Szołajski Marek – „Mama ze mną na ręku pędzona była do Pruszkowa”
Jadwiga (1906-1991) i Wacław (1889-1944) Szołajscy w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkali wraz z kilkumiesięcznym synem Markiem przy (dziś nieistniejącym) placu Muranowskim (obecnie jest to rejon skrzyżowania ul. gen. Władysława Andersa i ul. Stawki). W czasie wypędzenia odłączono od rodziny Wacława, który zginął prawdopodobnie ok. 20 sierpnia na Woli. Matka z dzieckiem na ręku została popędzona do obozu Dulag 121 w Pruszkowie, a następnie, ze względu na zły san zdrowia chłopca, trafili do szpitala. Przez kolejne miesiące, do końca wojny, Jadwiga i Marek Szołajscy przebywali we wsi Kuklówka. Publikujemy fragment relacji dotyczącej wojennych losów rodziny, którą Pan Marek Szołajski przekazał Muzeum Dulag 121 w 2022 roku.
Podczas bombardowań wszyscy schodzili do piwnic. Mama jednego razu nie miała zamiaru tam schodzić, jednak sąsiad zmusił ją do zejścia. Pomógł jej. Gdy bombardowanie ustało i wszyscy wyszli na zewnątrz, okazało się, że piętra, na którym mieszkaliśmy, już nie ma. Takich nalotów było czasami kilka dziennie.
W czasie powstania, kiedy wyprowadzano wszystkich z tego rejonu, Mama z Ojcem i ze mną zostali rozdzieleni i już nikt nigdy nie widział Ojca. Odnalazłem w Muzeum Powstania Warszawskiego dokument, że ojciec zginął na ulicy Wolskiej przy Młynarskiej, gdy Niemcy pędzili ludność cywilną przed czołgami jako osłonę. Miało to miejsce prawdopodobnie ok. 20 sierpnia 1944 roku.
Mama zaś ze mną na ręku i tłumem warszawskich kobiet pędzona była do Pruszkowa, gdzie znajdował się obóz przejściowy. Z relacji matki wiem, że była to podróż pieszo, czasami na furmance (mój wózek był przywiązany do furmanki). Będąc malutkim chłopcem rozchorowałem się i jakimś cudem znaleźliśmy się w szpitalu. Bardzo sympatyczna lekarka zaopiekowała się nami i udało się mamie nie trafić na wywózkę i pozostać ze mną.
Nie wiem, jak to się stało, ale trafiliśmy do wsi Kuklówka (wieś położona w województwie mazowieckim, w powiecie żyrardowskim, w gminie Radziejowice), gdzie przydzielono nas do gospodarza, który był ponoć bardzo z tego powodu niezadowolony, a miał obowiązek nas karmić. Z tego, co opowiadała mama, ona głodowała, ale inni gospodarze pomagali, a mamki ze wsi dawały mleko dla mnie.
Na wsi mamą zainteresował się pewien mężczyzna o imieniu Wojtek. Zajmował się handlem. Jeździł z mięsem do Warszawy. Co mu się udawało zdobyć, przywoził na wieś. Mamie przywoził różne ubrania, rzeczy itp. (Np. pled ze zrzutów amerykańskich, który miałem jeszcze w latach 60-tych. Nigdy później nie widziałem czegoś takiego – był puszysty, gruby, a jednocześnie bardzo lekki.) Wujek, bo tak go później nazywałem, wyjechał do Ameryki, a potem do Honolulu. Jeszcze kilka lat później przesyłał nam paczki. Do dziś pamiętam kombinezon w stylu lotniczym. Byłem z niego bardzo dumny.
Z „rajzy”, czyli tułaczki, jak mówiła mama (tj. z Kuklówki) wróciliśmy do Warszawy zaraz po wyzwoleniu Warszawy. Nie mieliśmy, gdzie mieszkać, więc trafiliśmy na Bródno, do ukochanej siostry mamy, Helenki (Białołęcka 2 m. 11). To zawsze, jak mówiła mama, był adres kontaktowy rodzeństwa. Dla nas był on domem rodzinnym. Mama mieszkała tam do 1965 roku, a ja w tym czasie byłem dzieckiem „wędrownym”. Ponieważ mama musiała pracować, więc całymi tygodniami przebywałem u różnych cioć i koleżanek. A to u koleżanki mamy Zofii Świętochowskiej na Rakowcu, a to u Cioci Ireny w Łodzi na ulicy Piotrkowskiej […].