dzielna”. A ja mówię: „Pamiętaj, że zginiesz z ręki polskiej”.
Strażnicy tam często się wymieniali, jedni wyjeżdżali, drudzy przyjeżdżali. Tak do końca. Później, jak Rosjanie przyszli, to pamiętam, gwałcili niesamowicie. Mnie położyli, jeden siedział przy mnie, leżał przy mnie i głaskał. Mówię: „Boże kochany, żeby ta noc się skończyła”. Cała byłam roztrzęsiona i moja koleżanka też.
Później, jak już wracaliśmy do Polski, dostaliśmy furę i konia. Ale wie pani, jakie to straszne było przejść przez pole bitwy? Leży Niemiec, leży Polak, leży Ruski, leżą konie. Każdy krzyczy, każdy podnosi ręce do góry, żeby ratować. A tu trzeba było uciekać, bo znowu Rosjanie gwałcili. Tak gwałcili, że tylko nocą się szło. Zrobiliśmy paczkę, sześć czy siedem osób, i tak chyłkiem, chyłkiem w nocy się przemieszczaliśmy.
Gdzie przebywały Panie za dnia?
Trzeba było się chować, gdzie można było! Na polskim terenie ludzie dawali nam schronienie. Miałam nawet propozycję, że mogę wyjść za mąż za syna jednej pani u której się zatrzymałyśmy. Rzeczywiście, to byli bardzo symaptyczni ludzie i bardzo nam współczuli. Mieli majątek i mówili: „Będziesz tu u nas, będziesz miała pracę, będziesz miała wszystko”, ale ja chciałam jak najszybciej do domu, bo przecież nic o swoich nie wiedziałam. Pani wie, jak ja wróciłam?
Najpierw dotarłam z Haliną do Krakowa. Tam mieszkał jej brat z żoną i dziećmi. Wtedy spotkałam panią, która była z mojej dzielnicy, która powiadziała mi o losie Brata. Mówi: „Czy ty wiesz, że twój brat nie żyje?”, a ja na to: „Wracam z Niemiec, nie wiem…”. Ona: „Tak, został zabrany, rozstrzelany w kościele św. Wawrzyńca, razem czterdziestu czterech mężczyzn zabili na oczach twojej matki i innych. Kobiety oddzielili, a mężczyzn wszystkich zabili, razem z księdzem Krugerem”. To było dla mnie straszne, jak się dowiedziałam. Nie chciał mamy zostawić samej, bo ja poszłam pierwszego dnia. Zginął…
Z Krakowa długo nie odchodziły żadne pociągi. Chyba dopiero po dwóch czy trzech tygodniach odjeżdżał skład towarowy do Warszawy. Pojechałam sama, Helena Klimek została w Krakowie. Tam znalazła pracę, wyszła za mąż i tam potem zmarła. Ona do Warszawy nie chciała nigdy przyjechać. Mieszkała bardzo blisko Sądów, a tam wszystko było spalone, zniszczone.
Wagon był zamknięty, ale przy nim znajdowała się taka klapa i na niej jechałam. Trzeba było trzymać kurczowo, pół stopy wisiało w powietrzu. Jak się stopa oślizgnęła, to się leciało w dół i człowiek ginął. Och, ile osób nie wytrzymało tego napięcia. Było dużo wypadków. Jechała przy mnie taka pani, niestety, nie wytrzymała, upadła i się zabiła. Pamiętam, że miałam na dłoniach takie pręgi czerwone, tak kurczowo się trzymałam. Wiele godzin tak się jechało, bez jedzenia, picia, bez niczego.
Kiedy wysiadłam na dworcu, w ogóle nie wiedziałam, gdzie ja jestem. Nie znałam dobrze tego dworca przed wojną. Nie wiem, może ze dwa albo trzy razy byłam na nim, bo jeździliśmy z niego do ciotki do Choszczówki. Poszłam na Ordona, a tam wszystko spalone. Nie wiedziałam, gdzie mam iść. Moja mama miała znajomych, w alei Niepodległości, nazywali się Państwo Bogusławscy. I ja z tym, co miałam na sobie, i kilkoma rzeczami związanymi w tłumoczek poszłam pieszo ich szukać. Ale to spory kawał, a ja czułam się okropnie. Żeby pani zobaczyła, jak ja wtedy wyglądałam. Byłam wychudzona, miałam czyraki wielkości jaj. Nie miałam gdzie przenocować, na ulicy gdzieś się zatrzymałam. Na drugi dzień poszłam do szpitala, bo rano się dowiedziałam, gdzie jest szpital. Poszłam więc na Aleje Jerozolimskie, szpital był tam tak w tyle. Jak lekarz zobaczył u mnie te czyraki wielkości jaj, mówi: „O Boże, co my zrobimy, przecież tego wyciskać nie można! Czy ty wiesz, że to trzeba rozcinać?” Mówię: „Przecież ja nie wiem, to pierwszy raz, jak jestem u lekarza, wracam z obozu”. Zatrzymali mnie tam trochę i po kolei rozcinali, nie mogli od razu wszystkiego rozcinać, bo to jest szalony ból. Skrobali. Jajo, dosłownie duże jajo. Miałam je pod pachami, na brzuchu, z tyłu i jeszcze pod piersią. Powiedzieli: „Nie możemy ciąć wszystkiego naraz, przecież nie wytrzymasz, dziecko”, i faktycznie nie wytrzymałabym. Takim specjalnym lancetem przecinali i skrobali. Przychodziłam tam do nich, wspomagali mnie trochę, dali mi jeść, pozwalali się przespać.
Później poszłam szukać dalej tych znajomych, myślałam, że ich zastanę, ale tylko się dowiedziałam, że nie ma ich, że są w Ursusie, bo oni mieli też dom w Ursusie. Więc pieszo, przez Włochy, poszłam do tego Ursusa. Pan Bogusławski przed wojną pracował w ambasadzie polskiej w Paryżu, potem przyjechali do Warszawy. Mieli syna z tego rocznika, co mój brat, nazywał się Ziutek. Gdy tam dotarłam, dowiedziałam się, że Ziutek też zginął w Powstaniu. Okazało się, że moja mama tam była, ale gdzieś poszła. Pani Bogusławska powiedziała, że mama była w bardzo złym stanie i „nie mogła sobie miejsca znaleźć”.
Później sobie pomyślałam, że na Pelcowiźnie ma dom moja ciotka – mojego ojca siostra cioteczna. Co roku cała rodzina – rodzice, znajomi, kuzyni – się tam spotykali na Wszystkich Świętych. Ciotka zawsze robiła takie huczne przyjęcia, kiedy wszyscy z cmentarza z Powązek przychodzili do niej na obiad czy na podwieczorek. Pamiętam, że jak byłam małą dziewczynką, to specjalnie do pokoju osobnego mnie prowadzono, żebym się przespała, bo od małego nie znosiłam szumu. Ciotka zawsze mówiła do mamy: „Połóż ją tam, spokojnie niech sobie poleży, prześpi się”, i tak było. Wspaniała kobieta. Zatrzymałam się u niej. Ona kupiła kózkę. Pani wie, że ona specjalnie dla mnie mleko przygotowywała, odżywiała mnie nim?
Pewnego dnia przechodziłam aleją Niepodległości. Tam, nieopodal Ministerstwa Obrony Narodowej, były mieszkania dla oficerów. Idę tą ulicą właśnie i patrzę, kartka jest: „Przyjmujemy do pracy po zdaniu egzaminu”. Stałam i nie wiedziałam, co mam zrobić. Nie wiedziałam, czy zdam egzamin, czy nie, ale poszłam. Okazało się, że potrzebowali osoby do biura Departamentu Wojsk Obrony Pogranicza. Pamiętam, że wojskowy, bardzo sympatyczny, mówił do mnie: „Ojej, nie będę ci mówił »pani«, bo ty jesteś jeszcze dziecko. Jak zdasz egzamin, to cię przyjmiemy”. Mówię: „Ale ja nie mam mieszkania, ja idę tak z tym, co mam w ręku”. Powiedział: „Nie martw się, tylko żebyś zdała”, no i podyktował mi tekst. Ani jednego błędu ortograficznego nie zrobiłam. Pani sobie wyobraża? Byłam tak zdenerwowana, że myślałam, że w ogóle nic nie napiszę. A on na to: „Jesteś przyjęta od jutra”, a ja mówię: „Ale ja nie mam gdzie mieszkać ”. „Nie martw się, przyjdź, jest lokal pani pułkownikowej Walichowej”.
Ten pan oficer, generał, był mężem pani Walichowej, ona udzielała lekcji muzyki i przed wojną mieszkała w pięknym sześciopokojowym apartamencie. Jej syn też zginął w Powstaniu, tak jak mój brat. Kazali jej się przenieść do jednego pokoju, w pozostałych zamieszkały takie osoby jak ja. Ona uczyła muzyki, miała pianino, którego nie ukradli, bo wszystko inne rozkradli. Nie mogli go unieść pewnie. Ona udzielała lekcji, z tego żyła. Cudowna kobieta. W każdym pokoju były dwie osoby, które pracowały w ministerstwie. Można było się tam stołować. Oficer od razu mi powiedział: „Zdałaś. Będziesz mogła korzystać ze stołówki. Oczywiście będziesz płaciła tym, co zarobisz ”. No i płaciłam, ale nie tak dużo, bo jeszcze miałam dla siebie parę złotych. Miałam śniadanie, obiad i kolację. To było dla mnie wszystko, to było dla mnie życie. Chciałam tylko odszukać mamę.
W tym przydzielonym pokoju mieszkałam z taką panią, młodą, która też zdała egzamin i została przyjęta. Niestety, okazało się, że była złodziejką. Okradła mnie jeszcze z tego, co miałam, i uciekła.
Czy udało się Pani odnaleźć mamę?
Tak. Od Państwa Boguckich, dowiedziałam się, że może być we Włochach. Poszła tam, bo miała tam koleżankę. Faktycznie, ja pamiętałam tę koleżankę, ale nie wiedziałam, gdzie dokładnie ona mieszka. Wie pani, że szłam ulicami i pytałam się każdego. Jedna ulica, druga ulica, trzecia ulica i gdzieś ktoś mówi: „A może to tutaj? Idź, kochanie, zobacz, może są”. Zdziwiałam się, dom taki niewykończony, ale ktoś tam chodził. Poszłam i rzeczywiście mama tam była. Podłogi nie było żadnej, glina, tylko dach był. Mama była w ogóle nieprzytomna, jak mnie zobaczyła, bo powiedzieli, że ja też nie żyję. A po stracie syna… to był wrak człowieka.
W Departamencie Wojsk Obrony Pogranicza pracowałam półtora roku czy prawie dwa lata i tam poznałam swojego męża, z którym się zresztą później rozwiodłam. Później zamieszkałam przy ul. Pańskiej. Tam był taki dom pożydowski, sześciopokojowy. Tam każdemu z ludzi, którzy byli w Powstaniu i nie mieli gdzie mieszkać, dawali pokój. Jedna ubikacja i jeden pokój dwunastometrowy, nie było kuchni, nie było nic i tak trzeba było się męczyć. Ale ja i tak wiele osób przyjmowałam, na podłodze wszyscy spaliśmy. Tym, co miałam, się dzieliłam. Wyszłam za mąż. Mój mąż pracował w instytucie u profesora Kalafońskiego, dostał ładne mieszkanie, dwa pokoje, przy alei Niepodległości i tam się przeprowadziliśmy. Ja całe życie, do emerytury, pracowałam w Szkole Głównej Handlowej.