menu

Tereszczenko Jan – Wspomnienia warszawiaka

Tereszczenko Jan – Wspomnienia warszawiaka

Jan Tereszczenko, ur. w 1933 roku, w swojej autobiograficznej książce  „Wspomnienia warszawiaka egocentrysty: »Ja«” wydanej przez Muzeum Warszawy  w 2012 roku opisał swoje losy na tle burzliwej historii XX wieku. Publikujemy dwa rozdziały książki, które  nie tylko stanowią relację z Powstania Warszawskiego oraz wygnania, ale również zawierają osobiste refleksje na temat Powstania oraz jego konsekwencji, a także rozważania na temat okrucieństwa i paradoksów wojny. Jan Treszczenko, wypędzony wraz z matką Jadwigą oraz Heleną Wojtulewicz ze Śródmieścia do punktu zbornego na „Zieleniaku”, 11 sierpnia 1944 roku trafił do obozu Dulag 121, skąd, po paru dniach pobytu, został wysłany transportem do Łowicza. Po długiej tułaczce w 1945 roku wraz z rodziną powrócił do Warszawy.

Jan Tereszczenko z mamą na ul. Marszałkowskiej wiosną 1944 r. Fot. z pryw. arch.

POWSTANIE

Jak zacząć, jak zacząć, zachodzę w głowę, rozdział wspomnień o wydarzeniu tak szeroko przestudiowanym, omówionym i opisanym, odległym już zarówno dla czytelnika jak i dla piszącego i historycznie i emocjonalnie, i w dodatku doświadczonym przeze mnie tak z gruntu fragmentarycznie tylko…? Czy mam prawo konkurować tutaj ze wszystkimi tymi literaturami, wspomnieniami, monografiami, studiami, jakie ukazały się przez ostatnie kilkadziesiąt już lat; z tymi, które wyrażały emocje niezabliźnionych jeszcze ran, i z tymi, które naświetlały sprawy tendencyjnie w tę czy w tamtą stronę, upolityczniając, usprawiedliwiając, potępiając, mącąc w głowach…? Muszę się przyznać, że przeczytałem o Powstaniu dość dużą ilość materiału historycznego, i chociaż było to dość wyrywkowe — od przypadku do przypadku — omijając niewątpliwie wielką ilość literatury i nie pretendując przecie do roli historyka generalnie, a tym bardziej historyka Powstania, mogę powiedzieć szczerze, że o Powstaniu Warszawskim 1944 roku mam jakie takie pojęcie. Biorąc, więc ten aspekt historiograficzny pod uwagę, może powinienem zacząć od usprawiedliwienia się a priori, że wciskam się tutaj pomiędzy te lepiej ode mnie poinformowane głowy, nieproszony, z moimi trzema groszami, przyjmując na siebie rolę jeszcze jednego narratora w sprawie tak niesłychanie ważnej, a eksponowywanej od czasu do czasu przed całym narodem, przy okazji następnej autobiografii pt. „Moja rola w Powstaniu Warszawskim i co z tego wynikło…”.

Otóż ja żadnej roli w Powstaniu Warszawskim nie wypełniłem z bardzo prostej przyczyny, bo „Munca” Mączyński, nie dotarł do mnie, z kolei ja nie dotarłem do Gołuchowskiego, i w wyniku tego trywialnego splotu wydarzeń nie odegraliśmy, ani ja, on, ani inni pewnie pozostali uczestnicy z mojej konspiracyjnej siatki alarmowej, żadnej historycznej roli. Nie mniej, wybiegając w tej narracji w przyszłość, niech mi będzie wolno przytoczyć historię pewnego wydarzenia, którego paradoksalność zakrawa na wagę historycznej anegdoty.

 

W późnych latach sześćdziesiątych…

Zanim przejdę do sedna sprawy należy się kilka wyjaśnień: otóż w późnych latach sześćdziesiątych, JA jestem obywatelem amerykańskim, zamieszkałym w mieście Providence, w Stanie Rhode Island, USA i prowadzę bardzo ożywioną korespondencję z moją Mamą, która mieszka nadal w Warszawie. Providence jest oddalone o około trzy godziny jazdy od Nowego Yorku i od Morristown, leżącego po drugiej stronie Hudsonu, w stanie New Jersey. Otóż zawiadamia mnie Mama listem, że spotkała się w Warszawie z niejakim panem Papadopoulosem z owego Morristown, New Jersey, któremu przekazała drobną przesyłkę dla mnie. Czy mógłbym skontaktować się z tym panem i odebrać ją…?

Ależ oczywiście… Nie ma sprawy…

Dzwonię więc pod podany numer i umawiam się na następny weekend.

Zajeżdżam pod podany adres, melduję się i okazuje się, że pan Papadopoulos, witający mnie od progu z wielka staropolska serdecznością, jest Polakiem z krwi i kości. Zaprasza mnie do środka, sadza w living room‚ie i częstuje napojami, a kiedy po przestudiowaniu przesyłki od Mamy, wodzę oczami po pokoju znajduję oprawione na ścianie przeróżne akowskie memorabilia: biało-czerwoną opaskę i otoczkę na hełm, oraz inne drobiazgi identyfikujące akowca.

„Widzę, że jest pan byłym uczestnikiem AK?” —  pytam.

„No… tak. Brałem udział w Powstaniu Warszawskim, stąd te zachowane pamiątki powstańcze.” — potwierdza pan Papadopoulos.

„Fascynujące — proponuję — a na którym odcinku brał pan udział…?” —  pytam.

W Śródmieściu, na Chmielnej.”

„Na Chmielnej…? Gdzie na Chmielnej…?”

„Proszę pana, na Chmielnej, zaraz przy Dworcu Głównym…”

„Zaraz, zaraz… Niech mi pan powie, czy był pan tam od samego początku powstania…?”

„Tak. Ja byłem dowódcą odcinka Chmielnej, przylegającej do Dworca Głównego. Tam rozpoczęliśmy działania.”

„No, to przecież musi pan pamiętać ten pożar dworca pocztowego, tej wielkiej drewnianej hali, zbudowanej tuż przed powstaniem, który wybuchł gdzieś koło siódmej wieczorem…?”

„Jak to, czy ja pamiętam…? Ja wydałem rozkaz podpalenia tej hali, bowiem Niemcy prowadzili do nas ogień z granatnika ustawionego po drugiej stronie i nie mogliśmy ich w żaden sposób stamtąd wypłoszyć. Myśmy oczywiście granatników nie mieli, tylko broń ręczną, więc wydawało się, że ogniem ich jakoś załatwimy. A skąd Pan wie o tym pożarze…?”

Panie Papadopoulos, Drogi i Kochany. JA ten granatnik… jak na dłoni… z okna naszego mieszkania…

 

RETURN…! taśmo magnetowidowa…! RETURN…! Z powrotem, do pierwszego sierpnia 1944 roku, godzina, no… powiedzmy…, piąta piętnaście. Dezorca Burkacki właśnie zamknął bramę zawierającą kilkudziesięciu przypadkowych przechodniów, którzy schronili się tam w momencie rozpoczęcia się strzelaniny, i teraz stoją zdezorientowani, co dalej…?

Pobiegłem na górę. Mama podniecona, Helcia… Mimo woli wszyscy automatycznie do okien… Właśnie w tym momencie, na dole przed nami, wysnuł się z Dworca Głównego szpaler żołnierzy, w hełmach, z karabinami i pochyleni ku ziemi rozbiegli się tyralierą, zalegając wzdłuż siatki odgradzającej Aleje od płyty po starym dworcu, dokładnie pod naszym balkonem. Leżą teraz, skierowani w kierunku wielkiej półkolistej drewnianej hali Dworca Pocztowego po drugiej stronie płyty. Nawołują się, co jakiś czas, i gestykulują. Mija czas. Strzelanina nie ustaje. Patrzę w kierunku stanowiska przeciwlotniczego na szczycie Dworca Głównego. Roi się tam od personelu w pełnym uzbrojeniu. Wydają się bardzo podnieceni. Kiedy tak stoimy w niewątpliwym oniemieniu, sparaliżowani rozgrywającym się przed naszymi oczami teatrem walki… BING…! trzaska szyba w oberlufcie ponad oknem. Najpierw osłupienie, a potem łapie mnie Mama za rękaw i odciąga w narożnik za firanką, gdzie wydaje się jest bezpieczniej. Stamtąd już obserwujemy jak po drugiej stronie płyty patrol wojskowy targa z dużym wysiłkiem granatnik, i ustawia go zaraz powyżej okapu tej hali. Inni donoszą amunicję i już za chwilę granatnik zaczyna swoją pracę. Załadowany: PAF…! Załadowany: PAF…! Załadowany: PAF…!

Czy muszę zapewniać kogokolwiek o stanie mojej fascynacji…? Oglądać z okna własnego rodzinnego domu prawdziwy strzelający granatnik…? Czy taki drobiazg, jak zabłąkana kula, przebijająca NASZĄ szybę ma jakieś znaczenie…? Nawet Helcia zza firanki pochłania wzrokiem całą scenę. I trwa to godzinę, dwie, kto to wie, kto myśli logicznie, skoro nie przychodzi nikomu z nas do głowy, o co właściwie w tej pukaninie chodzi…? Kto strzela i do kogo…? I dlaczego…? Aż nagle, gdzieś z boku drewnianej hali dworca pocztowego widać najpierw mały, a potem coraz większy unoszący się dymek. Potem już dym coraz bardziej skłębiony, a wkrótce płomienie. W kilka chwil później cały budynek stoi w płomieniach.

Załoga granatnika zbiegła zostawiając sprzęt. Znalazłem po wojnie powykręcany ogniem złom granatnika na spalenisku w miejscu gdzie stała hala. Ach, jaka szkoda, drogi panie Papadopoulos, że nie zachowałem gdzieś w bezpiecznym miejscu tej kupki złomu. Mógłby pan postawić to sobie na trawniku przed domem w Morristown, NJ. Ależ byłaby frajda, i całkiem niezła dekoracja.

Kiedy już płomienie ogarnęły cały budynek i kiedy rozmiar tego pożaru przekroczył jakąkolwiek kiedykolwiek widzianą przeze mnie konflagrację, mam przed oczami Mamę, stojącą na środku pokoju, z wypiekami, deklarującą:

„Helciu…! Jasiu…! To jest sygnał do powstania! To jest »pożar młynów na Solcu« …”

…i moje nagłe uświadomienie sobie, że coś mnie ominęło; że „Munca” nie dotarł; że jego polecenie musiało mieć przecież coś wspólnego z tym, co właśnie zaczynało rozgrywać się za naszymi oknami, i że jednak — wygląda na to — nie wezmę w tym udziału.

Musieliśmy obserwować ten wspaniały pożar przez dłuższy czas, bowiem zaczynało już szarzeć, kiedy na tle pogorzeliska, wzdłuż murku biegnącego równolegle do pożaru pojawiły się najpierw jedna, a potem więcej postaci, wędrujących z kubełkiem wody i polewających ten ogień. Chyba do nigdy niewyjaśnionych paradoksów tamtej wojny zaliczyć będzie trzeba ten totalnie nieważny, absurdalny występek. Polewać olbrzymi pożar kubełkiem wody…? Z murku…? W ogniu broni palnych, tam i siam…? Któż to wydal ten absurdalny rozkaz, i komu…? I po co…? Należało się spodziewać, że żadna historia, żaden zapis nie uwzględni tak marginalnego i równie nierealnego wydarzenia. Jeśli załączam go tutaj „ku pamięci”, to głównie dlatego, że jest on symboliczną ilustracją znacznie większej masy absurdów, jakie występowały wtedy na każdym kroku, a które uniknęły odnotowania. Nasuwa się pytanie, czy samo Powstanie, w proporcji do wydarzeń Drugiej Wojny Światowej, nie było takim absurdem…? Że niby Dowództwo AK, polewało kubełkiem enthousiasme militaire, kolos wysiłku defensywnego niemieckiego Frontu Wschodniego…?

 

Spójrzmy na to jeszcze raz. Wspomniałem wcześniej, że w opinii MNIE, jedenastolatka, niepytanego zresztą przez nikogo o zdanie, Powstanie nie mogło nie wybuchnąć…! Napięcie wśród ludności polskiej, poddanej niespotykanemu wręcz terrorowi okupanta było tak wielkie, że jakiś wybuch nastąpić by musiał, prędzej czy później, niezależnie od przygotowania, czy nieprzygotowania militarnego. Wystarczyłby tylko jakiś „pożar młynów na Solcu” — jak odczytała tamten pożar Mama — aby ludzie wyszli sami na ulice z czymkolwiek, żeby dźgać nimi znienawidzonych okupantów. Taki bieg wypadków skończyłby się oczywiście rzezią, i nic by to w komparatywnej ostateczności nie zmieniło. Przygotowując więc Powstanie militarnie, (za co należy się Dowództwu AK zasłużona pochwała), musiało brać ono pod uwagę nastroje społeczeństwa, skoro osiągnęły one wtedy już znaczenie wręcz strategiczne. Ale politycznie…? Politycznie, powstanie zawisło w próżni…

Warto jest przestudiować historię wydarzeń politycznych w okresie poprzedzającym wybuch, i zaraz po wybuchu powstania — od Londynu, z jednej strony, aż po Moskwę, z drugiej — aby zdać sobie sprawę z niezwykle skomplikowanej mozaiki zależności politycznych. Nie będę tutaj oczywiście poświęcał się historycznym dowodom, ani nie będę próbował rozsupływać tego gordyjskiego wręcz węzła, przed jakim stanęli zarówno członkowie Rządu Londyńskiego, Delegat Rządu na kraj, Dowództwo AK, Mikołajczyk i inni, jest to bowiem węzeł tylu tak niezwykle skomplikowanych czynników, że próba jego rozwikłania nie wyjdzie nikomu na dobre. Anglicy nazywają taką sytuację: the double bind, czyli, że ani w te, ani w tamte (i tak źle i tak nie dobrze).

Studiując historię wybuchu Powstania, starałem się niejednokrotnie przybrać jak gdyby historyczną rolę dyrygentów wydarzeń, przyjąć na siebie ich stan psychiczny, ubrać się w otaczającą atmosferę. Nie…! Żadnego logicznego wniosku nie udało mi się wysnuć, i może nie trzeba było. Bowiem fotelowe dociekania w odniesieniu do sytuacji całkiem realnej, żadnym sposobem nie wpasowują się jedno w drugie. Można oczywiście upolitycznić, czyli zadeklarować, że: „Ja, na takim miejscu, to bym to i tamto…, tak a tak…” — i tak też robiono. Opinie o wybuchu powstania — PO FAKCIE — upolityczniono, i to z obu stron. Jak to wyglądało niech zilustruje następujące mało ważne, w gruncie rzeczy, wydarzenie.

Na kilka dni przed wybuchem Powstania, (myśmy oczywiście o tym nic nie wiedzieli), radiostacja „Kościuszko”, przy Głównej Kwaterze 1-go Frontu Białoruskiego, (w którego skład wchodziła tzw. Armia Berlinga), nadająca po polsku, podała komunikat, w którym nawoływano ludność Warszawy do podjęcia walki przeciw hitlerowcom. Apel był niedwuznaczny, i jako płynący ze źródła politycznego w pełni wiarogodnego, został całkiem naturalnie przez dowództwo AK zinterpretowany, jako sygnał od władz sowieckich do podjęcia akcji zbrojnej. (Plan „Burza”, godzina „W” itd.) Wielkie znaczenie polityczne i historyczne przypisała temu apelowi strona londyńska, szczególnie w konsekwencji całkiem nieprzychylnego zachowania się strony sowieckiej w stosunku do Powstania później. Strona komunistyczna, polska, interpretowała to wystąpienie natomiast — jeśli można im było wierzyć — jako wybryk personelu radia „Kościuszko”, za co ów personel, ponoć, ukarano. Znając duszę polską, polski brak dyscypliny i zapalczywość, kiedy Armia Czerwona bieży ku Warszawie prawie bez oporu zaapelowanie do Ludu Warszawy do chwycenia za broń w takiej sytuacji nie musi być koniecznie aktem politycznie spreparowanym… Może być również przecie, całkiem uzasadnienie, wybrykiem niepohamowanego entuzjazmu, n’est pas…?

Albo następujący przykład:

Strona londyńska przypisała wielkie znaczenie polityczne (i historyczne) i potępiła zachowanie się Sowietów w sprawie braku udzielenia Powstaniu pomocy militarnej w czasie jego trwania (i słusznie, bowiem zachowanie się Sowietów w tej sprawie było bezprzykładnie szkaradne), ale argument polityczny przeciw Rokossowskiemu, badany po linii jedynie militarnej, nie trzyma się kupy, biorąc pod uwagę fakt, że od lądowania na przyczółku wiślanym w początkach sierpnia 1944 roku, Armia Czerwona nie dokonała, w rzeczy samej poważnego przekroczenia Wisły, aż do połowy stycznia 1945.

Analizując tylko te dwa aspekty, zresztą przedstawione tu przeze mnie nie tyle w zgodzie z moimi odczuciami, ile raczej w roli advocatus’a diaboli, widać, że w sprawie Powstania Warszawskiego, w sierpniu 1944 roku, stosowanie analiz logicznie historycznych daleko nas nie zaprowadzi. Raczej za łby się weźmiemy, niż rozbierzemy tę łamigłówkę.

(Dwa, w mojej opinii najważniejsze dzieła historyczne na temat Powstania Warszawskiego w sierpniu 1944, zasługują na uwagę: „Powstanie Warszawskie w sierpniu 1944r.” [Antoni Przygoński – „Powstanie Warszawskie w sierpniu 1944r.”, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1980…] z naświetleniem komunistycznym, i „Powstanie ’44” [Norman Davies – „Powstanie ’44”, Wydawnictwo ZNAK, Karków 2004…] z naświetleniem bardziej pragmatycznym. Jest oczywiście mnogość innych, nie umniejszając roli Muzeum Powstania Warszawskiego, jako wspaniałego ośrodka dydaktycznego, w jak najszerszym zakresie…)

 

Oczywiście przy blaskach dopalającego się pożaru i zapadającego powoli sierpniowego zmroku nie zdawaliśmy sobie sprawy z mapy zjawisk politycznych, taktycznych, strategicznych, czy nawet technicznych otaczającej nas skomplikowanej konfiguracji.

„Czy państwo schodzą do schronu…? — zapytała Pani Dobrzańska od drzwi — bo my schodzimy. Tu jest bardzo niebezpiecznie. Kule padają i cały dom może spłonąć…” ·

Po konsultacji z panem Bocheńskim, który mimo woli stał się de facto przywódcą kamienicy, zabrawszy jakieś manele i bambetle do spania, udaliśmy się — Helcia, Mama i JA — do schronu, czyli — bądźmy poważni, ludzie — do piwnicy.

Kto wymyślił, że piwnice kamienic mogą służyć jako schrony przeciw czemukolwiek…? Był to niewątpliwie biurokratyczny pomysł LOPP (Ligi Ochrony Przeciw Powietrznej), jeszcze sprzed wojny. Malowano nawet takie białe pasy w miejscach gdzie znajdowały się okienka piwniczne, na wypadek, że gdyby zawaliła się chałupa, po tych pasach dotarłoby się do zasypanych lokatorów. Co za absurd…! Natomiast, rzeczywiście poprzebijano miedzy wszystkimi piwnicami dziury, tak że w zasadzie można było cyrkulować po podziemiach na przestrzeni całych bloków, a może nawet i dzielnic.

Nasze piwnice w domu miały swój specyficzny nastrój. Ponieważ nie było tam instalacji elektrycznej, chodziło się tam ze świeczką. Pachniały wilgocią i pyłem węglowym. Każdy lokator miał swoją własną „piwnicę”, w której składowano przeróżne cuda i węgiel, połączone labiryntem korytarzy.

Więc do tych to piwnic przeniósł się cały garnitur lokatorski naszego domu, razem z gronem przypadkowych przyłapanych wypadkami przechodniów. No, bo cóż mieli robić…? Nie mieli przecież WYJŚCIA. Nie trzeba dodawać, że lokatorzy domu wzięli tych biednych zabłąkanych pod swoja opiekę, bowiem, nie da się ukryć, była wtedy solidarność w narodzie. A wszystkiemu przywodził pan Bocheński.

Pierwsza noc w schronie nie rejestruje się w pamięci niczym specjalnym, za wyjątkiem spowitego ŚWIATŁEM świec grona poopatulanych osób obojga płci, leżących pokotem, i jak to Polacy, spierających się ze sobą o triwia.

 

Następny dzień był słoneczny i ciepły i gdyby nie nieprzerwana strzelanina, właściwie byłoby idyllicznie. Po stwierdzeniu, że to wydarzenie za oknami to jednak POWSTANIE, opanowała wszystkich jakaś entuzjastyczna radość. Nie było nawet szczypty pesymizmu, przenikającegoby naszą społeczność. Co prawda w kranach była jeszcze woda, i nawet elektryczność, a każdy miał porobione zapasy. Nie martwiono się więc o jutro, o głód, o to że pociski mogły nie omijać naszego domu, i że faktycznie go nie omijały. Na przykład szereg małych okienek w bramie zostało już wybite, a po linii bramy ponad fontanną z głową lwa widać było szereg świeżych śladów od kul.

No to na czym polegała zabawa warszawskich dzieci czasu powstania, ze mną włącznie, (lub może nawet na czele) skupionych na naszym podwórzu…? A, na jak najszybszym przebiegnięciu na drugą stronę podwórza, dokładnie w poprzek linii strzału i z powrotem. Nasze drogocenne antenatury, zgrupowane w jedynym słonecznym narożniku podwórza, i pochłonięte niekończącym się plotkarstwem nie interweniowały; i nawet bracia Dobrzańscy, wreszcie uwolnieni z okowów rodzinnej dyscypliny, skakali razem z nami pomiędzy pędzącymi kulami, z jednej strony podwórza na drugą.

 

I wtedy zupełnie niespodzianie, niewytłumaczalnie, bezprzyczynowo i właściwie bez żądnego uzasadnienia wychynął z przejść między piwnicami sąsiadujących domów, warszawski żulik, ulicznik, dziecko ulicy, obdartus, dziki, brudny, butny, bystry, DUMNY…! Tym dumniejszy, że niósł od jednej piwnicy do drugiej ważną wiadomość, że ON, że ten nieulękniony przez żadnym niebezpieczeństwem urwis, widział na własne oczy, jak na szczycie „Prudentialu” (później, Hotel Warszawa) powiewała POLSKA FLAGA…! Wszystkim lokatorom (i MNIE) opadły szczeki. Złapałem Mańka i Januszka Bocheńskiego, i kuchenną klatką schodową szurnęliśmy do naszego mieszkania. Ale ja wiedziałem przecież, że z naszego balkonu nie było widać „Prudentialu”; zasłaniała go tylna ściana znanej warszawskiej śródmiejskiej rudery, z reklamą bateryjek „Centra” na szczycie. Trudna sprawa…! Polecieliśmy, więc o piętro wyżej, a potem znów o piętro wyżej, ale wszystkie lokale były zamknięte. Na szczycie naszej kamienicy znajdował się obszerny strych, gdzie wieszano bieliznę po praniu. Znałem ten strych z moich rozlicznych wędrówek po wszystkich zakamarkach kamienicy i pamiętałem, że w dachu ponad strychem były małe świetliki, rzucające tu i tam marne światło. W kilku skokach byliśmy już przy frontowym świetliku. Ale traf chciał, że ten frontowy nie patrzył w kierunku „Prudentialu” i upragnionego przez nas widoku. Upragnionego, bo nie widziano przecież w Warszawie polskiej flagi już od pięciu prawie lat i perspektywa zjawienia się na podwórzu w gronie lokatorskim z wiadomością, że my też widzieliśmy właśnie POLSKĄ FLAGĘ, była nie do odparcia. Przytargałem jakąś pakę, stanąłem na niej i nie zastanawiając się nad konsekwencjami rozpocząłem majdrowanie dachówką ceramiczną, celem otworzenia sobie widoku na „Prudential”. Kiedy tak szamotałem się z tym detalem architektonicznym, okoliczne dachówki, w sposób całkiem dla mnie niewytłumaczalny, zaczęły nagle pękać. Dlaczego, dziwiło mnie, moje majdrowanie jedną dachówką powodowało pękanie sąsiednich…? Nic nie rozumiałem, kiedy nagle:

„Złaź, Januszek! Oni do ciebie strzelają” — zawołał do mnie Maniek, i ściągnął z pudła. I rzeczywiście, nie podobało się widać komuś (mógł to być może nawet któryś z chłopców pana Papadopoulosa) moje manewrowanie i posunął serię. Czy padliśmy na podłogę…? Czy w popłochu opuściliśmy strych…? O…! Nie, Mój Czytelniku. Słuchasz opowieści warszawskiego dziecka, którego w tamtym momencie historycznym, żadne kule się nie imały. Po chwili wścibiłem znów jednak moja głowinę w wyrajbowaną w dachu dziurę i rzeczywiście, ZOBACZYŁEM POWIEWAJĄCĄ NAD „PRUDENTIALEM” POLSKĄ FLAGĘ BIAŁOCZERWONĄ. Nie mogłem oderwać oczu. Inni też chcieli zobaczyć. Zeszliśmy na dół i ogłosiliśmy te wieść światu. Był to jeden z najważniejszych momentów w całym moim poprzednim, i nawet w późniejszym życiu.

Wśród grona lokatorskiego wiadomość ta spowodowała niezwykły entuzjazm. Mimo niekończącej się strzelaniny, mimo dość nieprzyjemnego jęku siedzącego gdzieś pod okapem gołębia (trafił go pewnie jakiś zabłąkany pocisk), wśród lokatorów zgromadzonych na dole domu zapanowało przeświadczenie, że to nie potrwa już długo, że zbliża się koniec tej gehenny, i że już za chwilę otoczy nas wolność, szczęście, radość i odzyskana niepodległość.

 

Tymczasem, trzeciego dnia Powstania, do schronu-piwnicy zaczął przedostawać się dym. Najpierw nieznacznie, a potem coraz bardziej i gęściej. Wśród lokatorów powstała panika…!

„Pożar…! Zginiemy…!”

Drogi pan Bocheński, dzielny jak zwykle, przejął od razu komendę i zarządził spokój. Razem z kilkoma innymi mężczyznami ruszył energicznie na inspekcję. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że faktycznie jest pożar, ale w przyległej kamienicy. Palił się lokal na trzecim piętrze, i tam też pan Bocheński i jego załoga, po odpowiednim ufortyfikowaniu się łykiem gorzały, ruszyli do akcji ratowniczej. Wkrótce ci dzielni obywatele pożar ugasili, a po ich powrocie okazało się, że przyczyną pożaru nie były wcale działania wojenne, a pozostawiona przez lokatora maszynka elektryczna, z gotującym się na niej czajnikiem herbaty, i kiedy wygotowała się woda lokal stanął w płomieniach. Ale ten mało ważny wypadek miął dość poważne konsekwencje; uświadomiono sobie bowiem nagle, że sytuacja nie była tak optymistyczna jak się z początku wydawało, że zagrożenie jest większe niż się spodziewano, i że… od tej pory nasz cały blok mieszkalny zajęli i okupowali Niemcy.

 

Nasz dom stanowił niewątpliwie poważny punkt strategiczny i potrzebne były Niemcom nasze okna i balkony dla kontrolowania ogniem działalności powstańczej. Mieli też prawdopodobnie już wtedy całkiem uzasadnioną świadomość ruchów powstańczych po mieście przy pomocy podziemnych przejść i kanałów, i wynikający z tego potworny lęk przed ewentualnym podejściem, via np. nasz blok, ich kluczowej pozycji na Dworcu Głównym. Postanowili więc na wszelki wypadek nas zneutralizować.

Faktycznie, mapa terenów opanowanych przez jedną lub przez drugą stronę wyglądała w tym czasie zgoła komicznie. Niech świadczy o tym fakt, że Aleje na wschód od Marszałkowskiej były w rękach powstańców, powstańcy byli również na Chmielnej, na Poznańskiej, na Emilii Plater i w budynku WIG’u (Wojskowy Instytut Geograficzny), Niemcy zaś na Dworcu Głównym, wzdłuż wykopu kolejowego, na Pankiewicza i na Barbary, poza tym w Muzeum Narodowym i wzdłuż wiaduktu Mostu Poniatowskiego z jednej strony, a na Żelaznej z drugiej. Dla kogokolwiek biorącego udział w takim układzie sił, pozycja zarówno jednej jak i drugiej strony była nie do pozazdroszczenia. Ogień mógł przyjść z każdego kierunku, każdy krok stanowił niebezpieczeństwo, a walka o kamienice, o narożniki ulic, o ten czy inny kawałek muru była, z punktu widzenia ludzkiego, zagrożenia kolosalnym, w gruncie rzeczy nonsensem. Z perspektywy czasu nie trudno określić wszystkie zniszczenia, cierpienia i śmierć, wynikające z tych zmagań o kawałek futryny, o winkiel czy o krawężnik, jako paranoiczno-schizofreniczny wytwór agresywnej natury ludzkiej, z którym od wieków nie może się ona uporać. Entuzjazm walki o gmach „Pasty”, opisany niejednokrotnie, nic a nic nie zmienił w sytuacji całego Powstania. Zginęło tam wielu Bogu ducha winnych Polaków i Niemców, wielu poniosło rany. Budynek „Pasty” zdemolowano, po czym go odbudowano i o przelewie krwi zapomniano. Nie umniejszając wagi Powstania w historii miasta, trudno nie dojść do wniosku, że to wzięcie się za łby młodych i fajnych z jednej i z drugiej strony ludzi, wobec faktu serdecznych zaistnień pomiędzy Polską a Niemcami w kilkadziesiąt lat po wojnie, było jednak nonsensem. Na co przydało się Niemcom okupowanie i dręczenie Polski i Polaków…? Na co strzelanie i zabijanie, aby w konsekwencji usiąść razem w piwiarni i nasładzać się dobrodziejstwem powojennej demokratycznej koniunktury…? Wykracza poza mój intelekt, przeczy zdrowemu rozsądkowi, woła o pomstę do nieba, napawa rozterką i w ostateczności POKONUJE świadomość nieuniknionej potrzeby ludzi do zadawania sobie bólu i marnowania niepowtarzalnych dóbr materialnych przez coraz to następujące po sobie generacje bojowników. „Shalom…!” — uczy biblijny Pan Bóg; „Pax vobiscum…!” — nawołują apostołowie Chrystusa, podczas gdy ogniste koło zalegalizowanego morderstwa toczy się nadal, siejąc śmierć i zniszczenia od zarania dziejów, aż po dzień dzisiejszy, i prawdopodobnie in secula seculorum, Amen!

 

Tymczasem na nasze podwórze wtargnęli rozliczni bohaterowie Wehrmachtu i zarządzili:

„Won z piwnic, Rrrraus…! Żadnych ukrywanek…!, Chcemy was mieć na oku…!, Wszyscy są podejrzani…!, Ręce na koc…!, I zachować spokój…!”‚

No, to był jednak nowy reżim. Kazali pootwierać mieszkania i poustawiali w oknach i na balkonach różnego rodzaju bronie, ale przede wszystkim wzięli nas pod ścisły nadzór. Skończyły się skoki przez podwórze, swobodne odwiedzania mieszkań, itd. Społeczność lokatorska, z piwnic przeniosła się do składu nasion Hosera, gdzie pozatykano okna workami nasion, wierząc widać, że worek, jako taki chroni równie od pocisków, niezależnie czy wypełniony jest piaskiem czy pierzem. Odprawiano tam jakieś wspólne modły, nie pamiętam natomiast, co i kiedy jadaliśmy. Głodu co prawda nie było, ale nie pamiętam, na czym z braku naturalnych palenisk gotowano herbaty. Prawdopodobnie drobiazg taki jak codzienne pożywienie nie odgrywał wtedy dla mnie większej wagi; pamiętam natomiast dwie ulotki, które zrzucane przez niemieckich pilotów trafiły z początkiem Powstania na nasze podwórze. Pierwsza brzmiała mniej więcej tak:

 

„Polacy! Wizyta Mikołajczyka w Moskwie nie dała żadnego rezultatu. Wasza walka jest beznadziejna i skazana na zagładę. Wzywam wszystkich żołnierzy powstania do zaprzestania walki i do złożenia broni. Dowództwo Wehrmachtu zapewni wam ludzkie traktowanie i prawa kombatanckie. Itd.

(podpisano) Dowódca Powstania Gen. (Bór) Komorowski.”

 

Ulotka była zastanawiająca. Kto to jest Mikołajczyk i co on niby miał robić w Moskwie…? Dlaczego Dowódca Powstania, jakiś (Bór) Komorowski, nawołuje swoich żołnierzy do składania broni Wehrmacht’owi, używając do tego niemieckiego lotnictwa…? Pan Bocheński, pamiętam, podniósł ulotkę ku światłu, i okazało się, że przez ten dziwaczny instrument polityczny przeświacała znakiem wodnym hitlerowska „gapa”. Znowu jakąś szwabska bujda…! Ale w naszej świadomości pozostało, że jest jakiś Mikołajczyk — ktokolwiek on tam był — i że coś tam załatwiał w Moskwie, że jest jednak jakiś dowódca tego zamieszania, i że nazywa się (Bór) Komorowski, nawet generał, i że żaden z jego żołnierzy nie da się przecież nabrać na takie bajduły.

„Ignorujemy…!”

 

Mijały dni. Do dźwięków powstania, do nieprzerwanego ognia karabinów, zwykłych i maszynowych, samolotów „Stuka” bombardujących miasto z lotu nurkowego, eksplozji bomb i pocisków artyleryjskich, doszedł jeszcze jeden dźwięk. Był to, powtarzający się od czasu do czasu huk jak gdyby kolosalnego silnika spalinowego, ryjącego po firmamencie, albo monstrualnego zwierza wyjącego pod sklepieniem niebios. Jeden za drugim.

„To jest »krowa«— zawyrokował pan Bocheński.

„Krowa…?”

Ze wszystkich znanych broni „krowa” była największym utrapieniem i postrachem Powstania. Już sam dźwięk napawał przerażeniem, a eksplozja i dewastacja miała niebywałe rozmiary. Była to nowa broń rakietowa, „Nebelwerfer” (całkiem nieprawidłowo nazwana: „miotacz dymu”). Bo widzicie, Niemcy, celem stłumienia Powstania, rzucili jak najwymyślniejsze dostępne im rodzaje broni i wojska; od formacji pancernych i lotnictwa poczynając, aż po przeważający udział Waffen SS, znanych z wojowniczości i okrucieństwa, warunkując w ten sposób techniczne i osobowe działania wojenne najwyższego stopnia. Nigdy do tego czasu nie była Warszawa poddana tak dewastującej sile ognia i okrucieństwu przeciwnika, i to przeciw stosunkowo małej i niezwykle słabo uzbrojonej sile powstańczej. Fakt, że udało się chłopcom z AK przeciwstawiać się tej nawale przez 63 dni walki, dowodzi niespotykanego bohaterstwa i desperackiego postanowienia walki, za kolosalną wprost cenę. Sypały się wiec pociski, bomby i „krowy” na głowy ludności w dzielnicach powstańczych, podczas gdy w dzielnicach opanowywanych przez Waffen SS dokonywano masowych mordów jeńców powstańców, jak również ludności cywilnej. O prawach kombatanckich oczywiście nie było mowy. O prawach ludzkich już dawno zapomniano…

W tym układzie sił nasza sytuacja była całkiem odmienna. Okupujący nas żołnierze zachowywali się w zasadzie poprawnie. Donieśli nam, że na dachu domu zainstalowano „czerwoną flagę”, sygnał dla samolotów by nie bombardowały swoich, no i w gruncie rzeczy mieliśmy spokój. Ranny, z ręką na temblaku młody Unterbahnführer SS, postrzelony w czasie forsowania Alei Jerozolimskich, podczas wycofywania się z Pragi — ale mimo rany dowodzący odcinkiem — donosił nam od czasu do czasu o sytuacji na polu walki, i trwało to tak, aż około 10 sierpnia, kiedy to pospadały na nasze podwórze inne ulotki. Nawoływały one mieszkańców Warszawy, w języku nieznającym sprzeciwu, do opuszczenia miasta. Oto tekst ulotki:

 

 

(hitlerowska „gapa”)

ULTIMATUM
do ludności miasta Warszawy!
Niemieckie naczelne dowództwo pragnie uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi, który szczególnie dotknie niewinne kobiety i dzieci, i wobec tego ogłasza następujące wezwanie:
1.Ludność zostaje wezwana do opuszczenia Warszawy w zachodnim kierunku z białymi chustami w ręku.
2.Niemieckie naczelne dowództwo gwarantuje, że żaden mieszkaniec Warszawy, dobrowolnie opuszczający miasto, nie dozna żadnej krzywdy.
…i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej… aż wreszcie…
6. Ludność polska wie, że armia niemiecka walczy jedynie z bolszewizmem. Kto w dalszym ciągu daje się wykorzystać, jako narzędzie bolszewizmu, bez względu na to, pod jakim hasłem, zostanie bez wszelkich skrupułów pociągnięty do odpowiedzialności.
7.Ultimatum to jest terminowe.
Głównodowodzący

(Faksymile tej ulotki, z pełnym tekstem, zamieszczone jest w monografii: „Miasto Nieujarzmione”, Iskry 1957) 7 – No1

No tak…! Takich tekstów nasłuchaliśmy się byli wszyscy już przez pięć ładnych lat i jeszcze jeden taki, i to w przededniu zwycięstwa i wyzwolenia nie sprawiał żadnego wrażenia.

„Absolutny nonsens…! Nigdzie nie idziemy…!”

Konsensus był tak jednomyślny, że pojawienie się jakiegokolwiek dysydenta spotkałoby się tylko z parsknięciem śmiechem i z machnięciem ręką: „Że niby gdzie mamy iść, z tymi »białymi chustami« w ręku…?”

Niemcy, co prawda coś tam szeptali po kątach i wyglądali złowrogo, ale postanowienie domu było bezapelacyjne:

„Nigdzie nie idziemy i koniec…!”

 

Następnego dnia był 11 sierpnia i od samego rana dzień zapowiadał się ciepło i słonecznie.

 

(Szereg lat temu przy innej okazji opisałem ranek 11 sierpnia 1944 w ramach mojej próby literackiej, pt. „Quintyptyk”, w nowelce pt. „PARADA”. Pozwolę sobie tutaj zacytować odpowiedni paragraf z tamtego źródła verbatim, co będzie charakterystyczne zmianą stylu i nastroju, po czym wrócę do mojej narracji. A oto ten urywek…)

 

Rano, może koło dziewiątej, przyszedł ten Unterbahnführer SS, z ręką na temblaku, (co to go drasnęli w Alejach jak wycofywali się przez Poniatoszczak z Pragi…), z takim jednym, widocznie przebranym niby za niemieckiego żołnierza, bo mu szynel nie pasował, a buty miał zdecydowanie cywilne, i obaj, najpierw po niemiecku, a potem łamaną polszczyzna ogłosili, że mamy się ewakuować… dobrowolnie…! Przeczytał też ów „surdut” cały tekst tej ulotki, którą i tak znaliśmy, i zapytał czy idziemy…?

„Nigdzie nie idziemy…! My zostajemy w Warszawie…!”

No to gdzieś, może godzinę później, we wrzaskach i przynaglaniach, zagnano nas wszystkich na podwórko, i… poszliśmy. Nazywa się: „wyszliśmy z Warszawy”.

(A teraz wracam do mojej narracji…)

Nie było to wcale takie proste. Należało przede wszystkim przemyśleć, jakie dobra zabrać ze sobą, i w jakich tobołkach. Następnie to wszystko spakować, biorąc pod uwagę konieczność noszenia walizek w ręku (plecaków jeszcze wtedy nie wymyślono), i nie zapomnieć o jedzeniu. A wszystko w pośpiechu i w przynagleniach.

Ostatecznie ustawił się nasz pochód (z białymi chustami w ręku), i najpierw piwnicami przez podziemia przyległego Hotelu „Central”, a następnie wyczołgowując się, kobiety i dzieci (miedzy nimi i JA), mężczyźni i starcy oraz niedołęgi fizyczne (dezorcynio) itd., przez okienko piwniczne na Pankiewicza. Z wieży Dworca Głównego obserwowali nasz formujący się pochód ludzki artylerzyści przeciwlotniczy, a cała ulica wypełniona była uzbrojonym żołdactwem.

Kierunek na Nowogrodzką… Marsz…!

Poszliśmy… Noga za nogą… Przed kinem „Roma” uformował się był już pochód innych mieszkańców z naszego bloku (a między nimi rodzina wuja Mamy, Mantka Eberhardta, warszawskiego adwokata, z żoną i córką Halinką, ale ich nie spotkaliśmy), i wzdłuż ulicy Nowogrodzkiej poczęła posuwać się gąsienica ludzkości obserwowana przez grupę oficerów SS, stojących wzdłuż ulicy aż po narożnik Barbary. Uśmiechali się nawet do nas i machali nam przyjaźnie rękami… Na pożegnanie… okazało się wkrótce, bowiem od skrzyżowania Emilii Plater, obiecana opieka Wehrmacht’u rozwiała się jak fatamorgana i, wyglądało na to, że znaleźliśmy się na ziemi niczyjej. W perspektywie ulicy widać było co prawda barykadę przy Wspólnej i zamocowany na niej sztandar białoczerwony, ale na nasze intensywne machania białymi chustami nikt nie odmachiwał, ani do zmiany kierunku nie zachęcał. Posuwał się, więc nasz pochód powoli aż…

…na roku Chałubińskiego, po stronie Ogrodu Pomologicznego, a po drugiej stronie ulicy od naszej kolumny, pochód nasz natknął się na dziwną, zgoła, scenę. Po środku koliście uformowanych, a wyglądających dość posadnie, eleganckich waliz, siedziała kobieta i, wyglądało, że spała. Miała pochyloną głowę i jak dawało się zauważyć, nieco żółtawy kolor skóry. Zastanowiło mnie: dlaczego żółtawy…?

„Proszę pani…, proszę pani…! — zawołał ktoś z naszej grupy — Niech pani tam nie siedzi, tylko niech pani idzie z nami. Tam jest niebezpiecznie. Proszę dołączyć do nas i iść z nami…!”

Ale kobieta nie reagowała. Bohaterski jak zwykle pan Bocheński, jednym susem przeskoczył na drugą stronę ulicy, ale kiedy potrząsając za ramię próbował ją obudzić, ta osunęła się i upadla na ziemię. Biedna, nie żyła. Czy dogonił ja jakiś zabłąkany pocisk…? Czy też powalił ją atak serca od targania tych eleganckich bagaży…? Czy jeszcze coś innego…? Pan Bocheński wrócił do pochodu; zapanowało milczenie i pochód ruszył dalej, zostawiając ją z tymi walizami, tam na narożniku, niezidentyfikowaną, pożółkłą i zapomnianą. Był to już drugi trup ludzki w moim życiu, a przecież jeden z setek tysięcy zabitych po całej Warszawie. (Po wojnie znalazłem na tym narożniku prowizoryczny grób; widać pogrzebano ją tam, gdzie zasnęła; później te prowizoryczne groby ekshumowano i jedyny ślad po jej istnieniu zostaje jedynie tutaj, w tym rękopisie…)

 

Poszliśmy dalej. Machając chustami przekroczyliśmy Chałubińskiego i Nowogrodzką podeszliśmy na tę stronę ulicy gdzie rozciągał się mur Szpitala Dzieciątka Jezus. Zaraz za rogiem była tam żelazna brama, a w niej, za kratami, dziesiątki głów przyglądających się naszemu pochodowi.

„Panie doktorze (Cośtam…)…! — zawołała Mama, poznając w tłumie znajomą postać. — Czy możemy zostać z wami, czy możemy wejść do szpitala…?”

Doktor miał na twarzy wyraz przychylnego zrozumienia i nawet zaczęto właśnie uchylać drzwi wejściowe, kiedy tak wielki tłum kandydatów rzucił się w ich kierunku, że drzwi zatrzasnęły się z powrotem, a doktor (Cośtam…), rozłożywszy ręce wymienił z Mamą porozumiewawcze spojrzenia. Nie mając innego wyjścia, nasz pochód ruszył dalej.

„Może to i lepiej…” — zawyrokowała Mama.

Poszliśmy.

 

(Identyczny incydent, wydarzający się w tym samym momencie i miejscu, opisany jest przez znanego polskiego reżysera filmowego, Krzysztofa Zanussiego, we wstawce: „Dzieciństwo”, do „Powstanie ’44”, Normana Daviesa. Krzysztof Zanussi, nieco młodszy ode mnie chłopak, zamieszkiwał w czasie wojny — i w czasie Powstania — w sąsiednim do naszego domu, Hotelu „Central”, i opuszczał Warszawę razem z nami tego samego dnia i godziny. Warto porównać dwie perspektywy, i dwa warianty spojrzenia na tę samą sytuację… [Norman Davies – „Powstanie ’44”, Wydawnictwo ZNAK, Karków 2004, str. 403-404]).

 

Na wysokości WIGu, który swoją nowoczesną bryłą górował nad staroświeckością ulicy Nowogrodzkiej, uwagę moją przykuła znowu inna dziwna scena. Na jednym z wyższych pięter poukładano tam w oknie worki z piaskiem, o które był oparty karabin maszynowy. Załoga składająca się z kilku ludzi przyglądała się nam w milczeniu, i wnosząc ze stylu brunatnych mundurów i czarnych czapek łącznie z fragmentarycznie tylko widoczna opaską na ramieniu, wyglądali na umundurowanych NSDAP’owców albo funkcjonariuszy organizacji Todt’a. Lecz kiedy pochód nasz zrównał się z budynkiem, okazało się, że w dolnej części, w maleńkim przy-ulicznym ogródku stoi wokół innego, okopanego kaemu, kilku młodych ludzi i nawet dziewczyny, w dziwnych mundurach, z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu, lub na hełmach.

„Powstańcy…! Hurrrah…! Jesteśmy uratowani…!”

Gęsiej skórki dostaje piszący to Autor (JA), na samo wspomnienie niesłychanego entuzjazmu, jaki opanował wtedy nasz lokatorki korowód. Wyjaśniły się uśmieszki i pomachiwania rękami esesmańskiej szarży, żegnającej nas zaledwie kilka chwil przedtem. Myśli biegały we wszystkie strony… Dlaczego wysłano nas do dzielnicy powstańczej…? Jaki był w tym niemiecki podstęp…? „Ach, jaka radość się w sercu rozpina…” — że jesteśmy nareszcie, po pięciu latach w wolnej Polsce, jakkolwiek znikoma i krucha wydawała się być ta placówka.

W tym momencie komunikacja miedzy stronami ulicy rozwinęła się w niekończący się dialog okrzyków, wiwatów, pytań i zapewnień, a nawet rozpoznawszy w jednym z żołnierzy swojego ko-konspiratora, młoda dziewczyna, która widać nie zdążyła dojść w chwili wybuchu Powstania na miejsce zbiórki, łączniczka, czy może sanitariuszka, przebiegła na druga stronę ulicy, prosto w ramiona młodego chłopaka. Łzy w oczach…! No to i inni też próbowali…

„O…! Nie… nie… nie…! Proszę państwa, proszę nie przebiegać do nas! To jest placówka wojskowa i żadnych cywili nie przyjmujemy.” — wołali zaniepokojeni powstańcy.

Staliśmy przez kilka chwil patrząc na to niesłychane przecież zjawisko, napawając dusze nasze radością i odpoczywając od dźwigania naszych bagaży, kiedy ponaglani przez powstańców do dalszego marszu musieliśmy znów podnieść manele i kontynuować podroż.

 

Ruszyliśmy w kierunku Placu Starynkiewicza. Już z perspektywy ulicy widać było, że na samym środku placu, w poprzek torów kolejki EKD leżał tam kadłub zabitego konia, z potwornie wzdętym brzuchem i czterema sterczącymi w powietrze nogami. Ale bardziej od końskiego trupa zadziwiający był fakt, że kiedy nasza część kolumny zrównała się z tym zjawiskiem, inne, znacznie bardziej niespodziewane, przykuło naszą uwagę. Od przeciwnej strony, wzdłuż Nowogrodzkiej i w kierunku placówki powstańczej biegł środkiem ulicy niemiecki żołnierz, z karabinem, ale wyglądający jakoś inaczej. Spod furażerki wystawały mu bujne włosy i kołnierz miał rozchełstany, całkiem odmiennie niż w tradycji niemieckiego żołdactwa. Żołnierz minął konia, i pobiegł, a my wędrowaliśmy dalej.

Już po przekroczeniu placu okazało się, że koło zbudowanego przy murze szpitalnym bunkra, w perspektywie ulicy, kręcili się Niemcy. Acha…! To stąd przybiegł ten żołnierz… Ale jak to…? Tu powstańcy, tam Niemcy…?, A miedzy nimi biegający uzbrojony feldfebel…? Nic tu nie klapowało. Nie było jednak czasu na konsultacje i dyskusje i nie mieliśmy do tego głowy. Powoli zbliżaliśmy się do otoczonego grupą wojska oficera SS, rozkraczonego, w butach z cholewami, na wysoki połysk, wśród stosu odpalonych łusek artyleryjskich, poniewierających się po całej nawierzchni, kiedy nagle od strony przeciwnej ukazał się ten sam żołnierz, tym razem bez czapki i karabinu, z rozdartym z przodu mundurem i poturbowaną twarzą. Przechodząc koło naszej grupy, z wściekłością pchnął w kierunku ściany szpitala naszą sąsiadkę, panią Millerową, która padając na chodnik złamała, wyglądało, rękę. Kilku mężczyzn natychmiast pomogło jej podnieść się z ziemi i podtrzymując pod ramiona próbowało prowadzić jęczącą kobietę. W tym momencie pochód stanął. Stałem o jakieś dziesięć, piętnaście kroków od esesmana, do którego teraz zbliżył się ów feldfebel, meldując po rosyjsku — pamiętam dokładnie tekst:

„Da, zdzies’ partizanty; bron’ wziali, pobili…” — skamlał i płakał.

Pani Millerowa, wysiedlona z poznańskiego, starsza i elegancka kobieta, w bólu nadal, podtrzymywana pod ramiona przez asystę, podeszła do esesmana, właśnie wysłuchującego meldunku tego dziwnego żołnierza, i biegłą niemczyzną oskarżyła go o krzywdę, jaka ją spotkała. Mówiła o zapewnieniach danych ludności cywilnej przez Wehrmacht, o opiece, jakiej należało się spodziewać od niemieckiego wojska, i o akcie gwałtu, jaki ją właśnie, nieuzasadnienie spotkał. Oficer wysłuchał, zasalutował, coś jej odpowiedział, po czym odpinając kaburę pistoletu lewą ręką (Niemcy nosili pistolety po lewej stronie pasa…), dobywszy broni przystawił pistolet do skroni „Ukraińca”, i… STRZELIŁ.

 

Wiele lat później obiegła cały świat najpierw fotografia, a potem dokumentarna winieta filmowa, która singularnością przedstawionego w niej dramatu utrwaliła się na zawsze w kolektywnej psychice całej ludzkości. Na tym zdjęciu oficer policji miasta Sajgonu stoi z wyciągnięta ręką, w której trzyma małokalibrowy rewolwer, skierowany do skroni podejrzanego Viet Conga ze związanymi z tyłu rękami. Ma to miejsce w czasie słynnego ataku sił komunistycznych na Południowy Wietnam, odnotowanego, jako Tet Offensive. Widziałem również film z tego wydarzenia… Oficer pociągnął za spust…, z czaszki Viet-Conga wytrysnął czerwony balonik…, nóżki się pod nim zwinęły w trąbkę, a kamera ujęła jeszcze zwiotczale ciało drgające po asfalcie ulicy.

 

Otóż scenariusz tej sceny napisałem JA, jedenastego sierpnia, tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, w Warszawie, na ulicy Nowogrodzkiej, mniej więcej w połowie między Placem Starynkiewicza a Raszyńską, o godzinie, nooo… powiedzmy, około jedenastej trzydzieści, w południe. Tylko, że JA tego scenariusza nigdy nie opublikowałem… Dlatego, o plagiat oficera policji Sajgonu posądzać nie będę…! Albo może JA wcale nic nowego nie odkryłem. Może ten gest, ta scena, jest tylko tym, co to Anglicy nazywają: generic brand…, że niby występuje wszędzie i zawsze, i jednostkowego prawa autorskiego nikomu przypisać w niej nie można. Prawda, Ober-cośtam-führer SS czasu Warszawskiego Powstania…? Prawda, policjancie z Sajgonu, czasu Tet Offensive…? Prawda, NKWD’ziści z Katynia, bohaterowie Khmer-Rouge z Kampuchei, działacze Namibii, Angoli, Ugandy, Tamilii, Indii, Indonezji, i wszyscy inni, nigdzie nieodnotowani, niesfilmowani, niesfotografowani, niezauważeni…? Widzicie, you can run, but you can’t hide, przynajmniej tak długo, jak ta symboliczna przecież scena pozostanie w pamięci tego, albo jakiegokolwiek innego, gdziekolwiek, świadka.

Pod „Ukraińcem” nóżki zwinęły się w trąbkę, ciało obsunęło się, i zaległo krwawiącym pokotem u stop Esesmana. Esesman elegancko Pani Millerowej zasalutował, po czym wskazał nam dalsza drogę w kierunku Raszyńskiej.

Poszliśmy…

W jakimś dziwnie zmienionym nastroju grozy.

I całkiem uzasadnienie, bowiem przeżycia tego poranka były tylko przedsionkiem piekła, jakie przygotowywała nam historia tego popołudnia.

 

Niezwykle wnikliwa, choć niepozbawiona tendencyjności, wspomniana wyżej monografia Powstania Antoniego Przygońskiego, z wielka precyzja i dokładnością omawia, w najdrobniejszych szczegółach, wszystkie detale układu sił po obu stronach tego monumentalnego zmagania się. Jest to książka trudna i w swojej akademickości nudna. Ale wynika z tej publikacji, że obok ściśle niemieckich formacji Wehrmachtu, SS, Policji i Luftwaffe, brała udział w tłumieniu powstania również motłochowa banda uformowanych w ramach Waffen SS — albo obok — oddziałów składających się z byłych jeńców Czerwonej Armii, nacjonalistów ukraińskich, kałmuków i różnego innego autoramentu byłych obywateli sowieckich. Były tam, więc formacje gen. Własowa, tzw. Własowców, z Russkoj Oswoboditielnoj Armii — ROA, brygada SS pułk. Kamińskiego — RONA, pułk Azerbejdżański SS kałmuków Bermanna, pułk SS Wschodniomuzułmański, oraz kompanie Kozaków i Ukraińców. Tomy by pisać, a i tomy już pewnie napisano, o roli i o losie tej desperackiej ferajny, przy boku armii hitlerowskich, ale co niewątpliwie interesuje w niniejszej monografii, to przede wszystkim rola, jaką odegrali oni w MOIM życiu. Generalnie Niemcy nie ufali tym „Ukraińcom”, i nie dawali im żadnych poważnych zadań bojowych. W boju bowiem nie spisywali się oni rycersko. Stanowili raczej tzw. Einsatzkommando, złożone z podpalaczy, niszczycieli, egzekucjonistów, gwałcicieli i rabusi. Ponieważ struktury militarne tego motłochu trudne były do rozszyfrowania, Polacy nadali im niesprawiedliwy tytuł „Ukraińców”. Piszę „Ukraińców” w cudzysłowie, aby nie zaliczać uzbeckich Kałmuków, czy nadwołżańskich Rosjan do Ukrainy, ale dla uczestników wychodzącej z Warszawy ludności cywilnej, pijana swołocz, która została rzucona na ich bezbronne ciało, była — po prostu — Ukraińcami. I tak zostało.

 

Nasz pierwszy kontakt z tym motłochem — nie uwzględniając (oczywiście!) zajścia z panią Millerową — odbył się na ulicy Raszyńskiej, między Nowogrodzką a Daleką. Były tam jakieś garaże, czy coś takiego. Właśnie przed tymi garażami rzuciły się na nas po raz pierwszy sępy „ukraińskie”. Było ich kilku, charakterystycznie uczesanych z opadającym na bok lokiem włosów, w rozmemłanych mundurach, i z bronią, jakiej nie widziano jeszcze czasu wojny w Warszawie.

„Dawaj czasy…!” — to hasło, które będzie przyświecać późniejszej inwazji sowieckiej zaraz po wyzwoleniu, usłyszałem po raz pierwszy, kiedy „Ukrainiec” uzbrojony w PEPESZĘ rzucił się na mój ręczny zegarek i zerwał go razem z paskiem. Ach, ten zegarek…! Bardzo dumny byłem z mojego zegarka… Wyfasowała mi go Mama z jakiegoś szpargałowego cyferblatu, pan zegarmistrz doprawił paseczek, no i nosiłem to cudo na kiści ku mojej wielkiej radości i dumie. Spóźniał się ze dwadzieścia minut na dobę, ale tykał. No, i poszedł do chronometrycznie nabrzmiałej kieszeni munduru Ukraińca.

„Dawaj czasy…! Dawaj czasy…!” — brzmiało dookoła.

„Dawaj czasy, dawaj latarenki…” — bo zabrał mi również „Ukrainiec” moją latarkę z bateryjką „Centra”, wiszącą mi na guziku zimowego płaszcza, i to na razie tylko tyle…

 

Poszliśmy dalej, z Raszyńskiej w Daleką, która cała stała właśnie w płomieniach. Po obu stronach kamienice mieszkalne i przeróżne budy płonęły i gorąc był niemożliwy. Dziwacznie musiał wyglądać nasz pochód — a luda przybierało coraz więcej — wędrujący wśród płomieni, osłaniając twarze od żaru płynącego ze wszech stron. A i „Ukraińców” kręciło się coraz więcej i kiedy wreszcie dotarliśmy do rogu Grójeckiej, zakomenderowano: „Na prawo, na prawo…!”

Roiło się tam już od niesłychanej ilości ludzi nadchodzących od strony Towarowej i Woli, i fakt, że zawracaliśmy w tym tłumie pod prąd był nie tyle zadziwiający — nic już nie dziwiło — ile zastanawiający: bo niby co dalej…?

 

Miedzy placem Zawiszy a Daleką, wzdłuż Grójeckiej, a pewno i gdziekolwiek indziej, stała niezliczona ilość ruder, na ogół parterowych od ulicy, czasem z oficyną mieszkalną od podwórza. Do takiej właśnie rudery wpędzono całą naszą ludzką gromadę w wielkim tłoku i zamieszaniu, zamknięto za nami bramę, i zaczęło się…

Rewizja…! Rewizja walizek, kieszeni, toreb, tobołów itd. Rozwalanie wszystkich rzeczy po ziemi, rzeczy tak pieczołowicie uprzednio spakowanych, a teraz przewalanych, kopanych, deptanych, rabowanych. Wszystko co miało wartość, biżuteria, pieniądze, złoto — a mieli Warszawiacy tego — szło do nadętych zrabowanym dobrem kieszeni mundurów „Ukraińców”. Byli przy tym niemało pijani, wymachiwali bronią, tarmosili.

 

Oto scena:

„Ukrainiec” wyciąga komuś z portfela zwitek banknotów, drze i rzuca w powietrze…

 

Inna scena:

„Ukrainiec” zrywa jednemu z naszych sąsiadów aparat „Leica” wiszący mu na szyi, bierze za szelki, i kręcąc w powietrzu młynka, smyrga nim ponad ścianą bramy, do płonącej obok rudery…

 

Acha, ważny detal:

Rudery obok bramy, gdzie dzieje się to wszystko, płoną właśnie, i jest z tego powodu okropnie gorąco. Jestem w moim zimowym płaszczu, Mama w futrze karakułowym, Helcia w kożuchu.

 

Następna scena:

Na piętrze klatki schodowej oficyny mieszkalnej ustawiono gramofon typu „His Master’s Voice”, na korbkę, z tubą, który ryje teraz właśnie aktualnymi szlagierami typu: „Tango Milonga”, czy coś takiego. Z otwartych okien oficyny dochodzą wrzaski gwałconych kobiet. Właśnie „Ukrainiec” łapie młodą dziewczynę, jedną z tych, co to z wybuchem Powstania ukryły się w naszym domu, a teraz pozostają pod opieką Mamy i Helci, i ciągnie ją w kierunku oficyny.

 

A oto scena całkiem niespodziewana:

„Ukrainiec” nurtuje mi po kieszeniach płaszcza, znajduje tam zapomniany przeze mnie miniaturowy nóż fiński, wyciąga go, podsuwa mi pod nos i wrzeszczy:

„Szto eto…? Ty partyzaniec. Ty budiesz riezat’ tym…?”

„Nie, nie…! — próbuję tłumaczyć się — to do chleba…”

Ależ dureń; skąd mi do głowy przychodzi ten chleb: „Dla chleba, Panie, dla chleba…?” — Baran…!

Nadal wrzeszcząc bije mnie „Ukrainiec” tym nożem po policzkach z lewa na prawo, wyciąga pistolet, przystawia mi do piersi i pcha tym pistoletem z całej siły; osuwam się pchnięty ku tyłowi i potylicą walę o ścianę; słyszę krzyk Mamy; czuję zawrót głowy i widzę jej pochyloną nade mną twarz.

„Jak się czujesz synku…, czy wszystko w porządku…?”

„No nic Ata, nic się nie stało, po prostu rozbił mi głowę.”

 

Mama próbuje zapakować rozbebeszone z walizki przedmioty. Wpada pomiędzy nas tamta porwana przez „Ukraińca” dziewczyna. Zaprowadzili ją do mieszkania na parterze, wyskoczyła przez okno i jest znowu z nami w bramie.

„A gdzie Helcia…?”

Nie widać nigdzie Helci… Jezus, Maria…! Nie ma w bramie Helci…? Jest natomiast „Ukrainiec” z przewieszonym przez pierś karabinem maszynowym, o wielkim metalowym bębnie… Nigdy przedtem nie widziałem takiego w Warszawie. Pewnie ruski…

Otwierają bramę i każą nam się wynosić; robią miejsce dla następnej partii „do golenia”…

 

Cala Grójecka jest zawalona tłumem ludzi. Pędzą nas w kierunku na Ochotę, i tak grawitacyjnie cały tłum kieruje się w tym samym kierunku. Nadal nie ma Helci… Będąc nieco lżej obładowany bagażem, zostawiam Mamę i biegnę wzdłuż tłumu rozglądając się na wszystkie strony. Rzeczywiście, po kilku chwilach znajduje ją z jej tobołami. Radość ze spotkania jest tak wielka, że wygląda jakbyśmy się lata nie widzieli. Więc znów jesteśmy razem, JA, Mama, Helcia i ta dziewczyna. Grójecka płonie tu i tam. Druty tramwajowe są pozrywane i plączą się pod nogami wolno posuwającego się tłumu.

 

Scena:

Środkiem ulicy, zawijając z jednej strony na drugą jedzie konna dorożka, wypełniona pijanymi „Ukraińcami”. Wrzeszczą i śpiewają pijacko. Jeden z nich trzyma w ręku niedopitą jeszcze butelkę wódki, i wymachuje nią w powietrzu.

 

Scena:

Przy krawężniku ulicy leży rozbebeszona walizka, a w niej, miedzy gałganami, widać złote monety. Pokazuję palcem Mamie te walory… Macha ręką… To nie ma już żadnej wartości…

 

Idziemy dalej. Powoli zbliżamy się do placu Narutowicza. Nadal wszędzie dookoła roi się od „ukraińskiej” hordy; rabują; nadal ciągną kobiety na gwałcenie; niemal wszyscy są pijani. Są uzbrojeni w nieznanego typy bronie; fascynuje mnie to uzbrojenie i oznakowanie mundurów. Warszawskie dziecko A.D. 1944, jest w pełni świadome całego wachlarza mundurowego i zbrojeniowego Trzeciej Rzeszy. Cyrkulowała wtedy po Generalnej Guberni, szeroko dostępna mała książeczka pt. „Deutsche Uniformen”, i z niej czerpano wiedzę o odcieniach kolorystycznych otaczającego nas terroru. Muszę się przyznać, że byłem nawet swego rodzaju ekspertem w tej dziedzinie, i zjawienie się na ulicy nowej odznaki czy nowej naszywki dyskutowałem natychmiast z Roszakiem, z „Muncą”, albo z kim się dało. To samo w dziedzinie broni i amunicji. Dlatego niezależnie od koszmaru otaczającego nas w trakcie naszego marszu wzdłuż Grójeckiej, z wielkim zainteresowaniem odnotowywałem wszelkie odstępstwa mundurowe od znajomej już normy.

 

Przed kościołem Świętego Jakuba, leżało na chodniku kilkanaście doszczętnie spalonych zwłok. Był to widok dość dziwny, bowiem fascynowała mnie – zaczynającego się przyzwyczajać już do widoku zwłok ludzkich — raczej istotność, kim byli owi spaleni ludzie. Nie sama ich śmierć, czy zwłoki, ale raczej przynależność narodowościowa: Niemcy…? Ukraińcy…? Polacy…? I dlaczego spaleni…? Na chodniku…?

W tym duchu, w tym nastroju i w tym tempie pochód nasz doszedł wreszcie do pętli na Opaczewskiej, i do „Zieleniaka”.

 

Dziś termin „ZIELENIAK” nie przywodzi na myśl grozy, jaką przez wiele lat wzbudzał u ludności Warszawy, i pewnie u wielu innych Polaków. „Zieleniak” był to dość duży plac targowy, otoczony murem ceglanym, ze dwa metry wysokości, z dwoma bramami, przez które już o wczesnych godzinach rannych zajeżdżały wozy z zielenizną. Nie było tam ani dachów nad głowami, ani urządzeń sanitarnych – bo konie użyźniały klepisko odwiecznym obyczajem, a woźnice, po kole. Była tam, co prawda, jedna pompa wodna na środku, do pojenia koni, a przy bramie wjazdowej kilka wozów typu cyrkowo-cygańskiego, w których prawdopodobnie mieściła się administracja. I jeszcze jeden szczegół: oddzielał „Zieleniak” od pętli tramwajowej nieco inny mur, wysokości może jakieś 1,5 metra, ale zbudowany oszczędnościowo z cegły w taki sposób, że cegły te mijały się, tworząc pewnego rodzaju ażur. Ten detal ma pewna wagę w dalszym ciągu narracji…

Teraz, wpuszczanie na „Zieleniak” odbywać się będzie me-to-dycz-nie. Otaczała nas cala sfora „ukraińska”, ale była tam też mnogość wojska i SS, oraz stojący na środku ulicy wojskowy kabriolet ze świtą wyższej rangi, nadzorującą procedury. Odbywała się kolejna rewizja, tym razem skoncentrowana głównie na przedmiotach domowego użytku, bo „Ukraińcy” zabierali teraz głównie sztućce. Obok bramy stały rzędem magistrackie kubły na śmieci, wypełnione widelcami, nożami, łyżkami, do których dorzucano bez przerwy następne przedmioty odbierane nam.

I kiedy tak staliśmy czekając na naszą kolej, w pewnym momencie powstało w tłumie zamieszanie. Czarno-mundurowy, być może Bahnschutz, albo esesman specjalnych służb, wyciągnął z tłumu młodego chłopaka, może czternastolatka, i szarpiąc go za kapotę, bił i kopał gdzie popadło. Ten osłaniał się najpierw rękami, ale kiedy ta masakra nie ustawała, zerwał z siebie palto oddając ciosy na odlew. Obok na chodniku widać było rozwaloną walizkę z rozsypaną mąką i z jakimiś rozrzuconymi dookoła przedmiotami; wyglądały na łuski odpalonych nabojów karabinowych. I trwała ta scena dostatecznie długo, żeby Mama, pozostawiwszy naszą grupę podeszła do stojących wokół kabrioletu oficerów i założyła protest na bestialstwo odbywającej się przed nami sceny. Niemieccy oficerowie mieli nieodmiennie przez tradycję militarną wdrożoną elegancję zachowania się, i dokonał się oto, przed moimi oczami, obraz salutowania, przysłuchiwania się, jakiejś dyskusji i… odsalutowywania. Mama wróciła z tej misji skonsternowana. Z jej relacji wynikało, że po wysłuchaniu jej protestu, jeden z oficerów w elegancki, ale stanowczy sposób powiedział do niej po niemiecku:

„Zachciało się wam powstania, no to macie przedsmak bolszewizmu…”

W tym samym momencie esesman, który już zakończył torturowanie pokrwawionego chłopca, oddał go pod komendę „Ukraińca”, i w chwili kiedy właśnie wchodziliśmy w bramę „Zieleniaka”, „Ukrainiec” wrzeszcząc prowadził chłopca pod lufa karabinu w kierunku tych wozów cyrkowych. I widzę nagle, jak chłopak odwraca się, a następnie daje susa miedzy te wagony, i biegnie… Biegnie ku tej ażurowej ścianie „Zieleniaka”. „Ukrainiec”, wrzeszcząc i wymachując karabinem rusza za nim; biegną też inni „Ukraińcy”; chłopak dobiega do muru, i tu następuje obraz, który pozostanie ze mną na całe lata. Widzę twarz chłopca, który odwrócony do nas przodem, przechwyciwszy prawą ręką zwieńczenie ściany, zamiera na moment w tym dramatycznym rozkrzyżowaniu, a następnie, trzymając się muru jedynie prawą ręką, jednym susem przeskakuje mur. „Ukraińcy” dobiegają do muru i korzystając z jego ceglanej ażurowości strzelają raz za razem przez te otwory. W kilka chwil później, kiedy my dołączyliśmy już do reszty tłumu na środku placu, widziałem jak kilku „Ukraińców” przerzuciło przez mur czyjeś zwłoki, i wdeptało je do wykopanej obok dziury.

Takich chłopców w czasie Powstania pobito, zraniono, czy zamordowano tysiące. Powstanie i jego morderczość odeszło już do historii, jak odszedł również do historii i „Zieleniak”, i mało kogo dziś to wzrusza. Ten chłopak, jak się później okazało, był podobno synem znanego malarza, bodaj Tadeusza Styki, zamieszkałym w domu przyległym do naszego. Kiedy Niemcy zainstalowali tam na balkonach pozycje karabinowe, znalazł pozostawione po nich łuski od nabojów, i zabrał ze sobą z Warszawy. I za te łuski zginął… Ale nie o to nawet tutaj chodzi, bowiem tam, wtedy, na warszawskim „Zieleniaku”, miał miejsce trudny do wytłumaczenia cud. Już po wojnie, wiedziony zachowanym w pamięci obrazem, poszedłem kiedyś w towarzystwie kilku kolegów na to samo miejsce, szukać odpowiedzi na dręczące mnie pytanie. Brama była tam gdzie ją pamiętałem, że była, i pompa też, jak również ten ażurowy murek. Nawet te dziury w ziemi też się zachowały. Stojąc pod tym murkiem, w tym samym miejscu, w którym przeskoczył przez niego Styka, dokładnie tak jak on przerzuciłem moją prawą rękę przez zwieńczenie ściany, i tak jak on próbowałem przerzucić przez ten mur moje nogi. Ale nie było to możliwe. Moi koledzy też próbowali, i też im nie wyszło. Jak więc, jakim specjalnym nieludzkim (cudownym…?) sposobem dokonał wtedy tego ten chłopak…? Czy — jak uczy wieść gminna – że w obliczu zagrożenia życia, są ludzie w stanie dokonywać nadludzkich wysiłków, jakich nie byliby w stanie dokonać w normalnych warunkach…? A może był to faktycznie jakiś cud…?

„Zieleniak” włączono do leksykonu martyrologii narodowej polskiej, a potem zapomniano. Nie starczyłoby miejsca na nowe budownictwo, na działki, czy na uprawy rolne, jeśliby celebrowano w Polsce każdy kawałek ziemi, po którym poniewierają się wspomnienia narodowych cierpień. Ale jak mówi poeta: „…poeta pamięta…” — dlatego oddałem tutaj hołd „Zieleniakowi”, żeby całkiem nie poszedł w zapomnienie.

 

Późnym popołudniem 11-go sierpnia, nasze koczowanie na „Zieleniaku” się skończyło. Co miało być dalej, nie było w naszej mocy do przewidzenia, i należało może dziękować Bogu, że nie padał deszcz i że nie musieliśmy tak jak inni koczować na tym placu przez kilka dni. Niespodziewanie otworzono bramę wyjazdową i w ponaglaniach „Ukraińców” komenderujących: „Po szesc’…! po szesc’…!” — kolumna nasza ustawiła się w pochód i ruszyła przedłużeniem ulicy Bema – „po szesc’…!” — do przodu. Było tym razem jakoś bardziej spokojnie, chociaż nie mniej groźnie.

 

Z tego odcinka pamiętam:

Człowieka ciągnącego dwukołowy wózek transportowy, dwukołowy, załadowany pierzynami, na których szczycie siedziała starowinka-kobieta, matka pewnie ciągnącego, i…

… innego człowieka, który opierając się na lasce, próbował unieść się z kartofliska obok ulicy, i znów padał.

 

Tam też gdzieś, rozegrała się tragedia naszej rodzinny, kiedy to ciotka mojej Mamy, Emilia Eberhardtowa, zaatakowana przez Ukraińca, który nie mogąc ściągnąć pierścionków z jej palca, na zawsze tam wrośniętych, próbował podciąć je nożem, i kiedy ona próbując się bronić, żołdak „Ukrainiec” zdzielił ją kolbą karabinu po głowie; a kiedy padła, i kiedy wuj Mantek (adwokat z Nowogrodzkiej), rzucił się jej na pomoc, „Ukrainiec” również i jego zdzielił kolbą po głowie. Córka ich, Halinka, na ten widok, zerwała się na pomoc rodzicom, lecz idący obok ludzie złapali ją pod ramiona i pociągnęli razem z tłumem do przodu. Mantkowie zostali gdzieś tam na polu i nawet ciał ich nigdy nie odnaleziono.

 

A my, nie wiedząc nic o tym wydarzeniu, dociągnęliśmy już pod wieczór do Dworca Zachodniego warszawskiej linii średnicowej, gdzie odpowiednio podstawionym pociągiem elektrycznym podmiejskim, udaliśmy się w kierunku: „TUŁACZKI”.

 

TUŁACZKA

Było dość zaskakujące, że pociąg elektryczny wiozący ludność „ewakuowaną” z Warszawy, nie był nawet przepełniony. Piszę „ewakuowaną” w cudzysłowie, chociaż powinienem raczej pisać: „wypędzoną”. Tym, bowiem jednostkowo cynicznym aktem dokonali Niemcy czynu, który już tylko w swoim aspekcie technicznym przekraczał jakiekolwiek wyobrażenia. Jak to…? Wypędzić ludność półtoramilionowego miasta…? W okresie zaledwie kilku tygodni…? W czasie aktywnych działań wojennych…? I rozprzestrzenić toto po obszarze terytorialnym wielkości mniej więcej trzech województw…? Nie znam żadnej monografii z tamtego okresu, która zajmowałaby się szczególnie zagadnieniem transportu, a biorąc pod uwagę względny komfort naszego pociągu elektrycznego-dojazdowego, przemieszczono z Zachodniej dosłownie setki tysięcy ludzi i nawet przeprowadzono to dość sprawnie. Że hitlerowskie przedsiębiorstwo ruchem ludności nie mieściło się w głowach np. Mędrców Zachodu, niech świadczy fakt dyskusji miedzy Stalinem, Tumanem a Churchillem w czasie Konferencji Poczdamskiej latem 1945 roku. W czasie tej Konferencji dyskutowano, między innymi, problem transportu i wyżywienia Niemców, przewidzianych do przesiedlenia z tzw. polskich Ziem Zachodnich. Miało to mieć miejsce już po zakończeniu wojny, a dyskutowali o tym zwycięzcy przywódcy, mający do swojej dyspozycji olbrzymie środki techniczne, z wielomilionowymi armiami włącznie.

 

Niech mi będzie wolno przytoczyć tutaj fragment tej bardzo ważnej, a mało znanej dyskusji:

 

Stalin: „W czasie Konferencji Jałtańskiej, w sprawie polskich granic zachodnich nie zostało nic ostatecznie skonkretyzowane, i nikt z nas nie jest niczym związany…”

Truman: „To prawda, ale sprawa ta będzie musiała poczekać do konferencji pokojowej…”

Churchill: „…To są bardzo ważne ziemie (polskie Ziemie Zachodnie), szczególnie, jeśli chodzi o wyżywienie Niemiec…”

Stalin: „… Ale kto będzie orał te ziemie…? Tam nie ma nikogo, kto by mógł uprawiać tę rolę, za wyjątkiem Polaków. Niemcy, którzy tam mieszkali, uciekli…”

Churchill: „Zgadzam się, ale, w jaki sposób będziemy mogli wyżywić tych Niemców, którzy uciekli? Jedna czwarta niemieckiej ziemi uprawnej będzie stracona (Sic…!). Polsce oczywiście należy się kompensata za ziemie na wschód od Linii Curzona, które straci na korzyść Rosji, ale wydaje się jednak, że żąda ona więcej niż utraciła… …Jeśli na wschód od Linii Curzona było trzy, czy cztery miliony ludzi, miejsce (dla nich…) powinno, oczywiście, znaleźć się na zachodzie. Ale przemieszczenie liczby ośmiu-i-jednej-czwartej miliona ludzi, stanowi liczbę znacznie przekraczającą moje możliwości obrony (politycznej…).”

Stalin: „Niemcy zawsze importowały żywność. Niech, więc kupią ją tym razem od Polski…” … Itd., itd., itd…

The Prime Minister of His Majesty’s Government martwił się w Poczdamie o przemieszczenie kilku milionów Niemców (oczywiście, liczby używane przez niego były, dla celów politycznych, znacznie zawyżone), i to w warunkach już pokojowych, podczas gdy przemieszczenia miliona Warszawiaków w sierpniu-wrześniu 1944 nikt nawet nie zauważył.

 

Pociąg jechał dość wolno. Na stacji we Włochach stanął. Na peronie roiło się od ludzi podających przez okna, i przez niezamknięte drzwi wodę, jakieś chleby, jedzenie… Ludzie brali i dziękowali…

„Dokąd jedziemy…?” — pytano ludzi na peronie.

„Do Pruszkowa…!” — informowali.

Do Pruszkowa dojechaliśmy już w promieniach zachodzącego słońca. Pociąg zatrzymał się koło bramy, w narożniku bardzo długiego ceglanego muru, biegnącego wzdłuż torów zaraz koło przejazdu kolejowego. Nie było tam peronu, więc pasażerowie skakali na żwir torowiska wprost z wysokich drzwi wagonu. Wypatroszony w ten sposób pociąg po krótkiej chwili odjechał, widać po następną partię i nagle okazało się, że cały wielotorowy nasyp otoczony był uzbrojonymi „Ukraińcami”, dbającymi o to, aby nikt nie drapnął spod muru, i nie dołączył do mieszkańców Pruszkowa spokojnie wędrujących przez przejazd. Czy próbowano ucieczek…? Oczywiście…! Przed oczyma majaczy mi obraz jakiejś babiny, która z ogromnym tobołem na plecach ruszyła przez torowisko biegnąc nieporadnymi krokami w kierunku przejazdu. Padły jakieś strzały, ale nie pamiętam, czy się jej udało. Byłem za zmęczony. Przez chwilę staliśmy wzdłuż muru, a ponieważ nie było innego wyjścia, krok za krokiem udaliśmy się ku bramie, a potem z całym niekończącym się pochodem ludzkim do wnętrza warsztatów naprawczych taboru kolejowego w Pruszkowie. Składało się to z kilku wielkich hal fabrycznych, niekończących się torowisk i mnóstwa różnego rodzaju taboru porozrzucanego po całym terenie.

Zdezorientowani, niedoinformowani, niemający pojęcia ani o celowości ani o rozłożeniu „obozu”, jakoś tak bezmyślnie, razem z całym potokiem ludzkim dotarliśmy do tej wielkiej hali, tuż obok muru. Znajdowały się tam rozliczne pozycje naprawcze, wiele stanowisk maszyn, jakieś skrzynie, deski, tektury i kłębiące się ludzkie tłumy. Wkrótce cala hala wypełniła się dość szczelnie. Dziwnym zbiegiem okoliczności — a może był to jedynie swoisty magnetyzm sąsiedzki — nasze grono tułacze, niezależnie od wszystkich perturbacji, nadal składało się z rodziny dezorcy Burkackiego, z Mańkiem; panien Reszke (tych od Hoserów) z przyległościami; z rodziny Bocheńskich, z Januszkiem; Dobrzańskich; dwóch niedoszłych młodych łączniczek AK; z nas i z pewnie jeszcze kogoś uleciałego już z pamięci. Jak się stało, że wydarzenia dnia nie rozbiły naszej lokatorskiej solidarności…? Że nie pogubili się ludzie…? Że w tym zespoleniu znajomych postaci odczuwano widać większe bezpieczeństwo, jak również i ważną podporę moralną…?

Cały ten ludzki stragan rozłożył się wkrótce pokotem, na czym się dało, pomiędzy przeróżnego rodzaju stanowiskami maszyn. Mnie przypadł w udziale wielki świder elektryczny, na którego postumencie, z dala od zasmarowanej olejami podłogi było dostateczne dużo miejsce do spania. Robiło się ciemno. Zmęczenie było kolosalne i należało chyba spać, ale sen nie nadchodził. Poza ładunkiem emocji, dwa dodatkowe czynniki nie pozwalały zmrużyć oka. Całą halę wypełniał dym z ognisk palonych przez gotujących sobie strawę koczowników i pod niebiosa płynący, niekończący się płacz niemowląt i dzieci. Smród i hałas, oba świdrujące nozdrza i sumienia.

Nie mogłem zasnąć. Snułem się nieco po tym śmietnisku ludzkich cierpień albo leżałem wpatrując się w olbrzymie wiertło świdra, celujące wprost w moje trzewia. Podsumowywałem miniony dzień. Może wciskałem w pamięć wszystkie jego detale, obrazy, nastroje, dźwięki, lęki i zdziwienia. Kiedyś, wiele lat później, mój drogi przyjaciel i kolega, architekt, Andrzej „Robol” Robowski, niezbyt serdecznie, ale jakżeż prawdziwie zauważył przy jakiejś okazji:

„Janie — powiedział — ty masz pamięć idioty do nieważnych szczegółów…”

Czy wolno mi było zapomnieć…? Leżąc na stole mojego świdra, wsłuchując się w niekończący się płacz niewiniątek, odkładałem do pamięci to wszystko co dziś tutaj opowiadam. Są ludzie, którzy przeżywszy byli wielkie a makabryczne doświadczenia, cierpienia, upadłości, czy obrazy, całkiem celowo nie chcą pamiętać. Wielu polskich Żydów, których spotkałem w Amerykach, właśnie taki przyjęło stosunek do swojej przeszłości. I słusznie… Mieli ku temu pełne prawo… Ale wygląda na to, że stworzył mnie Pan Bóg ekstrowertem, i to z nie małą rezerwą pamiętliwości.

 

Właśnie wstawał dzień znowu zapowiadający się słonecznie, i należało wyjść z tej dymem wypełnionej hali, aby zobaczyć wreszcie, na czym polegał nasz los (przynajmniej w jego fizycznym aspekcie).

Poszedłem więc na zwiady, a Maniek i Januszek ze mną. Zaledwie o kilkadziesiąt kroków od naszego koczowiska znajdowały się drzwi do dawnych szatni i ubikacji robotniczych. Tam też udawał się nieprzerwanym pochodem wielotysięczny tłum rezydentów. Ubikacje robotnicze, już wówczas widać poddane fekalnemu naciskowi znacznie przekraczającemu ich kanalizacyjne możliwości, wypełniły się wkrótce po brzegi i płynęło to „złoto” strugą poprzez próg po betonie hali, wprost do międzytorowego kanału rewizyjnego. A w poprzek wypełnionego po kostki fekaliami dość obszernego przedsionka jacyś dobrzy ludzie poukładali przeróżne klocki, cegły lub pustaki, a na nich deski. Z tych to desek, kucając i bez względu na jakiekolwiek zróżnicowania płciowe, wypróżniał się lud Warszawy wprost do mazi wypełniającej pomieszczenie. Ruch był dość znaczny. Wiedziony naturalną potrzebą, już, już, miąłem wziąć udział w tej publicznej naturalności, kiedy uwagę moją przykuły oddalone o kilka zaledwie kroków, wiodące na piętro schody. Wyglądało na to, że w tym momencie historycznym, nikt widać nie wpadł jeszcze na pomysł włączenia ich do geografii całokształtu toalety, i sama myśl o komforcie jakiego możnaby tam zaznać sprawiła, że: „Tam pójdziemy…!” — zawołałem, i znalazłszy kilka cegieł i kawałek deski, w kilku skokach dotarliśmy do schodów.

(W tym momencie, moja Muza Literacka podszeptuje mi, że byłoby znacznie ciekawiej nadbudować tę narrację następującą propozycja: że zaraz po przedostaniu się na schody, wciągnęliśmy naszą deskę za sobą, odcinając się w ten sposób od reszty społeczeństwa, i od możliwości zagrożenia naszego odkrycia ich najazdem. Hmmm…! MOJA Muzo…! Może masz racje…? Może nie jest wykluczone, że właśnie tak było…? Że nie jest ten szczegół jedynie wybrykiem mojej licentia literaturica, niech świadczy fakt, że znając Mańka jestem pewien, że tak by on dokładnie postąpił…).

Po odbyciu naszych potrzeb na podeście schodów ruszyliśmy na zwiady. I oto odkrycie nasze niespodziewanie okazało się całkiem fascynujące. Na drugim piętrze znajdowały się łaźnie robotnicze, z kolumnami centrycznych natrysków, a w nich — o cudzie nad cudami — ciepła woda…! Zabezpieczając wejście pobiegliśmy do naszego koczowiska.

„Ata, Helcia…! Tam jest ciepła woda…!” — zawołałem.

„Gdzie synku…?”

„Tam na górze…”

„Ciepła woda…? Gdzie jest ciepła woda…? Skąd tutaj ciepła woda…? Prowadź Jasiu (WODZU…!) do tej cieplej wody…!” — wykrzykiwali inni koczownicy.

Za chwilę całe nasze zgromadzenie, a pewno i inni nieproszeni uczestnicy, bez jakichkolwiek obiekcji i psychicznych zahamowań skakali na golasa pod strumieniami ciepłej wody. Do czegóż to doprowadzili ci okupanci…?

 

Tymczasem od rana do nocy po naszej hali, i po całym terenie wędrowali bez przerwy przeróżni ludzie, albo siostry sanitarne z RGO (Rada Główna Opiekuńcza), nawołując:

„Pani Salomea Rozciankowska, z Wilczej… Salomea Rozciankowska z Wilczej…”

„Państwo Zahardasiewiczowie, Państwo Zahardasiewiczowie…” — itd.

Szukały się rodziny, sąsiedzi, znajomi, ale jakoś nikt nie wołał NAS, ani nikt nie wołał nikogo z naszej grupy. Dlatego niesłychanym wydarzeniem było, gdy Mama nagle zobaczyła w tłumie Ciocię Basię…

„Basieńko kochana. Jakież to niesamowite spotkanie. Gdzie dziewczynki…? Czy jesteście wszyscy razem…? Gdzie się zatrzymaliście…?”

„A tu…” — wskazała Ciocia Basia na stojący obok wagon pociągu osobowego – „W tym przedziale…”

Z okna wagonu wychyliły się głowy Elżuni i Kiki i nastąpiło radosne przywitanie.

Odwiedzałem je potem od czasu do czasu. Opowiadały o makabrycznych przejściach w czasie ich wychodzenia z Kolonii Staszica, gdzie „Ukraińcy” po wypędzeniu ludności, obrzucili granatami ręcznymi okienka piwniczne domów, a następnie wszystko podpalali. Kiedy opuszczali Langiewicza, dom ich stał już w płomieniach.

 

Tymczasem z jedzeniem zaczynało być kiepsko. Co prawda Helcia, wiedziona kulinarnym instynktem, zapakowała nam na tułaczkę różne wiktuały i głodu na razie nie zaznawaliśmy, ale dziewczyny z AK, i koczująca obok nas kobieta z dwojgiem małych dzieci, nie miały żadnego jedzenia. Dzieliliśmy się więc z tymi biedakami naszymi skromnymi prowiantami. Czasem nawet rozdawano jakąś zupę, ale ogony były kolosalne, zupy mało i nie było w tym żadnego rytmu ani składu.

Konferując od czasu do czasu z siostrami z RGO, przyniosła Mama wiadomość, że podobno kobiety z dziećmi będą wypuszczane na „wolność”. Mogłaby Mama może z tej możliwości skorzystać ze mną, ale Helcia…? Helcia nie miała dziecka. Wdała się więc Mama w pertraktacje z tą kobieciną od dwojga dzieci.

„Czy nie zgodziłaby się pani »pożyczyć« nam jedno ze swoich dzieci, żebyśmy, jeśli wypuszczą, mogły zabrać ze sobą Helcię z… dzieckiem…?”

„Ależ oczywiście, proszę Pani, ja jestem tak Państwu wdzięczna za to jedzenie…, że jeśli będę mogła to pomogę.”

No i przystała kobiecina do naszej rodziny na stałe. Była żoną pracownika warszawskiej Elektrowni. Mąż był w AK i walczył, podczas gdy ona, zgubiwszy się gdzieś z dziećmi, włączyła do pochodu. W którymś momencie kobieta wzięła Mamę na stronę i…

„Proszę Pani, ja tu mam coś takiego, co znalazłam wychodząc z Warszawy i nie bardzo wiem co to jest…?” – po czym rozwinęła maleńkie zawinięte w chusteczkę zawiniątko, w którym ukazało się Mamie kilka złotych dwudziestodolarówek.

„Ależ…! Niech Pani to natychmiast schowa…! — wyszeptała mama. — Proszę tego nikomu nie pokazywać…! To jest bardzo wartościowe i przyda się pani jako zabezpieczenie w razie potrzeby…”

Kobieta starym obyczajem schowała zawiniątko pod biustonosz.

 

W obozie w Pruszkowie przesiedzieliśmy ze cztery dni. Żadne próby wydostania się, z dziećmi czy bez, nie dały rezultatu; koczowaliśmy; dym nadal gryzł w oczy; dzieci nadal darły się nocami. Aż nagle…

Wrzask, poganianie…! Dziesiątki Ukraińców z kijami, pod komendą SS ruszyły do ataku wypędzając wszystkich koczowników na zewnątrz hali. Ustawione wzdłuż torów czekały tam podstawione już eszelony, tzw. wagonów bydlęcych, jeden przy jednym peronie, drugi przy drugim. Stojący u wejścia na peron esesmani lustrowali wzrokiem napływający tłum i segregowali: mężczyzn na prawo, kobiety z dziećmi na lewo. Tam właśnie oddzielono od reszty rodziny naszego dezorcę Burkackiego i tam właśnie widziała go dezorcynio Burkacka po raz ostatni. Nas posłano na lewo i poszliśmy ładować się do pociągu. Byliśmy jednymi z pierwszych, a ponieważ nasi sąsiedzi lokowali się właśnie w pierwszych wagonach od tylu eszelonu, dołączyliśmy do nich. Biedna pani Millerowa, ze złamaną ręką, prowadzona przez kogoś pod ramię mignęła nam przed oczami, i poszła dalej lokując się w środkowej części transportu. Wreszcie nawet Ciocia Basia z dziewczynkami zjawiła się w perspektywie peronu.

„Basiu, Basiu…! My tu jesteśmy, chodź do nas…!” — wołała Mama.

„Jadziu, tu jest bardzo duży tłok… Pójdziemy do przodu, tam jest luźniej.” — odpowiedziała Ciocia po czym udała się na sam początek eszelonu.

Ten rozkład osobowy, wedle poszczególnych części pociągu nie jest bez znaczenia w tej narracji. Będzie należał do dalszego ciągu leksykonu paradoksów tamtych czasów… Na razie pociąg się dopakowywał, czekała nas podróż na stojąco. Ostatecznie, „Ukraińcy” i Bahnschutze zatrzasnęli drzwi wagonów, lokomotywa gwizdnęła i ruszyliśmy w nieznane.

Mnie się udało. Trafiłem do kąta wagonu, gdzie stanąwszy na walizce Mamy, ulokowałem się przy jednym z dwóch małych okienek naszego bydlęcego. Pociąg posuwał się niezwykle ospale i często stawał. Przejechaliśmy Brwinów, potem Żyrardów. Jacyś ludzie snujący się po peronach i obserwujący nasz transport odbierali od pasażerów karteczki z nazwiskami i z wiadomościami dla bliskich i znajomych. Takie kartki poprzyczepiane na ścianach, parkanach i oknach stacji kolejowych, były charakterystyczne dla tej specyficznej warstwy kulturowej A.D. późnego lata i jesieni 1944, jaka wytwarza się kiedykolwiek okoliczności stojące sprzecznie z naturalną potrzebą ludzką do stabilności, do więzów rodzinnych, itd., decydują właśnie odwrotnie.

 

Minęło sporo czasu zanim wreszcie zatrzymał się nasz eszelon, tym razem na dłużej. Staliśmy na torowisku, jakiś kilometr przed stacją kolejową w Łowiczu, tam gdzie dołącza się doń linia skierniewicka. Pociąg stanął i stał… i stał…

Musieli zapakowani w nim ludzie krzyczeć, albo może stukali w ściany wagonów, bowiem eskortujący nas Bahnschutze, po pewnym czasie poodmykali drzwi, pozwalając pasażerom wyjść na pobocze — ale tylko przy wagonach — aby załatwić naturalne potrzeby, przeciągnąć kości i odetchnąć świeżym powietrzem. Od krawędzi nasypu dzieliło nasz pociąg zaledwie kilka torów, za którymi opadał on w kierunku szosy, a dalej ku polom i lasowi na horyzoncie. Były tam widoczne jakieś krzaki, a dalej wzdłuż torów stacja kolejowa i miasto. Bahnschutze stojący wzdłuż nasypu pilnowali, aby nikt nie odłączył od tłumu, i nie próbował żadnych głupstw. W pewnym jednak momencie, o kilka wagonów dalej, młody chłopak, korzystając widać z nieuwagi wachmanów, rzucił się pędem przez torowiska ku skarpie i ku wolności… Padły strzały… Chłopak, trafiony, upadł… Widziałem jego ciało leżące martwo w poprzek torów. Ludzie zaczęli wdrapywać się z powrotem do wagonów, wychylając się tylko z otwartych jeszcze drzwi.

Zatrzaśnięto drzwi wagonów i pociąg wreszcie ruszył. Ale nie pojechał daleko, zaledwie do krawędzi stacji i… znów stanął. Przez moje okienko widziałem miasto i ludzi wędrujących ulicą. Widziałem, zaledwie o kilkadziesiąt metrów od naszego wagonu budynki stacyjne. Widziałem kręcących się Bahnschutzów i konferujących z nimi kolejarzy, po czym wszyscy dokądś pobiegli i zniknęli. Za chwile lokomotywa gwizdnęła, słychać było dźwięk oddalającego się pociągu, ale nasz wagon nie ruszył. Zaległa cisza. Po chwili dobrzy ludzie odemknęli drzwi i pasażerowie natychmiast wysypali się na peron. Wkrótce na torze pozostało kilka pustych wagonów ostatniej części składu pociągu, bez obstawy, bez lokomotywy i bez celu.

Wypuszczeni z wagonów ludzie najpierw kręcili się po peronach nie bardzo wiedząc, co robić dalej, kiedy ktoś donośnym głosem zawiadomił, ze RGO ma w Łowiczu obóz przejściowy dla uciekinierów z Warszawy, i że tam mamy się udać.

„Do żadnego obozu nie idziemy” — zawyrokowała Mama, i po krótkiej naradzie z gronem lokatorskim, łapiąc walizki i pakunki, skierowaliśmy się na wszelki wypadek w odwrotnym kierunku, ku szosie, a następnie przez pola ku lasowi. Na skraju lasu widać było leśniczówkę i do niej dotarła cała nasza gromada: Reszkowie, dezorcynio Burkacka, zdaje się, że Bocheńscy i MY. Już w leśniczówce nastąpiło kompletne odprężenie. Warszawa i Powstanie z jednej strony, a Łowicz i ten OBÓZ z drugiej, pozostały gdzieś poza nami. Byliśmy wolni, prawie sielankowo. Chata leśnika była co prawda maleńka, i nasze zgromadzenie wypełniło ją doszczętnie, ale w powietrzu czuło się serdeczność i gościnność. Czy wynikało to ze staropolskiej tradycji, czy z głębokiej katolickiej dobroczynności, że: „Zgłodniałego nakarmić, spragnionego napoić…!”, dość na tym, że leśniczowie nie tylko nie wyglądali na zaskoczonych czy zirytowanych naszym najazdem, ale wręcz przeciwnie. Gospodyni przyniosła kosz ziemniaków, podłożyła ogień pod piecem, ustawiła na nim wielki osmolony garnek, a kiedy się ugotowały, podała nam, zgłodniałym, zsiadłe mleko z kartoflami, nawet bez sperki. I była to jedna z najwspanialszych uczt, w jakich brałem udział. Nigdy zsiadłe mleko ani ziemniaki nie smakowały mi tak wspaniale i nigdy nie zachowałem tak wielkiej wdzięczności za tak prosty, wydawało się, posiłek.

Droga i Kochana Bezimienna Żono Leśniczego spod Łowicza. W imieniu wszystkich uczestników tej biesiady, dziękuje Ci Pani, za tę ucztę, za Twoją troskę i gościnność. Nisko Ci się kłaniam za to, że pozostała mi po naszej wizycie u Was pamięć, a w ustach smak Twoich przysmaków.

 

Następną noc spaliśmy gdzieś w Łowiczu. Pamiętam, że spało tam bardzo dużo ludzi, w jakimś dużym pomieszczeniu pokotem na słomie, i że był to sen spokojny poczuciem uwłasnowolnienia. Ale z tego krótkiego pobytu w Łowiczu zapamiętałem również inną scenę.

 

Wróćmy do indeksu paradoksów:

W okresie zbliżającej się porażki i wynikających z tego dramatycznych strat w personelu, musiała przenikać siły polityczne i militarne Trzeciej Rzeszy potrzeba nadbudowania tych strat jakimkolwiek sposobem. Cyniczność okupanta nie znała widać granic, jeśli po wszystkich wybrykach, jakich dopuścili się Niemcy na polskim narodzie, jeszcze w czasie trwającego nadal Powstania ogłosili Niemcy akcję werbunkową POLAKÓW do… WEHRMACHTU. Wisiały na ten temat porozklejane ogłoszenia i byłem świadom tego dziwactwa osobiście. Przez całą okupacje mieli Niemcy zwyczaj ogłaszać przeróżne Dekrety i Dyspozycje, rozlepiane następnie po całym mieście, ale nikt na ogół nie brał tego zbyt na serio. Toteż i tym razem i do tej aberracji nie przykładał nikt większej wagi. Dlatego zaskoczeniem było dla mnie, kiedy wędrując z Mamą po mieście spotkaliśmy oddział POLSKICH REKRUTÓW prowadzonych do poboru przez niemieckiego unteroffizier‚a. Przy całkiem innej okazji dowiedziałem się o takim samym wydarzeniu mającym miejsce zaraz po upadku Powstania na Pradze, gdzie szereg powstańców, celem uniknięcia nieuniknionej egzekucji, zgłosiło się dobrowolnie do tej samej akcji werbunkowej, choć tam sytuacja była całkiem inna. Nie był to więc wypadek odosobniony. O udziale Polaków w Armii Niemieckiej później oczywiście nie mówiono; i trudno się dziwić… Z jednej strony był on prawdopodobnie liczebnie szczątkowy, a z drugiej nie za piękny… Ale JA widziałem to na własne oczy, i głęboko zastanawiałem się nad motywami powodującymi polskich chłopców łowickich, aby dobrowolnie…?

 

Po kilku dniach, posegregowani przez RGO, pozostając nadal w naszym lokatorskim składzie, tułaczka nasza wyruszyła furmanką… — kierunek Kiernozia…! — … do majątku niejakiego pana Buskiego, na włościach w Czerniewie, koło Kiernozi. Słynna Kiernozia…? (Z Kiernozi, jak wiadomo, wywodziła się rodem szambelanowa Maria Walewska, i tam też, po dość intensywnym żywocie złożyła swoje prochy w parafialnym kościele…). Ale rozlokowanie dziesiątków uciekinierów z Warszawy po zabudowaniach majątku pana Buskiego nie było wcale łatwe. Spali więc ludzie po stodołach, oborach albo pokotem na słomie we dworze. Pan Buski z podziwu godnym spokojem administrował tym zbiegowiskiem i nawet karmił całe towarzystwo nieźle. Pamiętam zbożową kawę z dużą ilością mleka i grube pajdy wspaniałego razowego chleba z powidłami. Jadali wszyscy na dworze koło stodół, i bezczynnie pętali się po gumnie. Wyrzuceni z siodła Warszawiacy nie znajdowali przydatności w ekonomii ziemi łowickiej; nie mieli przygotowania np. do prac rolnych, i musiał zastanawiać się pan Buski, co robić z takim zgromadzeniem. W opinii Mamy, wkrótce znalazł sposób. Ci z państwa, u których pan dziedzic wywąchał potencjalne zasoby materialne (Reszkowie), przeniesieni zostali wkrótce do dworu, ci którzy takich zasobów nie posiadali, (MY), mieli być podrzuceni pod opiekę okolicznym włościanom. Czekał nas więc następny etap tułaczki, bliżej Kiernozi, gdzie wylądować mieliśmy we wsi Polanka, w zagrodzie Siekierów.

 

Zanim jednak doszło do tego, w oczekiwaniu na podwody badałem okolice. Gdzieś za dworskim parkiem wszedłem na ślady po obozowisku hordy „ukraińskiej”, która tuż przed nami przeszła właśnie przez Czerniew. W łowickiej gwarze (a gwara łowicka była niezwykle charakterystyczna) nazywano ich „haziajami”, widać stąd, że na pytanie Łowiczan: „Co wy za jedni…?” — odpowiadali pewnie: „My haziaje…”. No dobra… Można i tak.

 

Zagroda Siekierów — nasza nowa rezydencja — składała się z czteroizbowej chaty, z ciemną na przestrzał sienią, z obory, stodoły z kieratem, studni, drewutni służącej za kurnik i z krzywo pochylonego wychodka. Rodzina zaś Siekierów składała się ze starego Siekiery z żoną, z córek Stachy z dzieckiem po nieobecnym partyzancie czy też gdzieś zagubionym ojcu, Gieni, mojej rówieśniczki, i z nieco młodszej Janki. W dodatku zamieszkiwała tam para małżonków wysiedlonych z Reichu, młody parobek, dwa konie, trzy krowy, jakieś legalne i nielegalne świnie, kilkanaście kur, pies łańcuchowy, stado wróbli i niezliczone roje pluskiew.

Do tego grona doszliśmy MY, troje, oraz później jakąś paniusia z Warszawy, (której Mama nie mogła znieść) z niedorozwiniętym synkiem cholerą (którego JA z kolei nie mogłem znieść).

Interesującą w tej narracji może się wydać etnografia pomieszczeń w chacie Siekierów. A zatem w izbie po prawej mieszkali sami gospodarze. Prowadziły z niej drzwi do tzw. „izby białej”, czyli pokoju bez osobnego wejścia, służącej wyłącznie na noce poślubne i na eksponowanie zwłok przed pogrzebem. Nie mieszkał tam nikt i panowała tam nieskazitelna czystość i biel. Pod ścianą stało loże, ze stosem poduch, jakiś stół, krzesła, święte obrazy na ścianach i na tym koniec. Do tego pokoju nie wchodzono prawie nigdy i zdaje się, że zaglądnąłem tam tylko raz. Izba po lewej stronie służyła za parnik dla bydła i za gospodarskie składowisko; tam też mieszkali ci wysiedleńcy z Reichu. Natomiast w izbie tylnej, po lewej, rezydowali wszyscy pozostali, w sumie 9 osób, i wszystkie pluskwy. W ciemnej sieni wisiały chomąta, jakieś pasy, liny i zawsze pętały się kury. Drzwi do sieni od podwórza nie zamykano nigdy, natomiast drugich drzwi, tylnych (tych donikąd), nigdy nie otwierano. Przed oborą na podwórzu miała miejsce obszerna gnojówka, a za zagrodą skromne łąki, jakieś pola, mały lasek brzozowy i wątła rzeczka. Do tej zagrody przywiózł nas swoim wozem Siekiera i tam zamieszkaliśmy.

 

(We wspomnianej wcześniej próbie literackiej, pt. „Quintyptyk”, w nowelce pt. „PARADA” opisałem pewne aspekty naszej egzystencji u Siekierów. Pozwolę sobie tutaj zacytować znowu kilka urywków z tamtego źródła verbatim. Jak już wspomniałem, będzie to charakterystyczne zmianą stylu i nastroju, będzie natomiast dość dokładną ilustracją i charakteryzacją — z mojej oczywiście perspektywy – naszego ówczesnego położenia, po czym wrócę do mojej narracji. A oto ten urywek…)

 

…Tymczasem wojna trwała nadal. Warszawa paliła się. Niemcy brali, kogo popadło na kopanie rowów przeciwczołgowych. Przez kraj wędrowały jakieś armie: np. Węgrzy, albo, co gorsza, Ukraińcy. Wszyscy kradli, panoszyli się i straszyli, podczas gdy gospodarka musiała iść nadal swoim trybem orania, siania, nawożenia, podkładania słomy pod krowy, wyrzucania gnoju, młócenia, wialniowania, siekania sieczki, pędzenia bimbru i nawet budowania kół do wozu przez wędrownego kołodzieja, no i pasania krów.

Jeśli dla wyrzuconych z miasta intelektualistów, burżujów, wyreanżerowanych potentatów, cwaniaków i Bogu-ducha-winnych obywateli, ulokowanie w chłopskiej chacie, bezczynnie, bezcelowo, z niewiadomą perspektywą jutra, a i bez środków materialnych, na łasce włościanina, który właśnie stracił był intratny dochód z podziemnego handlu żywnością z Warszawą (Ci powstańcy, psiakrew…!) było niewątpliwie szokującym i paraliżującym doświadczeniem, dla mnie, dziecka, co prawda, nie całkiem jeszcze oderwanego od piersi matki, a już wkraczającego w wiek męski, sytuacja ta była wręcz fascynująca. Nawet krowy…

Więc pasałem te krowy razem z domowymi dziećmi, na łące za chałupą, gdzie marny zagajnik dostarczał paliwa na małe, chrustem i krowim gównem podsycane ognisko. Ach…! Jakież te biedne krowy były głupie. Tylko chwilę zostawione bez opieki, natychmiast właziły w szkodę. Były, zdaje się, pod naszą opieką ze trzy, czy cztery krowy Siekierów, i jedna albo dwie od Tabarów z drugiej strony szosy. U Tabarów panowała bezrolna nędza, ale Mietek Tabara, tak jak JA, 12-to letni gentleman, był moim serdecznym i bystrym kolega. Przy naszym ognisku zbierały się również inne dzieci, no i dziewczyny: Gienia i Janka Siekierzanki, jakaś mała, naburmuszona i pewnie inne jeszcze. O czym dyskutowano, nie pamiętam, ale wydaje się, że świadomie albo nieświadomie, dominowały dyskusje o seksie. I pieśni, że:

„…Siedziała na sośnie, płakała żałośnie, pytała się mamy, kiedy jej obrośnie… Obrośnie ci córuś, jak na byku skóra, po bokach są kłaki a we środku dziura…”,  

albo, że:

„…Za stodołą w koniczynie, leżał chłopak na dziewczynie; ona myśli, że to zbytki, a on bierze szuka pitki, rym, cym, cym…”.

 

Dziewczyny oczywiście zakrywały oczy, kiedykolwiek któryś z gentlemenów stawał pod laskiem i ostentacyjnie się odlewał, albo z wrzaskiem uciekały, kiedy ów, lub owi, odwróciwszy się nagle sikali na nie specjalnie do tego celu wystudiowanym długodystansowym strumieniem. Ale zaraz potem wracały. Mietek Tabara miał specjalne w tym względzie talenty. Już za młodu widać zapowiadały mu się rekordowe rozmiary, bowiem jego kutas, będący dla nas przedmiotem admiracji i zazdrości odpowiednio z-manipulowany sikał najdalej ze wszystkich. Mietek Tabara był dumny ze swego kutasa i niewątpliwie nadrabiał nim niedomagania rodzinne w posiadłościach ziemskich.

 

A dalej za laskiem była mała, błotnista rzeczka. Właściwe raczej strumień, albo kanał. Jakoś tak się złożyło, że w zakolu rzeczki utworzyła się nieco głębsza kałuża, w której poiło się krowy; i tam też — a sierpień tego roku był niezwykle ciepły — odbywały się męskie kąpiele. O…! Nie…! Panie nie kąpały się z nami; byłby to grzech nie do wybaczenia… Panowie natomiast, jak tylko krowy poszły na dojenie, albo jeśli pasły się w bezpiecznym miejscu, z Mietkiem Tabarą na czele — Buch…! do kałuży. Nago oczywiście. Woda była chłodna, więc wskakiwanie do wody odbywaliśmy z przedbiegu, wysoko podnosząc kolana i chlapiąc. Dyndały nam te nasze malutkie kutasiki, zwątlone jeszcze chłodem wody. A potem należało wyskoczyć i trząść się i biegać na golasa po łące aż do wysuszenia, a miedzy nami Mietek Tabara. I tkwi w pamięci taki obrazek, którego nie daje się mimo przebiegłych już lat i konkurencji z jakżeż ważniejszymi, i jakżeż tragiczniejszymi wydarzeniami tamtego lata, zapomnieć.

Otóż maszeruje Mietek Tabara po łące, jeszcze mokry i energicznie podnosząc kolana tupie bosymi piętami o trawę; ręce zaciśnięte w pięści wybijają rytm w powietrzu, a kutas mu się dynda w górę i w dół za każdym krokiem. I z duma napoleońskiego jenerala, komenderuje Mietek Tabara, dziecinnym jeszcze dyszkantem: ‚…raz, dwa, trzy, PARADA…! …raz, dwa, trzy, PARADA…! …raz, dwa, trzy, PARADA…!

A dziewczyny pod laskiem udają, że zasłoniły oczy rękami i nic a nic przez te palce nie widzą…

 

Po latach, w czasie spotkania z Janka Siekierzanka, (już jako pani Winiecka, nadal na tej samej gospodarce), dowiedziałem się, że Mietek Tabara umarł młodo, zdaje się, że na gruźlicę, albo na serce. Mietek Tabara był serdecznym towarzyszem tamtych dni i za jego serdeczność należy mu się większy pomnik-nagrobek, niż ta tutaj, literackim muśnięciem winieta. Ale gdyby Mietek Tabara żył, i gdyby czytał ten tu oto esej, i gdyby wiedział, że udało mi się na zawsze zachować go w pamięci, to Mietek Tabara pewnie uśmiechnąłby się serdecznie i szeroko… Cześć, Mieciu, kolego…! Ale PARADA, co…?”

 

(A teraz wracam do mojej narracji…)

 

Nasza egzystencja u Siekierów obfitowała w niezliczona ilość paradoksów. Nawet sama w sobie była niejako paradoksem.

A, oto lista niektórych paradoksów:

 

Paradoks numer 1.

Z początkiem września zaczęła ze mną Mama zajęcia szkolne. Wkrótce dołączyły do tego inne dzieci, a więc przede wszystkim dziewczyny Siekierów, Mietek Tabara, a później przychodzący co rano z wioski odległej chyba o jakie pięć kilometrów, taki jeden o okrągłej twarzy, pucołowaty syn zamożnego włościanina. Żeby było śmieszniej, wioska nazywała się bodaj, Wysrajtków. Ponieważ nie było szkół, dostał widać ojciec cynk, że u Siekierów pani uczy dzieci i posyłał chłopaka na nauki. Poznajdywała Mama po ludziach jakieś podręczniki, stare kajety, itd. i uczyła nas jak mogła rachunków, polskiego, geografii, historii, i… angielskiego. Do nauki angielskiego jednak pomocy naukowych nie było. Wydłubała więc Mama gdzieś w Kiernozi jakieś mocno nadwyrężone anglo-bajeczki, posklejała je klejem z żytniej mąki i recytowałem stamtąd nadal zapamiętane czytanki. Na przykład:

Who has seen the Wind?
Neither you nor I,
But when the trees
Bow down their heads,
The wind is passing by.
 
Who has seen the Wind?
Neither I nor you,
But when the trees
Rustle their leaves,
The Wind is passing through.

Zgodności z oryginałem wiersza (czyim…?) nie gwarantuję, niemniej nauczyłem się tego właśnie u Siekierów. Uczyła zresztą Mama angielskiego i inne grupy młodzieży kiernoskiej. Wieczorami chodziła do domu aptekarza, wracając potem w ciemnościach szosą, z duszą na ramieniu, sama. Za te lekcje dostawała różne przysmaki: kiełbasy, boczki, sery, itp., które uzupełniały nasze braki w aprowizacji…

 

Paradoks numer 2.

… bowiem z jedzeniem było marnie. Siekierowie nie nastarczali, aby zaspokoić tak wielką ilość gęb do karmienia, więc głównymi pozycjami w naszym menu były w zasadzie kartofle i mleko. Rano kartoflanka na mleku; na obiad placki ziemniaczane, albo kartofle smażone, albo gotowane, albo purée z mlekiem; a następnego dnia w odwrotnej kolejności. Tabarowie, u których panoszyła się piszcząca wprost nędza, podrzucali nam, co jakiś czas, coś na zmianę posiłku. Np. jajka, albo jakiś chleb. Jeśli były jarzyny, to kilka marchwi, albo seler. I jakoś się żyło. Ważnym dodatkiem proteinowym do naszej diety były również kuropatwy, co stanowi…

 

… Paradoks numer 3.

Kuropatwy, zwane „kurośkami”, były uważane za pasożyty rolne. Nikt więc nie martwił się zbytnio, że lokalna młodzież kłusowała po polach na to dość rozpowszechnione ptactwo. Zastawialiśmy więc sidła.

A oto przepis na sidło:

Należało wyrwać koniowi kilka włosów z ogona, zrobić z nich pętlę, przymocować ją do patyka-żerdzi, który następnie wbity z obu stron w bruzdę, zawieszał pętlę tuż nad ziemią. Posypywało się następnie pod samą pętlą ścieżkę prosa, i zalegało w oczekiwaniu. Kiedy „kurośki” przylatywały dziobać proso, któraś zawsze, nieopatrznie, wsadzała głowę w pętlę i już była nasza…!

 

Paradoks numer 4.

W ten sposób nałapane ptactwo brała Helcia w worek i najpierw gazgeneratorową ciężarówką kiernoskiej mleczarni, a potem pociągiem woziła to z Łowicza, to do Brwinowa, zakorkowanego dosłownie przemieszczoną z Warszawy ludnością. Sprzedawała tam Helcia następnie te kuropatwy lokalnym smakoszom, a z pieniędzmi za ten handel wędrowała do Włoch, gdzie przyjeżdżały ciężarówki załadowane workami wypełnionymi rzeczami „szabrowanymi” z Warszawy.

Pomysł, na jaki wpadli lokalni cwaniacy miał w sobie iskrę szwindlerskiego geniusza i polegał na tym, aby pod płaszczykiem jakichś ważnych czynności Generalno-Gospodarczych, dostawać się do właśnie metodycznie niszczonego miasta, szabrować co się dało, a następnie „worek-za-stówę” sprzedawać — sight unseen — wprost z ciężarówek. Włączając w to element hazardu zawartego w tym procederze, można było w ten sposób kupić „za stówkę” worek zawierający drogocenne futro z wszytymi w podszewkę dolarami, albo… zwitek brudnych szmat. Trzeba pamiętać, że w tym okresie — ponieważ zima zbliżała się nieuniknienie — tekstylia zaczynały nabierać wartości na wagę złota.

(Znacznie później doszło do nas, że jeden z naszych sąsiadów, niejaki Ludwik Krępa, późniejszy przez lata operator zainstalowanego w naszym domu „Photoplastikonu”, był również jednym z tych szabrowników korzystających z możliwości odwiedzania wyludnionej i metodycznie burzonej Warszawy. Pod datą 12 lutego 1946 otrzymała Mama list anonimowy informujący nas, że pan Ludwik nie omieszkał poważnie zaopatrzyć się w dzieła sztuki i antyki zachowane w naszym mieszkaniu w Alejach, które następnie, itd. Mama nie podjęła nigdy żądnych środków przeciw panu Ludwikowi, i jedyny ślad po tej aferze spoczął [spoczywa…!] na tych stronach…)

 

Paradoks numer 5…

… odnosił się do przygotowywania odpowiedniego odzienia na zimę. Stacha Siekierzanka miała w swojej wyprawie ślubnej wspaniale łowickie spódnice, pasiaste, kolorowe, wełniane. Nitka po nitce rozsupływaliśmy je na części. Cały garnitur kolorów i odcieni… Nitki następnie zwijane w kłębki służyły za surowiec na swetry, grube i niewygodne (ale ciepłe…) skarpety, i w dodatku we wszystkich odcieniach tęczy. Nie było również obuwia, więc strugano i oskórzano domowym sposobem drewniaki… Takie bez pięt, w których następnie paradowali wszyscy z wielką dumą i hałasem.

 

Paradoks numer 6…

… dotyczył sprawy lokalnego folkloru. Natychmiast po zainstalowaniu się u Siekierów, opanowałem lokalny „łoicki” dialekt, łącznie z szerokim zasobem wulgariów. Stałem się nawet do tego stopnie ekspertem w tej sztuce, że kiedy po latach (dokładnie 42 lata później…), wstąpiłem przejazdem do Kiernozi, w czasie spotkania z Janką Siekierzanką, w tej samej izbie, w której gnieździliśmy się przed laty, zagadnąłem:

„Jak to jest, że wy ludzie nie godocie po łoicku…?”

„Cooo…? O czym on mówi…?” — zwróciła się zafrasowana do męża.

„Pan się pyta:…dlaczego nie mówimy po łowicku…?” — wyjaśnił pan Winiecki.

„Czyś ty zwariował — zaprotestowała Janka — żebyśmy wyglądali jak jakieś chłopy…”

 

Paradoks numer 7…

… odnosi się do dalszego ciągu naszej (z Janką…) rozmowy.

„W tym miejscu stała »koza«, pamiętasz?” — wskazałem Jance miejsce piecyka, na którym przyrządzaliśmy nasze kartoflanki – „A tu wielkie loże małżeńskie z pierzyną.”

„Oczywiście, że pamiętam” — potwierdziła Janka.

Zapluskwienie domu przechodziło jakiekolwiek wyobrażenie. Przy takim zagęszczeniu lokatorów, stałym kontakcie z gumnem, braku higieny i środków owadobójczych, klasyczne sposoby walki z pluskwami nie dawały żadnego rezultatu. Pomimo, że nogi łoża małżeńskiego, w którym spało pięć osób: Mama, Helcia, Gienia, Janka i JA, wstawiano w spodeczki z woda, pluskwy nie dawały się nabrać na takie numery, pokazując swoja wyższość nad nami. W nocy, jak tylko pogaszono światła wędrowały szeregiem na sufit, skąd następnie jak bomby spadały na nasze uśpione ciała. Na pluskwy nie było sposobu…

 

Ale Paradoks numer 8…

… dowodził, że nie było również sposobu na pomysłowość młodzieży. Ponieważ dni się skracały i ciemno robiło się wcześnie, a lamp ani świec nie starczało dla wszystkich, po odrobieniu lekcji pędzono nas, młodzież (raptem dwunastoletnią) do łoża… spać, podczas gdy Mama przy lampie naftowej układała pasjansa albo coś czytała, albo też spierała się z innymi lokatorami. Gienia, Janka i JA spaliśmy w nogach łóżka, w tzw. „drugą stronę”, zasłonięci od świata drewnianą poręczą. Spaliśmy…? Oko słonia…! Kochana, zielonooka, śniadoskóra Gieniu. Dziś, kiedy już jesteśmy dorośli i może nawet nieco podstarzali, przyznajmy się wreszcie światu do naszych łóżkowych sekretów. Bowiem kiedy wszystkim się zdawało, że młodzież śpi już wreszcie, my w naszych studiach tajemnic erotycznych posuwaliśmy się tak daleko, że nawet dziś pisząc te słowa na samo tylko wspomnienie zapachów tamtych wieczorów, doznaję poważnego niepokoju. A Janka…? A Janka na ogół spała. ·

 

Paradoks numer 9…

… dotyczył faktu, że granica Reichu przebiegała zaledwie kilometr od Kiernozi. Stała tam budka strażnika pomalowana w czarno-biało-czerwone pasy i szlaban. Pilnowano granicy dość dokładnie i na kilkanaście metrów przed granica wycięty i zabronowany był pas ziemi, tak że granicę widać było wyraźnie i dosadnie.

 

Paradoks numer 10…

…dowodził, że niezależnie od w dalszym ciągu przebiegu wojny na wielu frontach, bombardowaniu Niemiec przez Aliantów, i innych okoliczności wojenno-ekonomicznych, poczta kursowała nadal i ponad tymi — w Paradoksie numer 9 — omówionymi granicami (wspomagana zastosowanym już wtedy w Reichu systemem kodów pocztowych) i zawierająca przekazywane sobie wiadomości wielkiej wagi, jak również zwykłe ludzkie głupstwa i trywia; vide: całkiem pokaźna kolekcja kart pocztowych z tamtego okresu, otrzymywanych przez nas w tej zapadłej dziurze, zagubionej gdzieś na rubieżach Generalnej Guberni.

 

I wreszcie Paradoks numer 11…

…był paradoksem paradoksów.

W procesie postępu cywilizacyjnego, a i w procesie mojego przesiedlenia się z rejonu kulturowego środkowo-europejskiego w sedno technologicznej kultury amerykańskiej, zastanawiałem się niejednokrotnie nad porównawczą skalą wartości. Na tej skali oba bieguny określone zostały przez zagrodę Siekierów, z jednej strony, a moje amerykańskie środowisko egzystencjalne, z drugiej. U Siekierów wychodek śmierdział, był w zimie lodowaty, a zamiast papieru toaletowego używano słomy. Ale produkt wychodka wędrował na pole, gdzie przez użyźnienie gleby i wyrosłe na tym plony, wracał znów na stół jadalny, i… znów do wychodka. Pod koniec wojny, kiedy ośrodki techniczne zaopatrujące kraj praktycznie zniknęły, w połowie dwudziestego wieku polska zagroda wiejska stanowiła zamknięty system ekonomiczny, w którym np. wyłączenie prądu elektrycznego nie miałoby żadnego znaczenia. Prądu po prostu nie było… Załatwiano ten mankament innymi środkami: naftą, a jak nie było nafty, woskiem. Koń ciągnął kierat, kierat młócił zboże albo obracał wialnią, albo ciął sieczkę. Koń jadł zboże, otręby i sieczkę i dalej ciągnął kierat. Niedaleko zagrody Siekierów znajdowała się kuźnia. Panował tam kowal, który jedną ręką pociągał za miech a drugą obracał podkowę końską w palenisku. Tam też ukuwano dla kołodzieja obręcze, które następnie służyły za koła do wozów. Prace rzeźnicze, nabiałowe, rolne, odzieżowe, naukowe albo transportowe wykonywano w ramach uciążliwych i powolnych, ale jakżeż genialnie pomyślanych systemów. Fakt, że wokół szalały kataklizmy wojenne, że byt narodów postawiono na głowie, że całe systemy ekonomiczne przestały z dnia na dzień mieć sens, nie zagrażał w zasadzie ludzkiemu egzystencjalnemu przetrwaniu i przetrwaniu systemów zapewniających to przetrwanie. Nie było wygodnie, nie było zdrowo, nie było może nawet i za bardzo serdecznie, ale cóż znaczą takie drobiazgi wobec głównej sprawy — podstawowej egzystencji. U Siekierów udało się przetrwać nam. Przetrwali również sami Siekierowie i ich dzieci. W gruncie rzeczy przetrwał cały naród, i to głównie dzięki tej właśnie zasadzie. Kiedy z perspektywy amerykańskiego technologicznego komfortu, wracałem myślami do naszego pobytu w Kiernozi, czułem niezaprzeczalnie, że poziom komfortu osobistego i społecznego zapewniany mi przez amerykańską kulturę nie pozwalał-by w żaden sposób, na jego odrzucenie, a już całkiem na wymianę jego na komforty Siekierzańskiego wychodka. A jednak… Dla MNIE, człowieka, który przeszedłszy-był przez tamto doświadczenie, nie było możliwym pozbyć się przeświadczenia, że współczesna cywilizacja, kultywująca komfortowe środowisko ludzkie, przez oddalanie człowieka od podstawowych systemów egzystencjalnych stwarza dramatyczne wprost zagrożenie społeczne. Zadufani w bezpieczeństwie zapewnianym nam przez otaczające nas dobra, a będąc absolutnie pozbawieni jakiejkolwiek możliwości operowania w zamkniętej ekonomii, np. farmy, nie zastanawiamy się nawet nad konsekwencjami ewentualnego kataklizmu, choćby w postaci pozbawienia nas ELEKTRYCZNOŚCI… a zagrażającego-by naszemu przetrwaniu. Chciałbym mieć to przeświadczenie, że nie stanie nigdy NASZ świat współczesny, przed zagrożeniem istnienia ludzkiego w skali porównywalnej do tego, co było NASZYM udziałem, i to zaledwie o generację wstecz. Ale nie mogę również uniknąć tej pesymistycznej wizji…! Co więcej, jestem świadom paradoksu zawartego w tym prostym fakcie, że proces ten nie tylko nie mityguje się, ale wręcz przeciwnie, pędzi z coraz to większą szybkością do „przodu”. Przykładem tego może być fakt mojego pisania niniejszej narracji na… komputerze, którego istotności technologicznej nie jestem w stanie ani pojąc, ani skontrolować; a bez której, niestety, powstanie tego tekstu byłoby niemożliwe. Jeślibym bowiem musiał pisać to odręcznie, miałbym nie mniejsze z tym trudności od pisania moich wypracowań w szóstej klasie mojej Mamy u Siekierów – JA bowiem odręcznego pisma, po prostu, ZAPOMNIAŁEM. Przy tej okazji przychodzi na myśl fakt, że np. nasz narodowy wieszcz, niejaki A. Mickiewicz, pisywał odręcznie, i to całkiem nieźle, przy użyciu… gęsiego pióra.

Ciekawe co…?!

 

Pod jakimi tajemniczymi auspicjami działała Rada Główna Opiekuńcza (słynne RGO), tego nikt dokładnie nie wiedział. Niewątpliwie musi być dziś coś wiadome o strukturach administracyjnych i źródłach budżetowych tej Organizacji. Ale z punktu widzenia pokiełbaszonej masy ludzkiej, fakty te były oczywiście mało istotne; praca GRO natomiast zasługiwała niewątpliwie na znacznie poczytniejsze miejsce w historii narodu, niż to jej przypadło w udziale. Jak to, nie pojmuję, kombinowali ci państwo z RGO (i to bez użycia komputerów), że w konsekwencji ich pracy rozrzuceni po całym świecie ludzie, odnajdywali się wzajemnie…?

Zaświadczenie RGO o rejestracji w Łowiczu 11 sierpnia 1944. Źródło: pryw. arch.

 

Prawdopodobnie jeszcze w Łowiczu zostawiła Mama jakiś po nas ślad, i określiła w nim nasze położenie geograficzne. Prawdopodobnie Ciocia Basia tą samą drogą też próbowała nas odnaleźć. Jakimi jednak drogami szły korespondencje i kto nakierowywał je na odpowiednie adresy, trudno jest dziś dociec… I tak oto niespodziewanie przyszedł nagle do Frau Jadwiga Tereszczenko, kolonia Polanka, Gmina Kiernozia, Powiat Łowicz, Generalgouvernement, (kod pocztowy) „7a” (a były już wtedy kody pocztowe, i nawet były w tym celu wydrukowane specjalne kółeczka na kopertach), list od Cioci Basi z Hildesheim, koło Hannoveru, Deutsches Reich (kod pocztowy „20″).

„Jadziu kochana – pisała — Jestem tu razem z dziewczynkami. Pracuję w szpitalu. Jesteśmy wszyscy zdrowi. Proszę, odezwij się czy żyjesz, i gdzie jesteś? Jak Helcia i Jaś? Daj znać. Podaj swój adres. Całuję, Twoja Basia.”

 

 

A więc uchylił się rąbek tajemnicy… Ciocia Basia z dziewczynkami wylądowała w Saksonii…? To tam widać dojechała przednia cześć naszego transportu…? A reszta…? Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy — a dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie — że środkowa cześć transportu wylądowała w… Oświęcimiu…! Do Oświęcimia bowiem zawiozło panią Millerową razem z jej złamaną ręką… Nie zdawaliśmy sobie również sprawy, jak blisko było i nam znaleźć się selektywnie albo w Hildesheim albo w… Auschwitz.

Zastanawiając się później nad istotą odczepienia naszej części transportu w Łowiczu doszedłem do wniosku, że nie zdecydował o tym żaden LOS, lecz po prostu ciśnienie pary… Ten koślawy transport, wiozący nas z niekończącymi się postojami, nie dysponował widać przydziałem węgla zapewniającym chybkie posuwanie się całego eszelonu. Wystając przed Łowiczem, wyrównywał pewnie maszynista ciśnienie pary, nie do tego jednak stopnia, że zapewniało to możliwość kontynuowania dalszej podróży całemu eszelonowi. Odczepiono więc naszą część składu, przekazując resztę wysiłkowi wojennemu Rzeszy, gdziekolwiek istniała aktualnie potrzeba niewolniczej siły roboczej.

 

No i tym sposobem nawiązała się miedzy nami korespondencja. Korespondowała, więc Mama z Ciocią Basią w Hildesheim, a JA z dziewczynkami. Mam zachowane szereg kart pocztowych z tej korespondencji, pisanej przez Krysie („Kikę”). Oto pierwsza:

 

„Kochany Jasiu!

Jak się czujesz? Tak dawno nie pisałam do Ciebie. Jak się czuje Twoja Mamusia? Czy masz tam towarzystwo? Bo ja tu mam dziewczynkę i chłopca. My mieszkamy w domu niemieckim i jest tu bardzo dobrze. Mamy tu piłkę i kredki, które przysłane były w paczce do tej dziewczynki. Jest tutaj duży park, do którego często chodzimy na spacer. Napisz mi w liście jak nazywa się ten chłopiec, z którym się bawisz. Czy są tam zwierzęta? Czy jest tam pies? Jak się nazywa? Odpisz mi na ten list. Pozdrawiam Cię serdecznie. Krysia.

Krystyna Zaleska
20 Hildesheim
Hohnsenschule
res. Lazarett”

 

 

Prawdopodobnie nawiązały się i inne korespondencje. Potrzeba szukania się nawzajem i aglomerowania w układach bardziej sympatycznych niż te jakie przypadły nam w udziale, zmuszała do szukania innych rozwiązań niezależnie od komplikacji wynikających z wojny i okupacji. Z perspektywy Mamy, nasze przebywanie w zagrodzie Siekierów, niezależnie od udzielanego nam dachu nad głową, zaczynało być nie do zniesienia. Co więcej chodziło o ulokowanie się bliżej Warszawy, no i o odbudowanie bardziej familiarnego środowiska.

W ramach tych poszukiwań już późną jesienią postanowiła Mama — zabrawszy MNIE ze sobą — wypróbowanym przez Helcię sposobem, ruszyć do Brwinowa do jakiejś kumy o nazwisku, zdaje się, pani Starościna. Podróż, jak należało się spodziewać, najpierw gazgeneratorem do Łowicza, a dalej osobowym do Skierniewic wydawała się być całkiem prosta. Zaskakująco, pociągi w tym czasie kursowały dość sprawnie, nawet według rozkładu jazdy, i nikt nie przewidywał żadnych perturbacji. Ale kiedy nasz osobowy wtoczył się na stację w Skierniewicach okazało się, że cała stacja obstawiona była, ramię przy ramieniu, przez uzbrojone wojsko i „Ukraińców”. Wyglądało na to, że w coś wpadliśmy. Nasz pociąg był przepełniony, wkrótce nadjechały i inne składy, i w dość krótkim czasie wszystkie perony wypełniły się olbrzymim tłumem ludzkim. Był to okres kampanii kopania rowów przeciwczołgowych i Niemcy potrzebowali widać do tego niezliczonej ilości kopiących. Łapano więc co się dało i gdzie się dało.

Staliśmy na peronie w tłumie oczekującym segregacji według znanej już procedury: jedni na prawo, drudzy na lewo, itd., odbywającej się przed budynkiem stacyjnym. Ale Mamie nie odpowiadał zupełnie taki bieg wypadków. Ponieważ nie lubiła zbyt łatwo poddawać się zrządzeniom losu, wydłubała z głębi swojej damskiej torebki, o kilka lat przedawnione skierowanie dla mnie do rentgena. Oderwała sprytnie kompromitującą datę, a kiedy przyszła nasza kolej, podchodząc do segregującego esesmana, podsunęła mu ten papier pod nos, deklarując po niemiecku:

„Ich gehen mit meine Kinder, chorym na gruźlicę, na prześwietlenie rentgenowskie do kliniki do Skierniewic. Bitte, Her Offizier, o ułatwienie nam dostania się tam.”

Cyrkulowała wtedy po GG wieść gminna, że Niemcy bali się panicznie chorób zakaźnych. Cyrkulowała również wtedy po świecie wieść gminna, pozwalająca wierzyć w siłę papieru, glejtu, bumagi, itd. I faktycznie, esesman ledwo rzuciwszy okiem na wymachiwany przez Mamę glejt, wrzasnął: „Raus, raus……!” — i wymierzając mi kopniaka w tyłek popędził nas w kierunku budynku stacyjnego. Byliśmy jedynymi pasażerami skierowanymi „na lewo”. Przez pusty hall stacyjny szybko wyszliśmy na puściuteńki plac przed dworcem, i w nogi.

W Brwinowie, u pani Starościny, ze starań Mamy nic nie wyszło. Próba zaczepienia się w przepełnionym do niemożliwości domu nie udała się. Może stało się to głównie z mojego powodu…? Miałem już wtedy za sobą sporą dozę życia wiejskiego i wynikające z tego nawyki, i nie świeciłem przykładem dla innych dzieci, nadal mieszczących się w normach wychowawczych podwarszawskiej burżuazji; wyniknęły więc na tym tle konflikty… Nie było wyjścia, trzeba było wracać.

Zanim jednak zabraliśmy się w drogę powrotną, załapała Mama od kogoś znajomego glejt w postaci zaświadczenia o zatrudnieniu jej – podobno — w „Warszawskiej Fabryce Dźwigów”, aktualnie na sesji wyjazdowej w Milanówku, który to dokument miał jakoby chronić nas w podróży… Glejt był oczywiście fikcyjnym bezsensem, ale…

 

Wróciliśmy do Kiernozi…

Janina Porębska. Fot. z pryw. arch.

Zaczynało robić się zimno i nawet spadł pierwszy śnieg; spod dzikiej gruszy zbieraliśmy ulęgałki; krowy w oborze żuły słomę; pędzono bimber; i wtedy, znów przez RGO, przyszedł do nas list. Pisała studentka Mamy, pani Janina Porębska, która jeszcze za czasów naszego pobytu w Hebdowie uczyła się u Mamy rysunku i malarstwa. Mieszkała we wsi Grobla, koło Uścia Solnego, tuż nad rzeką, po drugiej stronie Wisły. Jak kolosalny był wówczas pęd do wiedzy, niech świadczy fakt, że pani Janina uczęszczała na lekcje u Mamy dwa razy w tygodniu, wędrując najpierw polami, a następnie przeprawiając się przez rzekę łódką przewoźnika. Teraz, kiedy nasz los stal się przedmiotem troski całego społeczeństwa, odnalazłszy nas, zapraszała nas gorąco do siebie do Grobli.

„Droga Pani Jadwigo! – pisała — Proszę niech pani jak najszybciej przyjedzie do nas. Tu jest spokój. Będzie Pani miała u nas gościnę i dach nad głową…”, itd.

 

Po przemyśleniu sytuacji, już z początkiem grudnia, zabrawszy nasze mizerne bambetle ruszyliśmy Mama, Helcia i JA jeszcze raz tą samą drogą do Krakowa i dalej.

Pociąg pospieszny Skierniewice-Kraków (pociągi pospieszne nie dochodziły bliżej Warszawy) odjeżdżał raz dziennie, około wczesnego popołudnia. Już od rana zbierał się na stacji tłum pasażerów, z niezliczonymi bambetlami. Tłum gnieździł się przy końcu peronu, gdzie podstawiano „polskie wagony”, zostawiając raczej pustą część od głowy składu, „Nur für Deutsche”. Obraz Skierniewickiego peronu stoi mi dość wyraziście przed oczami, i nie mogę, po raz nie wiem który, powstrzymać się od omówienia tu kolejnego paradoksu.

 

Nie jest wykluczone, a nachodzi mnie ta myśl właśnie w trakcie pisania tego wspomnienia, że autor, (JA), miał już od dziecka przypisany mu zmysł obserwowania zjawisk życia przez pryzmat — właśnie — paradoksalności. Jest to dość ciekawy kąt widzenia, tkwi w tym jednak pewne niebezpieczeństwo… Zastanawiałem się już niejednokrotnie później, czy wojna i przeżycia wojenne nie spowodowały u mnie jakiegoś skrzywienia, załamania się pojęcia normalności; doszedłem jednak do wniosku, że w sensie deprawowania dusz, jakiemu poddawane są młode dusze w procesie wojny, wojna mnie właściwie ominęła — nie zdeprawowała mnie… Może byłem na to jeszcze za młody, a może dlatego, że w procesie obserwowania zjawisk otaczających mnie odkryłem obecność — właśnie — ich paradoksalności. Można powiedzieć, że wojna mnie „u-paradoksowała (u-paradoksowiła…?), i stąd też wywodzi się moja predylekcja do relacjonowania zjawisk w ich paradoksalnym (paradoksowym…?) aspekcie. Z mojej perspektywy, założenie, że: „paradoks, na paradoksie, i paradoksem pogania”, jest w gruncie rzeczy istotnością realności egzystencji; można powiedzieć… normalnością…! No, bo JA to widzę właśnie tak… Inni może widzą to inaczej — do czego mają oczywiście pełne prawo…

A zatem peron Skierniewicki, w oczekiwaniu na podstawienie krakowskiego pospiesznego, był de facto wyrazem kolejnego (kolejowego…?) paradoksu. Jakie bowiem mieli prawo Niemcy, wyłącznie z tytułu ich pozycji etnicznej — ludzie przecież genetycznie uformowani tak samo jak inni — odmawiać praw ludzkich innym ludziom, o innej li-tylko etnicznej identyfikacji; i to w dodatku w ich własnym domu…? W tym układzie Niemcy, oczywiście, dysponowali siłą broni, której posiadania nam odmówili; przejęli dyspozycje administracyjne, jakich nas pozbawili; reprezentowali brutalność, o której istnieniu nie mieliśmy (etnicznie) do tej pory pojęcia; no i w 1944 roku DECYDOWALI — w naszym przypadku — o przewadze siły, sami już w 1945 roku — paradoksalnie… — będąc jej podmiotem. A czyż nie było to do przewidzenia…? „Paradoks na paradoksie…”, itd.

 

Wróćmy jednak z powrotem na ten peron Skierniewicki…

Właśnie podstawiano krakowski pospieszny, i w polskim tłumie pasażerów powstało niezwykłe poruszenie. Ludzie chwycili za tobołki i ruszyli do ataku. Zaatakowano przede wszystkim drzwi wagonów, ale zaatakowano również okna.

Po dopadnięciu wagonu, dość sprawnie zaatakowałem właśnie jedno z okien, i wkrótce w ogólnym motłochu i zamieszaniu odbierałem podawane mi przez Mamę i Helcię pakunki. Jakiś młody ksiądz, operujący w okolicy, widać niepozbawiony samarytańskich instynktów, unosząc najpierw Mamę, a potem Helcię w ramionach, wrzucił je wprost do wagonu. Z Mamą nie było problemów. Wgramoliła się nie bez trudu i bez uszczerbku dla zdrowia, ale z Helcią sprawa się niestety skomplikowała. Kiedy bowiem niesiona przez księdza na ramionach już miała przelecieć ponad ramą opuszczonego okna, rąbnęła kolanem o szybę, szyba pękła, i biedna Helcia ciężarem całej swojej osobowości spoczęła kolanem na pękniętym szkle. Tłok był niesamowity. Wkrótce rozdzielono nas, pozostawiając mnie przy wybitym oknie, podczas gdy Mama i Helcia znalazły się głębiej w przedziale. Nie można się było ruszyć, ale z wielkim trudem udało się jakimś dobrym ludziom przygodnym gałganem założyć Helci opatrunek i zatamować krwawienie. O skali kontuzji natomiast, mieliśmy dowiedzieć się dopiero w Krakowie.

Nie pamiętam ile trwała podroż ze Skierniewic do Krakowa. Pamiętam natomiast rozmowy okolicznych pasażerów stojących obok mnie.

Nie powinno się pisać książek — nawet jeśli są one jedynie osobistymi wspomnieniami — na tematy nieważnych rozmów zasłyszanych w pociągach. Biedni ludzie ględzą bowiem na wszystkie sposoby, i narracja podróżnych ględów nie zasługuje na żądną rolę w literaturze. Fakt jednak, że jakkolwiek trywialne były zagadnienia poruszone przez moich współpasażerów, i fakt że zachowały się w mojej pamięci nadaje im niespodziewaną wagę historyczną. A oto one:

 

Temat pierwszy (rozmawiają jakieś kobiety…)…

… odnosi się do rodziny Dziadka, Marszałka Piłsudskiego. A, że miał dwie córki…, a że podobno żona jego była Żydówką…, a że nie wiadomo gdzie się podziała cała rodzina…, itd. (Na marginesie muszę wtrącić, że o koligacjach rodzinnych „Dziadka” Piłsudskiego nie miałem w tamtym czasach żądanego pojęcia, i doniesienia moich sąsiadek stanowiły od tamtego momentu moją jedyną wiedzą w tej sprawie.)

 

Temat drugi: (do rozmowy przyłączają się jacyś inni ludzie…)…

… odnosi się do faktu, że podobno w Piotrkowie Trybunalskim (właśnie zbliżaliśmy się do Piotrkowa…), robiono kiełbasy z ludzkiego mięsa. Motyw kanibalistycznie-kiełbaśniczy przewijać się będzie w polskiej wieści gminnej od czasu do czasu, i fakt, ze pojawiał się w czasach niedosytów mięsnych, może odnosić się do znanego zjawiska, że głód powoduje halucynacje. Z braku innych zainteresowań jednak, temat był niewątpliwie atrakcyjny.

Innych tematów nie pamiętam.

 

Do Krakowa dotarliśmy już nocą i znacznie po godzinie policyjnej. Dopiero po rozłożeniu się obozem w hali dworcowej można było ocenić skalę Helcinej kontuzji. A rana była poważna. Dwa głębokie ciecia w kolanie aż po kość… Musiało to cholernie boleć biedną Helcię, ale jakoś nie płakała. W dworcowym punkcie sanitarnym zrobiono jej opatrunek, ale o jakichkolwiek zszywaniach rany w tamtych czasach, nie mogło być mowy. Choć było późno, nie mogłem spać. Przez całą noc błądziłem po wszystkich zakamarkach krakowskiego dworca, aż do czasu odjazdu osobowego do Bochni, który o świtaniu zabrał nas w dalszą drogę. Pamiętam ten skład: był bez światła; z powybijanymi szybami; zimny; hałaśliwie trzeszczący i zgrzytający; choć zaskakująco nie tłoczny.

 

Podroż do wsi Grobla, do zagrody pani Dziduszkowej, i jej córki, Janiny Porębskiej, odbyliśmy końmi. Z Bochni do Uścia Solnego wiodła droga prosta, jak sierpem rzucił, z południa na północ i we współczesnych pojęciach byłoby to wszystko śmiesznie blisko siebie. Ale zimą 1944 odległości mierzono miarami człapań końskich, toteż podróż wydawała się trwać bez końca. Potęgowało się to wrażenie intensywnością przeżyć wizualnych jej asystujących. Po większej części, bowiem, nasza droga wiodła wzdłuż wschodniej krawędzi Puszczy Niepołomickiej (wspaniałego rezerwatu leśnego), a ponieważ inwazji sowieckiej spodziewano się lada moment, cała wschodnia krawędź Puszczy ufortyfikowana została niezwykle dramatycznie przez przygotowujących się do tej inwazji Niemców. Nie dawało się nie zauważyć zasieków z drutu kolczastego i chaszczy puszczańskich najeżonych wszelkiego rodzaju bronią palną, podczas gdy po drugiej stronie drogi, niezliczone ilości ludzi kopały właśnie rowy przeciwczołgowe. Od południa po północ, od horyzontu po horyzont, kopano te rowy. I na co się to wszystko zdało…? Paradoksalnie, fortyfikacje Puszczy Niepołomickiej nie posłały były nawet jednej salwy w boju, a żaden czołg sowiecki nie zaatakował tych kolosalnych bruzd wyrytych w ziemi nadludzkim wysiłkiem tysięcy Polaków.

Pani Janina powitała nas z otwartymi ramionami. Zaraz też rozgościliśmy się w jej skromnym dwuizbowym domku. Razem z jej mężem i córką Dzidzią było nas pięcioro na raczej mikroskopijnej, dwu-izbowej przestrzeni, podczas gdy Helcia została zakwaterowana w chałupie, razem z panią Dziduszko. Tam też gotowano potrawy.

 

Ze wszystkich zjawisk przyrody, formacje topograficzne są jednymi z najbardziej fascynujących, a studiowanie terytoriów jednym z najbardziej absorbujących procederów ludzkości.

Kiedy prehistoryczna Wisła przecinała gliniasto-podgórzyste tereny późniejszej Miechowszczyzny, odcięła pewien niewielki pagórek pozostawiając go samotnie po południowej stronie swojego biegu. Pagórek, na którym z czasem zakwitła zagroda Dziduszkowa, stał się w ten sposób wybrykiem natury, kompletnie niepasującym do otaczającej go wielkiej płaszczyzny, ciągnącej się od Wisły na północy aż hen po Podkarpacie na południu, z całą Puszczą Niepołomicką, wsią Grobla, cum kościół parafialny, z przyległościami, włącznie. Musiał chyba Dziduszkowy pagórek spoglądać nostalgicznie ponad sunącymi powoli wodami Wisły (Płynie Wisła płynie, po polskiej krainie…„) i uśmiechać się smętnie do swojej braci pagórkowej, jako że w czasie rozbiorów został całkiem nieuzasadnienie włączony do sfery wpływów Cesarstwa Austro-Węgierskiego, podczas gdy reszta rodziny pozostała w Królestwie. Pagórek Dziduszkowy nie pasował zupełnie, ale to zupełnie, do swojego otoczenia. Z czasem pagórek pokrył się wspaniałym starodrzewiem, głównie od strony Wisły, co podkreślało jeszcze bardziej jego całkiem odmienny charakter od ogołoconych z drzewostanu wzgórz po drugiej stronie rzeki. W późniejszych czasach dobudowano mu z obu stron wzdluż-wiślańskie wały, służące zabezpieczeniu nizinnych płaszczyzn przed wodami co-wiosną wzbierającej rzeki, a pola oddzielające pagórek od wsi Grobla zdrenowano. Już w czasie wojny zbudowali Niemcy w przedłużeniu tej drogi z Bochni (o której wyżej) most na Wiśle koło Uścia Solnego, no i to zamyka opis topograficznych walorów krajobrazu.

Na tym właśnie pagórku zamieszkaliśmy w małym domku, na samym szczycie. Poniżej, od strony osłoniętej od rzeki, znajdowały się zabudowania gospodarskie — stodoła, obora, kurnik, w którym urzędowały miedzy innymi hałaśliwe perliczki i maleńkie japońskie kurki, indyki a nawet paw, a w stodole i w oborze zupełnie do tej pory nieznane mi urządzenia. Opis techniczny np. żaren, na których mełło się zboże, monotonnie, męcząco, ale jakżeż naturalnie, albo takiegoż urządzenia do łuskania kaszy jaglanej, zająłby zbyt dużo miejsca, fakt natomiast mojego udziału w pracach na jednym i na drugim, pominiętym być nie powinien. Mełłem, bowiem, pszenicę na żarnach, kolistym ruchem kamienia na kamieniu, z godziny na godzinę. Mleli (mełli…?), zresztą wszyscy domownicy. Albo łuskałem złotożółte jagły z ich połyskliwej łuski, ruchem wahadłowym łuskacza, a potem oddmuchiwałem już wyłuskaną jaglicę (?) z jej łusek. Z działalnością tych dziwnych narzędzi łączyła się również raczej dramatyczna zmiana w naszej codziennej diecie. Kasza jaglana bowiem, raz wszedłszy była do naszego menu, zaczęła odgrywać tam coraz większa rolę. Jadało się te jagły np. z suszonymi śliwkami, albo w zupie, albo w plackach jaglanych. Również i chleb, pieczony w domu z pszenicy mielonej na żarnach, smakował inaczej, i tak jak kasza jaglana, kłuł w zęby. W zagrodzie Dziduszkowej było zupełnie inaczej… Inne od łowickich panowały tam zapachy, inna gwara, a nawet inny klimat. Mimo zimy i mrozu, było właściwie letnio i słonecznie.

Jedynym mankamentem w tej idylli był mąż pani Janiny, Zygmunt. Wspominam tutaj o tym biednym człowieku, dla określenia pewnego zjawiska raczej, które musiało mieć wtedy znacznie większy zasięg. Otóż pan Zygmunt był z zawodu oficerem Wojska Polskiego, w stopniu, zdaje się, porucznika. Wojna i uniknięcie offlagu pozwoliło mu w zasadzie zalegnąć w rodzinnych pieleszach, ale celem uniknięcia dalszych konsekwencji, w niekończącej się bezczynności. Ta bezczynność (duma oficerska pana Zygmunta nie pozwalała mu w żaden sposób pokalać się pracami rolnymi na gospodarce) wykoleiła go do tego stopnia, że nie mając możliwości wydawania rozkazów swoim rekrutom, wydawał rozkazy domownikom; a nie mając aktualnie żadnych określonych obowiązków, poświęcał się nieprzerwanie utrzymywaniu nienagannej (wojskowej) czystości w obu izbach domostwa. Ten stan rzeczy trafiał szczególnie boleśnie w mój styl życia, bowiem z wydawaniem mi rozkazów przez kogokolwiek nie byłem jeszcze otrzaskany, a z czystością domostwa i tak rady dać sobie nie można było, biorąc pod uwagę błotnistość gumna, panującą dookoła zimę i stan mocno nadwyrężonego naszego obuwia. Ileż takich Panów Zygmuntów zalegało przeróżne kąty okupowanej Rzeczpospolitej…? W naszym wypadku wyglądało na to, że pan Zygmunt, unikając oflagu technicznie, zamknął się w podobnym całkiem dobrowolnie. Ot, i winieta…!

Zaraz po wylądowaniu zaczęliśmy z Mamą dalszy ciąg nauki. Dzidka Porębska dołączyła też do naszej dwu-uczniowej klasy i zdaje się, że przychodziły tam też inne dzieci. Mama natomiast w wolnych chwilach robiła okolicznym włościankom portrety ołówkowe, za co odwdzięczały się jej to osełką masła, to tuzinem jajek, to kawałkiem szynki czy kiełbasy. Głodu u Dziduszków nie uświadczaliśmy… Powiedziałbym nawet, że było dość suto.

 

W tym nastroju zbliżały się Święta, i w związku z tym ubito w oborze świniaka, (był to nb. świniak nielegalny, utajniony, przechowywany w ukryciu przed okupantem co by go nie zabrali w ramach obowiązkowych kontyngentów), czego byłem świadkiem, ze wszystkimi szczegółami zarzynania, i oprawiania. A kiedy go oporządzono, cała rezydentura napawała się świńskim podgardlem, uważanym naonczas za szczyt ważnego odżywienia i dobrobytu. Ach, cóż za przysmak, co za małmazja…!

 

[Z tym świńskim ubojem łączy się całkiem inne wydarzenie, którego egzotyczności i dziwaczności nie daje się nie odnotować. W 2002 roku (a zatem w 58 lat później) odwiedzałem moich przyjaciół Indonezyjczyków, na plantacji oleju palmowego w okolicy miasta Bengkulu, na zachodnim wybrzeżu Sumatry. Zdarzyło się któregoś dnia, że pracujący na plantacji chłopcy upolowali w czasie dnia dzikiego świniaka, od jakich roiło się tam w dżungli, i przytargali go do domu uwiązanego do zderzaku jeepa. I wtedy nastąpiła całkiem poważna konsternacja. Nie tylko nikt z obecnych nie miał najmniejszego pojęcia jak oprawia się takie zwierzę, ale w tym dość prymitywnym domy nie było nawet odpowiedniego do tego noża.

Wystąpiłem z odsieczą:

„JA wiem jak to się robi…” – zaintonowałem przystępując następnie do dzieła moim zawsze nieodstępnym mi „Swiss Army knife”, który jak znalazł pasował do tej czynności. Nie muszę dodawać, że udało mi się oprawić całego świniaka polegając jedynie na jednej tylko w całym moim życiu okazji studiowania tej czynności — właśnie wtedy, w Grobli, w grudniu 1944 roku. (Krótki przypisek: po przejęciu większej części Indonezji przez Muzułmanów, hodowane tam uprzednio świnie wypuszczono do lasu, gdzie zdziczały i gdzie występują licznie do dziś. Muzułmanie unikają świń, równie żywych jak i w potrawach, ale na Sumatrze żyje bardzo wielu Chrześcijan, dla których świnia nie tylko jest postrachem, ale często źródłem pożywienia…)]

A teraz wracam do mojej narracji…

 

Nadeszły Święta… Była choinka i prezenty, i wieczerza wigilijna, i nawet pan Zygmunt zachowywał się bardziej cywilizowanie. Na czarnym bezchmurnym niebie zabłysły przeróżne gwiazdy, z betlejemską włącznie, a kiedy nasyceni wieczerzą wigilijna już, już mieli się domownicy zabierać do spania, uwagę nasza zwróciło poważne zamieszanie na zewnątrz domu. Jacyś ludzie — a było ich sporo — mówili tam coś głośno i nerwowo. Natychmiast Mama i pan Zygmunt wyszli na zewnątrz skonstatować, o co szło; i JA też chciałem do nich dołączyć, ale już w sionce natknąłem się na dziwnie odzianego człowieka, z karabinem. Żadnego wychodzenia nie będzie, zdawał się mówić jego srogi wygląd. Po chwili Mama i pan Zygmunt powrócili do domu, wkrótce też głosy oddaliły się wzdłuż zbocza, ku lodem skutej Wiśle i wokół zaległa niby cisza. Przerwał ja tylko jeden strzał. Potem jeszcze raz te same głosy, i już kompletna cisza. Noc wigilijna wróciła niby do swojej świątecznej normy, ale napięcie pozostało.

„Co to było, Ata…?” — nagabywałem Mamę.

Zmarszczone oblicze pana Zygmunta i jego surowe milczenie oznaczały powagę sytuacji.

„Nic, synku. To tylko jacyś ludzie mieli jakieś sprawy do załatwienia… To drobiazg… Zaśnij proszę, porozmawiamy jutro.”

Za świtania byłem już na dole, tam nad Wisłą, skąd doszedł nas odgłos strzału. Wśród wydeptanej w świeżym śniegu krokami wielu ludzi ścieżki znalazłem tuż nad brzegiem ślady krwi i wyrąbaną w lodzie przerębel. Aaaa, to o to chodziło…? Tylko, kto i kogo urządził, i za co…? Ta prawda nigdy całkowicie się nie wyjaśniła. Mówiono coś, że to AL-owcy, raczej niż AK; że chodziło o wyrok na jakimś zdrajcy. Ale za co…? I dlaczego w noc Wigilijną…? Bardzo dziwna to była ta Wigilia, Wigilia roku 1944. W mojej głowie natomiast, pozostało po niej trudne do wyjaśnienia skojarzenie: świątecznego ubijania prosiaka z jednej strony, ze świątecznym utrupianiem zdrajcy z drugiej.

 

Okres miedzy Świętami a Nowym Rokiem był okresem znacznego napięcia, jak gdyby w oczekiwaniu nadchodzącego już wkrótce kataklizmu. Okoliczni Niemcy, zalegający cały obszar doliny niepołomickiej, okazywali niezwykle podniecenie. Przyszli w tym czasie do naszej zagrody jacyś feldfeble rekwirować konia. Były te negocjacje, te targi, szarpaniny, itd. bardzo podniecające. Konia, co prawda, uratowano, ale napięcie nie znikło. Coś wisiało w powietrzu…! O bliskości wojsk sowieckich można było domyślać się z dochodzącego do nas, od czasu do czasu, gdzieś z za horyzontu pomruku artylerii. Latały też jakieś samoloty, i czasem nawet puszczały serie z karabinów maszynowych. Oczywiście wtedy, ani radia ani prasy na naszym pagórku nie było, i wszystkie domysły i spekulacje wynikały jedynie za znaków na niebie i na ziemi.

Noc Sylwestrowa 1945, obfitowała, zapewne, w jakieś domowe celebracje, ale szczegółów nie pamiętam. Prawdopodobnie życzono sobie nawzajem, aby ten koszmar się wreszcie skończył. Celebrowali również rozpanoszeni po okolicy Niemcy. O dwunastej w nocy poszły w niebo rakiety i słychać było strzelaninę po polach i lasach. Ale znacznie bardziej zastanawiającym było, kiedy zaraz po północy rąbnęło głuchą i bardzo silną eksplozją. Podglądający te fajerwerki zgromadzeni na szczycie pagórka rezydenci zastanawiali się, czy odgłos ten był częścią celebracji, czy czymś innym. Z rana się wyjaśniło. Okazało się, że Niemcy wysadzili w powietrze ów most na Wiśle pod Uściem Solnym, który jeszcze nie tak dawno zbudowali. Wyglądało na to, że sytuacja zaczynała być całkiem poważna.

Majątek Hebdów, w którym spędziliśmy prawie rok, i w którym pozostawiłem wielu przyjaciół i wspomnień był zaledwie o kilka kilometrów przez Wisłę oddalony od naszego miejsca postoju; nie chodziło się tam jednak, nawet już po zamarzniętej rzece… Musiałem widać wysłać jakąś wiadomość do mojego kolegi Jurka Skąpskiego, jeśli w odpowiedzi przyszedł od niego list. Donosił on o pewnym ważnym zajściu w historii Hebdowa — napadzie rabunkowym, jakiemu poddani zostali tam mieszkańcy w tym samym czasie.

„Drogi Jasiu… — pisał Jurek — 3-ciego I, 44 r. przyszli do nas bandyci… Telefon popsuli, ale dziadziuś zatelefonował na policję… W tym czasie bandyci wzięli moje futerko… Było ich koło dwudziestu. Byli u księdza… Zbili go trochę kolbami… Potem zbili dziadusia kolbami…” 

Wyglądało, że i tam nie było wcale za spokojnie…

 

Ale poczta, o dziwo, i niezależnie od okoliczności kursowała nieprzerwanie nadal i to nawet całkiem sprawnie. Korespondowała więc Mama nadal z Ciocia Basią, a JA z dziewczynkami, tym razem pod naszym nowym adresem. A oto kartka od Kiki z tego okresu:

„Kochany Jasiu!

Dziękuję Ci za kartkę. Największym miastem koło nas jest Hanower, 35 km. od nas. Jest tu góra, ale nie możemy z niej zjeżdżać, gdyż nie mamy sanek. Czy Ty masz polskie książki? Jak się czuje Twoja mamusia? Mamy tu towarzystwo polskich dzieci, ale nie z Warszawy. Mają oni sanki, ale tak kiepskie, że nie można na nich jeździć. Czy Ty tam się uczysz? Jak się nazywa ta miejscowość na drugim brzegu rzeki?

Pozdrawiam wszystkich serdecznie i całuję Ciebie. Krysia.”

 

No i oczywiście znaczek z profilem Hitlera — DEUTSCHES REICH, 6, — ostemplowany: HILDESHEIM. Na dole karty pocztowej, pod podpisem Krysi był nadruk: „Der Führer kennt nur Kampf, Arbeit und Sorge. Wir wollen ihm den Teil abnehmen, Den wir ihm abnehmen können.”

Pewnego dnia przyszła też całkiem niespodziewana również kartka od Józi…:

 

Petrikau 4/I. 45r.

Droga Pani:

— pisała Józia… (Małe wyjaśnienie: Józia nie była piśmienna i kartka, aczkolwiek w pierwszej osobie, pisana była inną, bardziej wyrobioną ręką. Tym nie mniej był to całkiem niezależnie dokument wielkiej serdeczności i wagi…)

„Pani Jaroszewska zawiadomiła mnie, iż Pani z Jasiem i Helcią znajdują się pod wskazanym mi adresem. (Taki oficjalny dosyć ton – prawda — zupełnie nie jak Józia…?). Z dnia na dzień oczekuję wiadomości od Pani, jednak do dziś nic nie otrzymałam. Pisałam tam na stary adres koło Łowicza, lecz też nie otrzymałam odpowiedzi. Tak bardzo pragnę się skomunikować, a nawet zobaczyć. Uprzejmie więc Panią proszę o napisanie do mnie, czy rzeczywiście Pani się tam znajduje. W razie dostanę jakąś pewną wiadomość, to proszę mi podać jak się tam dojeżdża, do której stacji, a będę chciała, choć na jeden dzień przyjechać. Dla Pani przysyłam ucałowania rączek, a Helcię i Jasia mocno całuję. Józia.”

 

Takich korespondencji kursowało wtedy pewnie więcej; może mnogość… Nie mogę przytoczyć tutaj wszystkich, nawet jedynie tych, które są w moim posiadaniu, ale ich lektura dowodzi czegoś bardzo ważnego.

Na przełomie 1944-1945 roku, panowała w Polsce (przepraszam, w Generalnej Guberni) niezwykła międzyludzka serdeczność. W tej rozterce, rozproszeniu, bólu, stratach i zagubieniach pomagali sobie ludzie jak mogli, a dowód tego jest zachowany w moich archiwach.

 

I wtedy przyjechała do nas Józia!

„Józieczko kochana…! Co ciebie tu przygnało…? Taki kawał drogi…?” — nagabywała Mama.

Ale Mama powinna była wiedzieć lepiej. Bo przygnała do nas Józię… MIŁOŚĆ. Tęsknota. Potrzeba ściskania się nawzajem, dotykania się; tej bliskości prawie cielesnej, która widać wynikała ze struktur życia tak założonego, że bliskość międzyludzka była prawdopodobnie jej podstawowym wymiernikiem.

W przedłużeniu argumentu zawartego w opisanym tu wydarzeniu, wracałem nieraz myślami do czasu okupacji i rozgrywających się na jej tle ludzkich odruchów. Zastanawiałem się też niejednokrotnie, czy owe siły motywujące ludźmi i społeczeństwami w tamtym okresie aplikują nadal. Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie test, bowiem porównawczy odbywać by się musiał w okolicznościach, jeśli nie identycznych, to przynajmniej podobnych. Byłoby jednak interesujące dokonać analizy i pomiaru atrofii sił centro-grawitacyjnych w układzie wewnątrz-społecznym choćby po to, aby skonstatować jak kolosalnie odhumanizowały się tendencje społeczne zaledwie w okresie 50-ciolecia współczesnej historii. Czy po skonstatowaniu takiej atrofii, (a co do jej występowalności nie mam żadnej wątpliwości), istniałaby szansa zwalenia winy za nią na jakieś siły zewnętrzne, nie wiem. Faktem jest, że gdyby Józia przedsięwzięła dziś tak skomplikowaną podróż, i to w tak niesprzyjających okolicznościach, uważałbym to (nawet JA), za kompletnie nieuzasadnione dziwactwo. Wówczas jednak radość była niesłychana. Uściski, pocałunki, paplaniny. Porównywanie wrażeń i przeżyć. Fakt, że po kilku zaledwie dniach ruszyła Józia w drogę powrotną, musiał napawać wszystkich niepohamowanym smutkiem. Na pożegnanie przygotowała Mama Józi kartę pocztową, z krótkim tekstem potwierdzającym wiadomość o jej dotarciu, przynajmniej do Karkowa. Karta, nadana 14 stycznie 1944 w Krakowie, dotarła do nas pewnie w dzień czy dwa później…

 

A 17 stycznia 1944 – jak wiadomo – RUSZYŁA OFENSYWA SOWIECKA…!

 

Tymczasem napięcie potęgowało się. Potęgował się pomruk frontu na wschodzie. Potęgowały się ruchy wojsk. Wędrowały we wszystkie strony ciągnąc ze sobą przeróżne majdany: działa, kuchnie polowe, tabory, zmęczone i zrezygnowane żołdactwo. Nie ominął ten ruch armijny i naszego pagórka. Najpierw zjawili się jacyś oficerowie, obeszli wszystkie zakamarki, pokonferowali, posalutowali i poszli. Wkrótce zjawił się oddział wojska i rozpanoszył się po gumnie. Lokatorów domostw na szczycie (NAS), poproszono grzecznie, ale stanowczo, o opuszczenie pomieszczeń i przeniesienie się do obory na dole, podczas kiedy feldfeble zabrali się do kopania stanowisk ogniowych, czyli głębokich dziur w ziemi, w różnych punktach pagórka, albo podobnych w nadwiślańskim wale, (co okazało się mieć później dość tragiczne skutki). Zabrano się również energicznie do wycinania naszego pięknego drzewostanu starodrzewia na skarpie. Pamiętam konferencję odbytą przez Mamę, z komenderującym tą dewastacją oficerem:

„Czy nie możnaby ocalić tych drzew, Her Offizier — argumentowała mama — Widzi pan, że na wypadek inwazji sowieckiej, i wynikającego stamtąd obstrzału, będzie mógł się pan np. schować za takie drzewo…” — uzasadniała pokazując jak należało się chować.

Oficer, całkiem przyjemny chłopak, nie wyglądał na przekonanego. Miał rozkaz wyciąć — tłumaczył — a rozkaz to rozkaz. Cięli wiec i kopali, a w przerwach palili papierosy i gawędzili.

„Wojna jest przegrana –– kiwał głową oficer w rozmowie z Mamą — Dla nas nie ma już żadnego ratunku — mówił. — Sowieci nas okrążą i wykończą. Jest to ich normalny taktyczny trik. Okrążają kotłem i trrrr… pokazywał gestem podcinanego gardła — … jesteśmy skończeni…!”

Zainstalowano też miedzy pagórkiem a wsią telefon polowy, i od czasu do czasu, kręcąc korbką, konferowano ze sobą. Raz dziennie przyjeżdżała w hermetycznych kubłach polowa strawa i kwadratowe czarne bochenki komisbrot. Oficer dzielił się z domownikami chlebem i papierosami i zaraz też odnotowałem dość dziwny, inny kształt paczek papierosowych. Zapamiętałem też fenomenalny smak niemieckiego razowego chleba wojskowego.

Postój oddziału trwał zaledwie kilka dni, kiedy nagle, nocą, zawrzało. Pomruk artylerii zamienił się w nieprzerwany grzmot, dochodzący ze wschodu. Na nocnym horyzoncie widać było blaski i łuny pożarów. Front Wschodni obudził się i ruszył. Niemiecka załoga przywdziała hełmy, a żołnierze zalegli w wykopanych przez siebie dziurach. Potęgujący się pomruk frontu trwał może dzień, po czym odgłosy frontu przeniosły się bardziej ku północy. W nocy widać było świece świetlne zrzucane przez lotników nad polem bitwy, na spadochronach i pożary zabudowań daleko wśród wzgórz, po drugiej stronie Wisły. Następnego dnia rano zbliżyłem się do siedzących w rowach żołnierzy, obserwujących przez lornetki zawiślańskie wzgórza. Byli napięci. Jeden z nich podał mi swoją lornetkę z zachętą abym też spojrzał. Wziąłem, przyłożyłem do oczu i oto w obiektywie lornetki ukazały mi się pola pokryte śniegiem, a na nich jak mrówki idąca tyraliera wojsk. Widziałem odcinek szosy i jadący po niej dziwnie wyglądający wóz pancerny. Żołnierz odebrał mi lornetkę i obserwował dalej. Uwagę jego zwrócił wątły najpierw, a potem coraz silniejszy gwizd pocisku artyleryjskiego ponad naszymi głowami i eksplozja niedaleko za naszym pagórkiem na polach koło wsi. Wyglądało na to, że posłano nam próbny pocisk, ale dalszej serii nie było. W tym czasie Armia Czerwona szła jak przez masło, bez oporu, ku zachodowi, okrążając Kraków, fortyfikacje niepołomickie, rowy przeciwczołgowe, rozlegle pola minowe i ten patrol okopany na wzgórku. Artyleryjski punkt obserwacyjny — bo taki to właśnie był — nie pokierował żadnym ogniem, i dewastacja naszego drzewostanu na nic się zdała. Einsatzkrieg…! Z wieczora pomruk frontu przeniósł się znów bardziej ku zachodowi, i kiedy w ciemności, siedząc bezsennie w oborze dało się słyszeć kroki i pobrzękiwania ekwipunku, Mama uchyliła skrzypiące drzwi, i…

„Wer da…!” — zamarli w bezruchu idący szeregiem żołnierze, repetując karabiny.

„Das ist uns, Zivilisten, Vorhaften von dem Haushalt.” — wyjaśniła w ciemności Mama. Żołnierze uspokojeni zarzucili karabiny na ramiona i kontynuowali swój odwrót. Idący na końcu szeregu oficer podszedł do Mamy, wyciągnął do niej rękę na pożegnanie mówiąc:

„Das ist die Ende…, Madame, dla nas wojna się już skończyła…” – po czym rozpłynął się w ciemności.

Więc, to tak zakończyło się to piekło…?

Pięć lat…?!

Ponad pięć lat mordęgi i…:

“DAS IST DIE ENDE, MADAME…!?”

 

Następny dzień, pierwszy dzień wolności, wstał mroźnie i słonecznie. Skoro Niemcy już poszli i, opuścili nasze okolice, a odgłosy frontu dochodziły nas wyraźnie z zachodu, wierciłem się niespokojnie podniecony możliwością jak najszybszego wydostania się z domu i pognania razem z chłopakami ku krawędzi puszczy, gdzie czekały nas fascynujące, a dopiero co porzucone fortyfikacje. Właśnie kręciliśmy się koło domu, kiedy z wiklin nad rzeka wyszła kobieta, w zasadzie ubrana jak typowa polska włościanka, w chuście na głowie, ale w innych niż podkrakowskie butach z cholewami. Podeszła do nas i mówiąc z dziwnym polskim akcentem zapytała:

„Nie ma u was Giermanców?”

„Oooo…! Niemców już nie ma…! Uciekli w nocy…”— zawołaliśmy chórem.

Kobieta pokręciła się nieco, pooglądała się po okolicy, i tak jak wyszła z wiklin tak i z powrotem w nich zniknęła.

„Giermanców”…? słyszeliście chłopaki…?’

Wykorzystując chwilę nieuwagi rodziców i opiekunów, szybko jak tylko można było pobiegliśmy całą grupą przez pola i ścieżki w kierunku szosy i fortyfikacji. Szosa była pusta. Ludzie widać nie wierzyli jeszcze, że cokolwiek się „skończyło”. Było zresztą mroźnie, więc pewnie siedzieli po domach. Wędrowaliśmy szosą z kilometr, kiedy uwagę nasza przykuł przechylony w rowie, porzucony samochód wojskowy, ciężarowy, znana okupacyjna „buda”. Szoferka była pusta, a plandeka dokładnie zapięta. Z pomocą kolegów wdrapałem się na burtę, odpiąłem skórzaną zapinkę, odrzuciłem plandekę, i kiedy wsadziłem pod nią głowę ukazał mi się przed oczami olbrzymi stos wojskowych butów wypełniający całą skrzynię po brzegi. Kolosalna kupa butów. Wszyscy natychmiast rzuciliśmy się na tę zdobycz. JA szukałem, głownie, wojskowych „saperek”, które od lat były moim marzeniem. Aby było śmieszniej, buty były niepowiązane w pary, co powodowało jeszcze większy bałagan i zamieszanie. Wkrótce dołączyli do nas inni ludzie i bałagan spotęgował się jeszcze bardziej. Szarpano te buciska, przewracano nimi i nawoływano się wzajemnie.

W tej kotłowaninie doszedł nas nagle warkot zbliżającego się od strony Bochni samochodu. Ludzie najpierw zamarli w panice, po czym zaczęli wyskakiwać spod plandeki, gapiąc się w kierunku zbliżającego się pojazdu. A kiedy ten był już dość dobrze widoczny, okazało się, że jest to obiekt do tej pory w tym kraju niespotykany (niemieckie samochody znaliśmy wszystkie na pamięć), jakiś kwadratowy, hałaśliwy, chwiejny. Pojazd zatrzymał się tuż przy naszym zgromadzeniu; drzwiczki kabiny szofera otworzyły się i wychyliła się stamtąd postać męska w białej koszulinie, z podwiniętymi mimo mrozu rękawami i zwracając się do nas gardłowym okrzykiem:

„Kuda Bierlin…?” — zawołała.

„Ach, proszę pana, to nie tam… — wołali ludzie jedni przez drugich — Tam jest most wysadzony w powietrze na rzece. Nie, nie, nie…! Proszę tam nie jechać…”

Szoferak pogapił się na nasze zgromadzenie, zatrzasnął drzwiczki szoferki i jak gdyby nigdy nic, ruszył dalej w tym samym kierunku… Ludzie spojrzeli po sobie i szybko wrócili do grzebaniny w butach. Po chwili ten sam dziwny pojazd i jego jeszcze dziwniejsza załoga, pomachując nam rękami, przejechała koło nas, jadąc tym razem w przeciwną stronę. Jak wiadomo sowieckie siły zbrojne ostatecznie do Berlina dotarły, tamto spotkanie natomiast, było moim pierwszym kontaktem z Czerwonoarmiejcami, przedstawicielami nowego dziwactwa, które właśnie rozpoczynało panoszenie się po polskim terytorium, no i z jego „maszynu” marki ZIS piat’

 

W zasadzie, dni odzyskanej wolności nie różniły się w Grobli wiele od jeszcze nie tak dawno panującej tam okupacji. Było mroźno. Pan Zygmunt dalej walczył z paproszkami na podłodze. W oborze dalej mełłem pszenicę na żarnach; Mama dalej prowadziła z nami lekcje, albo robiła okolicznym włościankom portrety ołówkowe; rana Helci się zabliźniała. Rozszerzyłem w tym okresie swoje stosunki towarzyskie z licznym gronem takich jak JA urwipołciów z sąsiedztwa, i kiedy tylko było możliwe wędrowaliśmy do okolicznych lasów, grzebać w porzuconych przez Niemców fortyfikacjach. Żadne władze, cywilne czy wojskowe, nie interesowały się jeszcze tymi skarbami, i nie wykluczając oczywiście grożącego niebezpieczeństwa (całe przedpola — co dawało się zauważyć — były doszczętnie zaminowane), grzebaliśmy w tych składach broni. Czego tam nie było…? Całe sterty pocisków artyleryjskich, skrzynki z ręcznymi granatami, karabinami, amunicja, no i… Panzerfaust‚y.

Panzerfaust, była genialnie pomyślaną bronią. Nie jestem dostatecznie poinformowany w sprawie ręcznych broni rakietowych przeciwpancernych, faktem jest jednak, że takiej broni przeciwpancernej Sowieci nie posiadali. Panzerfaust była w dodatku tak prosta w obsłudze, że nawet dzieci mogły posługiwać się nią bez trudu. No i dzieci się nią posługiwały… Jedną z naszych zabaw było używanie niekończących się składów Panzerfaust’ów, do atakowania z tej broni bogu-ducha-winnego drzewostanu Puszczy Niepołomickiej, wyłącznie w celu powodowania hałasu…

 

W jakiś czas później zjawił się w naszej okolicy oddział Armii Czerwonej. Cel wizyty nie był jasny. Zdaje się, że znów chodziło o rekwizycję koni. Miały bowiem miejsce jakieś negocjacje w zagrodzie, ale nic się w konsekwencji nie stało. Siedział natomiast sowiecki oficer w tym samym miejscu, w którym jeszcze nie tak dawno siedział niemiecki i rozmawiał z Mamą. Tym razem po rosyjsku, a uwagę nasza natychmiast zwrócił fakt, że płaszcze-szynele żołnierzy nie miały obrębienia na dole, skąd wisiały rozliczne nitki i strąki materiału, a karabiny (Niemcy nosili karabiny na pasach skórzanych) nosili na… może to były nawet kiedyś pasy parciane, ale poobszarpywane wyglądały jak sznurki.

„Nu, a wy szto…?” — nagabywał Sowiet Mamę, która mówiła nieskazitelnie biegle po rosyjsku, i to w dodatku z carskim jeszcze akcentem.

„Nu, ja chudożnica…” — twierdziła Mama.

„Aaaa…! Chudożnica…? — wydawał się zaskoczony i zachwycony Sowiet — Ja mam brata chudożnika. On skulpturnik. On pastrajat’ pamiatniki iz bietona…”

Rozmowa ta przeszła do historii anegdot rodzinnych. Moja Mama nie mogła nigdy powstrzymać się od sarkastycznego uśmieszku, ilekroć wracając wspomnieniem do tej rozmowy przytaczała ją dosłownie. Widać A.D. 1945, w koncepcjach kultury polskiej, „pamiatniki iz bietona”, nie mieściły się jeszcze w ramach sztuki. Jakież czekało nas zaskoczenie, kiedy sztuka polska objęła później dość popularną dziedzinę sztuki, tzw. „wcierę zadawaną kulturze”, w postaci kolosalnych portretów mędrców Marksizmu-Leninizmu, które już niedługo miały właśnie zakwitnąć na ciele polskiej tradycji kulturowej.

 

W zasadzie okres późnej zimy i wczesnej wiosny 1945 nie zapisuje się w mojej pamięci niczym specjalnym. Pamiętam jednak dwa ważniejsze wydarzenia z tamtego okresu.

 

Wydarzenie pierwsze…

… ma charakter niezwykle romantyczny, bowiem podczas jednej z naszych wizyt w kościele, zjawił się tam polski żołnierz. Gapiłem się na niego z wielkim uniesieniem. Gapił się też na niego cały podkościelny lud. Nie widziano, bowiem w Polsce polskiego żołnierza przez tyle lat, i napatrzyć się nie można było. Orzełkowi co prawda brakowało korony, ale był to drobiazg małej jeszcze wtedy wagi.

 

Wydarzenie drugie…

… było pełne napięcia i niepokoju. W tym samym czasie, podczas innej wizyty w kościele (musiało być gdzieś z początkiem lutego), przyniósł ktoś z wiernych przywieziony właśnie z Krakowa egzemplarz „Dziennika Polskiego”, gazety naonczas jednoarkuszowej. Na czołowym miejscu pierwszej strony znajdował się tam reportaż korespondenta „Dziennika ” z jego wizyty w Warszawie.

Z Warszawy…? Co tam pisze…?!” — zawołała Mama.

Nie wiele myśląc, zarekwirowała natychmiast egzemplarz i w niesłychanym napięciu, na stojąco, zaczęła czytać na głos. Dziennikarz opisywał swoją konfrontacje ze zniszczonym miastem:

„Idę Alejami Jerozolimskimi… – pisał — … i widzę ruiny wysadzonego w powietrze Dworca Głównego. Większość domów w Alejach jest doszczętnie spalona. Ale niektóre domy stoją. Stoi dom Nr. 51, 49, a dalej Nr. 47. Dom Nr. 45 jest w połowie spalony (podkreślenie moje), ale Nr. 43 i 41 jest cały”… — itd.

Mama odłożyła gazetę i spojrzała na mnie wytrzeszczonymi oczami; odwzajemniłem jej się takim samym spojrzeniem; oboje spojrzeliśmy na Helcię; a Helcia na nas. Staliśmy nadal w tłumie otaczających nas wiernych; wolnym ruchem ręki oddała Mama gazetę właścicielowi (powinna była zatrzymać ją do depozytu w moich archiwach), po czym w milczeniu udaliśmy się z powrotem do domu. W powietrzu zawisło pomiędzy nami pytanie…: KTÓRA POŁOWA…?

 

I wtedy przyszła od Józi kartka. Kartka datowana 5-go lutego 1945. Józia pisała:

 

„Droga Pani!

Do domu wróciłam szczęśliwie, lecz z wielkimi przygodami. Jednak od Częstochowy szłam do domu pieszo. W Warszawie też już byłam. Pani mieszkanie jest całe. Na drzwiach była już kartka inż. Rudowski. W mieszkaniu nie byłam, gdyż było zamknięte. W piwnicy jest nawet węgiel. Na Staszica też byłam, lecz wszystko jest spalone. Serwisy, w ogóle wszystko jest rozkradzione. Niech Pani jak najprędzej jedzie do Warszawy, gdyż do reszty rozkradną. U Neli we Włochach ten pokój jest, to może Helcia tam pojechać, to przenocować jest gdzie.

My wkrótce wyjeżdżamy do Łodzi to ja jeszcze raz napiszę gdyż nie wiem dokładnego adresu. Całuję wszystkich serdecznie. Józia.”

 

„Pani mieszkanie jest całe…” — pisała Józia. Czyżby to znaczyło, że nasza połowa domu jednak ocalała…? Karta od Józi musiała sprawić nie małe wrażenie i nie mniejszą dozę radości i podniecenia w naszym gronie. Ale czym się to wyrażało, nie pamiętam. „Jednak od Częstochowy szłam pieszo…” — zawiadamiała dalej Józia – „…z wielkimi przygodami.

 

Znacznie później, i w innych już okolicznościach, dowiedziałem się od Józi, o jakie to „przygody” chodziło. Wyjechała była Józia od nas, dosłownie, tuż przeddzień ofensywy sowieckiej, i stąd widać pociąg wiozący ją z Krakowa do Piotrkowa musiał stanąć w Częstochowie i dalej już nie pojechał. Ponieważ tej właśnie nocy ruszył front, razem z innymi pasażerami ukryła się była Józia w jakimś domu, na przedmieściu, w piwnicy, i w tej piwnicy przeczekała przetoczenie się sowieckiej ofensywy dosłownie ponad ich głowami. Następny dzień był słoneczny, wojna przesunęła się na zachód, a nocą spadł świeżutki mroźny śnieg. Pokrył on nieskazitelnym kożuszkiem bieli szosę piotrkowską, po której to nasi uciekinierzy — i Józia… — wyszedłszy byli właśnie z ukrycia, w przekonaniu, że niebezpieczeństwo chyba minęło, postanowili wędrować dalej na piechotę w kierunku Piotrkowa. Cała gromada posuwała się właśnie po śniegu, kiedy w pewnym momencie wędrujący poczuli, że nogi ślizgają się im na czymś pod śniegiem, co zastanawiająco pozostawiało krwisto-czerwone ślady na śniegu. Bliższe badanie wykazało, że nasi wędrownicy posuwali się po szczątkach ludzkich, rozmazanych w całkiem niewytłumaczalny sposób po nawierzchni szosy. Dalsze badania ujawniły, że poprzedniej nocy wojska sowieckie, pojmawszy pewną liczbę jeńców niemieckich, a nie mając widać czasu na komeraże wynikające z konsekwencji Konwencji Genewskiej, poukładali pokotem powiązanych jeńców na jezdni, a następnie potraktowali ich gąsienicami swoich czołgów. Ale na tym etapie wojny nic już nikogo nie dziwiło, i z opowieści Józi nie wynikało wcale ani jej zaskoczenie, ani przerażenie. Nie było również ani zaskoczenie, ani przerażenie udziałem słuchacza tej opowieści, (MNIE), kiedy słuchając odkładałem ten jeszcze jeden „nieważny szczegół” ku pamięci, aż do momentu, kiedy przelałem go tutaj na papier.

 

Tymczasem u nas zainstalowano nową administrację. Okoliczny Sołtys wydawał jakieś ogłoszenia i polecenia. Zarządzono również wymianę pieniędzy, okupacyjnych „młynarek”, na nowe, po 500 zł na łebka i ani grosza więcej. Nowe władze wpadły tutaj na całkiem genialny pomysł, gwarantujący pięćsetzłotową zasadę wyłączności. Jak wiadomo, każdy obywatel GG posiadał wydaną mu w celach identyfikacji Kenkartę, w której zaraz pod zdjęciem widniała okrągła pieczęć, z hitlerowską „gapą” po środku, i z napisem: „GENERALGOUVERNEMENT – DER STATSHAUPMAN IN…” – (i tu nazwa miejscowości uczynionej stolica dystryktu) na obwodzie, potwierdzająca absolutną autentyczność dokumentu.

Dokument był infantylnie łatwy do podrobienia i niewątpliwie cyrkulowało po GG tysiące fałszywych Kennkart, ale uznała widać nowa władza, że absolutnym potwierdzeniem wymiany pięćsetki na okaziciela będzie wycięta z Kennkart’y „gapa”. Wycinano więc, podczas gdy lud ubolewał nad tym z mety rygorystycznie zarządzonym opodatkowaniem. Jak się jednak stało, że zachowana w moich archiwach Kennkarta Mamy, jest dziewiczo niepokalana ludowo-demokratycznym cieciem…?

Dokument wyjaśniający tę wyjątkową sytuację jest również zachowany w moich archiwach, w postaci pół-kartki zapisanej ręką Mamy, (ale o zmienionym nieco charakterze pisma). Oto on:

„Niniejszym zaświadczam, iż Jadwiga Zofia Tereszczenko, z domu Lublicka, artystka malarka, ur. 15 III 1899r., Nr. rozpoznawczej Karty 186861, wysiedlona z Warszawy w sierpniu 1944 roku, zamieszkała czasowo we wsi Grobla, powiatu Bocheńskiego, — (Ileż można wypisać identyfikacji osoby, no, ale taka była wtedy moda) — nie zmieniła pieniędzy na kartę rozpoznawczą, ponieważ zgodnie z rozporządzeniem władz, dokumenty wszystkich obywateli zamieszkujących gminy powiatu bocheńskiego, zostały zebrane w Gromadach do zbiorowej wymiany, która do dnia dzisiejszego nie została jeszcze dokonana… — itd., itd., itd. Podpisano: Gromada Grobla /-/Kopczyna — i stempelek: Gromada Grobla”

 

Z tą wymianą pieniędzy było generalnie nie mało popłochu. Wszyscy, jak należało się spodziewać, mieli na ogół dosyć duże zasoby „młynarek”, tracących zresztą z roku na rok na wartości, i kiedy okazało się, że będzie wymiana tylko pięciuset złotych na głowę, nie do uwierzenia jest, że nie powstał natychmiast przemysł fabrykowania zarówno fałszywych Kennkart, jak również podobnych wyżej wspomnianemu zaświadczeń gromadzkich. Pamiętam, że Mama w ostateczności swoją pięćsetkę wymieniła (i nawet „gapa” się uratowała…!), ale jestem przekonany, że nie przeszłoby jej nigdy nawet cieniem przez głowę podjąć się tak łatwo dającego się dokonać szalbierstwa. Istniała, widzicie, jeszcze wtedy szlachetność w narodzie i nowa władza widać budowała na tej szlachetności swoje pierwsze podwaliny ekonomiczne.

 

Zaczynało się ocieplać… Zniknęły śniegi, a z początkiem marca wody na Wiśle zaczęły wzbierać. Na początku wyglądało to jak gdyby rzeka płynęła po powierzchni lodu, aż którejś nocy lód pękł. I wtedy powstał problem. Ów most pod Uściem Solnym, tak niebacznie wysadzony w powietrze przez wycofujących się Niemców, a którego drewniane elementy spoczywały do tej pory bezpiecznie na zamarzniętej powierzchni rzeki, stał się nagle spiętrzoną zaporą dla całego lodozbioru, płynącego aż spod Krakowa. I kiedy rano spoglądaliśmy na Wisłę płynąca pod naszym pagórkiem, woda podchodziła już do górnego poziomu wałów, gdzie wywiercili byli Niemcy te swoje dziury na stanowiska ogniowe. Niespodziewanie to tu, to tam, nadwyrężone miejsca nie wytrzymały naporu wód i puściły. I poszła ta woda gwałtownym strumieniem na całą dolinę, oddzielając nasz pagórek od reszty świata powodzią. Minęło kilka dni zanim jacyś ludzie, a może były to jakieś wojska, rozpoczęli bombardowanie tej zapory. Wkrótce poziom rzeki opadł, za późno jednak, aby uratować dolinę przed powodzią. I w ten to sposób staliśmy się, nasz pagórek i MY, jak gdyby rozbitkami na arce w środku potopu. Co więcej, kiedy wody rzeki opadły, skutkiem widać nadal istniejącego zamrożenia gruntów wody potopu wcale nie miały zamiaru wracać do normy. Straciliśmy więc możliwość komunikowania się z zewnętrznym światem suchą nogą. Ale nie na długo…

I nie całkiem. Wkrótce zbudowano z desek i bali tratwę, którą odpychając się od dna odpowiednio do tego celu przystosowanymi drągami, docierano przede wszystkim do kościoła na niedzielne nabożeństwa. Wyglądało to tak: tratwa, a na niej kilka krzeseł, na krzesłach kilka pań i młodzież kijami popychająca ten pojazd do przodu. Nie było nawet głęboko. Było natomiast mulisto, no i zimno. W dodatku nie obywało się przy tym bez chlapania i huśtania, czemu towarzyszyły rozliczne protesty pań. Odseparowanie nas od świata zewnętrznego nie pozwalało jednak na podjęcie jakichkolwiek planów powrotu do Warszawy, jak nawoływała Józia, i do zabezpieczenia czego się dało w naszym ocalałym domu.

W tej sytuacji z pomocą przyszedł nam niejaki „Pawełek”.

 

Jak tylko Wisła ruszyła, jak tylko opadły wody, a resztki mostu spłynęły do morza, pojawił się u podnóża naszego pagórka, świszcząc, gwiżdżąc i chlapiąc kołami z dwóch boków, maleńki parowy stateczek, „Pawełek”. Krakowska Żegluga na Wiśle postanowiła uruchomić ten komiczny pojazd ku uciesze gawiedzi i celem transportu dóbr, który pogwizdując teraz na zakrętach i kopcąc z komina, rozpoczął regularną cyrkulację po Wiśle. Pływał, więc „Pawełek”, co kilka dni, jednego dnia w dół rzeki, nocując gdzieś pod Sandomierzem, a następnego dnia, ledwo zipiąc wracając z powrotem, posuwając się niezwykle ospale w górę rzeki. W drodze powrotnej był zwykle załadowany ludem i tobołami, a ponieważ jego postoje następowały na ogół na wezwanie pasażera machającego kapitanowi ręką z brzegu, powracający „Pawełek” nie reagował na wezwania pasażerów z Grobli, i na ogół płynął dalej. Ale w drodze w dół rzeki bywał bardziej przychylny.

Ustalono więc, że Helcia pojedzie do Warszawy na zwiady przez Kraków, a do Krakowa „Pawełkiem”. Podczas kolejnej swojej podroży, przymachany przez całą załogę pagórka zatrzymał się „Pawełek” jak należy, Helcia zaokrętowała się, a następnego dnia machając rękami odebraliśmy jej paradę na pokładzie „Pawełka”, aż zniknęła nam z oczu za zakrętem rzeki.

Trwało dobrych kilka dni, a może nawet tygodni, zanim wróciła. Był to okres napiętego oczekiwania. Mama zawsze skłonna do podejmowania decyzji, nie mogła wprost usiedzieć na miejscu. To zamknięcie nas na otoczonym woda pagórku zaczynało być nie do zniesienia. Ale dla mnie, dla chłopaka już od wczesnego dzieciństwa przywykłego do znajdywania „dziury w płocie”, głupia powódź nie stanowiła żadnej bariery. Można było wydostać się stamtąd wzdłuż wałów, albo tratwą, albo nawet błotnistym i zamulonym nadwiślańskim brzegiem.

W tym właśnie okresie, okoliczni włościanie wpadli na niezwykły sposób uprawiania rybołówstwa. Miast spędzać marnotrawne godziny z wędka u brzegu rzeki, bądź z wysiłkiem ciągnąć sieci z chwiejnej krypy, wykorzystywali w tym celu zasoby poniemieckiej broni palnej. Do czego są, bowiem Panzerfaust‚y jeśli nie do… rybołówstwa. Zastawiano więc sieci w poprzek rzeki, a my nieletnia młodzież, zaprawiona już wtedy w użytkowaniu tych broni, waliliśmy z wałów wprost do rzeki. Fontanna wody, a rybki strumieniem, brzuszkami do góry płynęły wprost do zastawionej sieci. Nie muszę podkreślać, jak fascynujące było dla mnie to zajęcie. Nie mogłem wprost doczekać się, kiedy znów „pójdziemy na ryby”.

 

W tej sytuacji, krok po kroku, i niezauważalnie, popadałem mimo woli w obyczaj zarówno bezmyślnego manipulowania środkami zagłady, szkodliwej dewastacji dóbr, jak i braku poszanowania ustalonych praw i porządków. Nie byłem żadnym wyjątkiem. Wtedy już żadne prawo pisane czy tylko moralne, nie zobowiązywało nikogo ani do szanowania NIE SWOICH dóbr, ani do zabezpieczania ich na przyszłość. W tym samym czasie, do aktualnie popularnego języka dołączyło nowe, wiele znaczące słowo: „szaber”, o dość mętnym źródłosłowie, ale którego znaczenie, będąc z jednej strony bardzo szerokie, było jednocześnie w pełnym zrozumieniu jego siły „prawnej”, bardzo dokładnie zdefiniowane. Kłusowanie na ryby na Wiśle, „szabrem” oczywiście nie było, ale przywłaszczanie dóbr poniemieckich, np. Panzerfaust‚ów — było. Do sprawy „szabru” jako zjawiska „prawnego” wrócę jeszcze później przy innej okazji, w tym miejscu chcę jedynie odnotować fakt istnienia w Polsce niezwykle skomplikowanego kodeksu DOBRA i ZŁA, który w konsekwencji okupacji, dominacji katolicyzmu i zbudowanej na tym tradycji narodowej, nastania nowego, nie koniecznie oczekiwanego reżymu, i generalnej paradoksalności polskiej jaźni, stanowił łamigłówkę możliwą do rozwikłania jedynie… przez polską, właśnie, jaźń. Jeśli w tym tak niezwykle skomplikowanym układzie wierzeń, odczuć, zakazów i nakazów, przy stanie kompletnego zamieszania w dziedzinie pisanych i podanych do przestrzegania praw, biedni Polacy przerzuceni właśnie — i to natychmiastowo — z jednego systemu egzystencjalnego w drugi, nie pozarzynali się nawzajem, przypisać należy tylko temu, że nasz polski instynkt samozachowawczy miał (i ma nadal) większe znaczenie, niż mu to ktokolwiek — z samymi Polakami włącznie — przypisać jest w stanie. W zasadzie Polska zaraz-powojenna uniknęła poważniejszych konfliktów, jakich należało się spodziewać w takim bałaganie. Pomijam tutaj, oczywiście — i całkiem świadomie — interwencję nowej władzy komunistycznej, wraz z jej NKWD’owskim aparatem terroru; nie jest on, bowiem przedmiotem mojego dociekania choćby dlatego, że nie był mi wtedy znany, a i nie uwidaczniał się łatwo; po drugie, dlatego, że nie wynikał z tendencji i układu sił społecznych w tym okresie.

 

Kiedy, po dniach oczekiwania, wyokrętował „Pawełek” Helcię na brzeg pod skarpą, zaraz powstał plan.

„Musimy, proszę pani, jak najprędzej wracać do Warszawy, bo rozszabrują wszystko pozostawione bez opieki, do końca” — dowodziła Helcia.

Opowiadała, jak tylko obrazowo mogła, o zniszczeniu miasta, o tłumach ludzi pozbawionych dachu nad głową, o Warszawiakach powracających teraz nieprzerwanym strumieniem do miasta. O sposobach, jakich musiała się chwytać, aby zapewnić sobie transport, tam i z powrotem i o przeróżnych postaciach, których spotykała. Wszystko przemawiało za tym, by podjąć ryzyko i ruszyć się jak najprędzej.

Z początkiem kwietnia, po załadowaniu rozlicznych wiktuałów (pamiętam całe bochenki wspaniale smakującego twardego razowca z mąki mielonej przeze mnie na żarnach), odprowadzeni przez wszystkich rezydentów pagórka, udaliśmy się nad Wisłę. Kiedy nadpłynął oczekiwany „Pawełek”, zaokrętowani spłynęliśmy w dół rzeki aż po miejsce postoju okrętu, gdzie w promieniach zachodzącego słońca zarzucono kotwicę. Były tam na tym parowcu jakieś kabiny i pomieszczenia dla pasażerów, a biorąc pod uwagę perspektywę nocnego chłodu, w nich to szukaliśmy schronienia. O spaniu jednak nie mogło być mowy, bowiem jak tylko się ściemniło, stada okrętowych pluskiew natychmiast ruszyły do ataku. W dodatku śmierdziało to odrażającym pluskwim swądem. Wyszedłem na pokład i resztę nocy spędziłem wędrując od poręczy do poręczy po pokładzie aż po świt, kiedy obudzony promieniami słońca „Pawełek” gwizdnął, zachlapał kołami, i noga za nogą zaczął posuwać się ku Krakowowi.

Zaświadczenie na przejazd wystawione przez wójta gminy Uście Solne. Źródło: pryw. arch.

Wczesnym popołudniem minęliśmy nasz pagórek, po raz ostatni, machając rękami wszystkim domownikom zgromadzonym na szczycie pagórka, i z wieczora już lądowaliśmy w Krakowie. Gdzie i u kogo zatrzymaliśmy się w tym mieście, nie pamiętam. Byłem zbyt zmęczony i za bardzo podniecony czekającą nas podróżą do domu by zwracać uwagę na detale. Wracam pamięcią dopiero do momentu, kiedy na krakowskim Dworcu Głównym załadowywano się właśnie do doszczętnie przepełnionego warszawskiego składu. Ale nie był to pociąg pospieszny, ani osobowy. Nie był to nawet pociąg towarowy. Każdy taki wydawałby się wyrazem luksusu w porównaniu z tym, co nam przypadało w udziale. Bowiem nasz warszawski składał się wyłącznie z długiego rzędu… węglarek.

Ustalmy przede wszystkim, co to jest „węglarka”…? Jest to wagon towarowy, wielkości… „bydlęcego”, ale bez dachu, z burtami nie wyżej niż na metr-dwadziescia, metr-trzydziesci wysokości, w dodatku zabrudzony pyłem węglowym, lub jakimś innym drobnicowym ścierwem; bez wychodków, a jedynie z dwoma drzwio-bramami z każdej strony pośrodku burty. Ogrzewania oczywiście nie było, a nocą było chłodno.

I pojechaliśmy.

Zaświadczenie uprawniające do bezpłatnego przejazdu koleją wystawione przez Związek Zawodowy Polskich Artystów Plastyków w Krakowie. Źródło: pryw. arch.

Ale wiało, ach wiało…! Do tego mżył jakiś niby-deszcz. Trudno było siedzieć, a i stać nie było łatwo miedzy pakami i tobołami rozpostartymi po podłodze wagonu. W dodatku pociąg stawał co chwilę i stał godzinami. Ludzie oczywiście wyskakiwali wtedy, i odbywali swoje potrzeby na poboczu, po czym na gwizd lokomotywy, gramolili się z powrotem do wagonów. W pewnym momencie w naszym wagonie powstało większe niż normalne zamieszanie. Jakiś pasażer, okazało się, był tak kolosalnie i tak widocznie zawszony, że cierpliwość nawet tych mniej zawszonych pasażerów przeszła granice wytrzymałości:

„Jak pan śmie (być TAK zawszony)…!” – po czym rozpoczęto usuwanie delikwenta z wagonu, w biegu, bez apelacji, bez pardonu…? Zdaje się, że przedmiot protestów resztę podroży odbył już na buforze pomiędzy wagonami.

Podróż zakończyła się po prawie 24 godzinach jazdy w… Brwinowie.

„Dalej nie idzie… Proszę wysiadać…!’ Dalsze nie id’iot…!” (zaczynaliśmy wtrącać do języka codziennego ruskie zwroty, zastępując nimi do nie dawna używane germaniki). Ludziska wysypali się na pobocze.

Nastąpiło kilka godzin szwendania się, nagabywania i bezradności. Aż w pewnej chwili powstało gdzieś na torowisku nagłe zamieszanie, jakiś optymistyczny gwizd lokomotywy, jakiś ruch, a potem pęd dziesiątków ludzi, z tobołami, w kierunku tej lokomotywy. Na środku torów stała tam przetokówka parowa z dwoma platformami załadowanymi pod niebo stosem desek. Obok maszynista, widać nietracący głowy na karku, za dwie dychy od łebka, upakowywał pasażerów po wszystkich zakamarkach oddanego sobie pod opiekę transportu. Po chwili ten stos desek oblepiony został ludźmi, podczas gdy inni zalegali z obu stron kotła, całą węglarkę, bufory, wciskali się gdzie się dało. Po długich pertraktacjach Mamy z maszynistą, i po błaganiach kierowanych do pasażerów („Czy może się państwo jakoś posuną jednak…?”), udało się naszej trójce, cum pakunki, ulokować na małej platforemce, tuż przed kotłem, między przednimi buforami a latarniami lokomotywy. Było tam już z dziesięć osób i jedynym przypadłym nam w udziale sposobem podróżowania było dyndanie nogami ponad uciekającymi pod lokomotywę szynami toru. W całym moim życiu, nie udało mi się nigdy więcej podróżować na napierśniku lokomotywy.

Gwiżdżąc, sapiąc i postukując w nieznajomy sposób pędził nasz parowóz w kierunku Warszawy. Przed oczami począł zarysowywać się nam coraz bardziej widoczny obraz tego zmaltretowanego miasta; NASZEGO MIASTA, do którego właśnie wracaliśmy z NASZEJ TUŁACZKI. Czy miąłem łzy w oczach…? Tak, ale głównie z powodu wiatru…

Parowóz dojechał do Warszawy Zachodniej, zwolnił i stanął. Sapnął parą, króciutko gwizdnął. Maszynista zjawił się przed nami i zakomunikował:

„Koniec jazdy…, proszę wysiadać…!”

Mógłby jeszcze dodać: „Koniec waszej tułaczki, kochani…!” — ale zdaje się nie był na tyle romantyczny.

 

Byliśmy z powrotem w Warszawie…

Jan Tereszczenko przed domem Cioci Barbary Zaleskiej wiosną 1944 r. , Kolonia Staszica na Ochocie. Fot. z pryw. arch.

 

 

 

Powiązane hasła

”None

Skip to content