Tuszyńska Wiesława – „Tłum przestraszonych ludzi”
Wiesława Tuszyńska, ur. w 1934 roku, podczas wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała z matką, Zofią Tuszyńską, i braćmi przy ul. Madalińskiego. Jej ojciec, Kazimierz, w czasie okupacji został wysłany na roboty przymusowe do III Rzeszy. Pod koniec września 1944 roku rodzina została wypędzona z Mokotowa do obozu Dulag 121, skąd wysłano ich transportem do Konina. Relacja Pani Wiesławy została spisana w 2020 roku podczas rozmowy z członkami rodziny, m.in. bratem Sylwestrem (ur. w 1943), który jako niemowlę przeżył wraz z bliskimi exodus Warszawy, a następnie przekazana do archiwum Muzeum Dulag 121.
Wychodziliśmy z ludźmi z ulicy Ursynowskiej pod nadzorem Niemców. Nie pamiętam dokładnie daty, ale wiem, że wszystkich wypędzili z Mokotowa po poddaniu się, pod koniec września. Jako wówczas dziecko nie zapamiętałam dokładnie trasy. Wiem natomiast, że szliśmy pieszo. Po drodze najbardziej utkwił mi widok proszącego rannego chłopca, nad którym stał Niemiec z karabinem. Ten widok jest we mnie do dziś. Poza tym bardzo dobrze pamiętam pole z pomidorami i jak wszyscy rzuciliśmy się na te pomidory, aby choć trochę zaspokoić głód.
Z pobytu w Pruszkowie pamiętam nieprzebrany tłum przestraszonych ludzi. Spałam na betonie z cegłą pod głową. Był niesamowity głód. Pamiętam takie zdarzenie: Mama poszła szukać jakiegoś naczynia na kawę czy jedzenie, zostawiła mnie z braćmi przy pompie i kazała, abym tam czekała na nią. Wówczas jakiś mężczyzna w butach wojskowych i spodniach chyba wojskowych (przypominał mi Niemca), który stał za drutami obozu przyniósł danie do zjedzenia i wołał mnie, abym do niego podeszła, ale myślałam, że to Niemiec i nie chciałam od niego przyjąć jedzenia, mimo ogromnego głodu. Wtedy jakaś kobieta podbiegła do tego mężczyzny i wzięła to jedzenie. Teraz trudno mi stwierdzić, czy to był faktycznie Niemiec, być może był to mieszkaniec Pruszkowa, ale przeraziło mnie jego ubranie. Rozumowałam jak dziecko. Nie pamiętam, czy mówił po polsku, czy po niemiecku.
Nie pamiętam jak długo tam przebywaliśmy, ponieważ byłam półżywa. Wchodząc do obozu dzieleni byliśmy na kobiety z dziećmi i mężczyzn. Po pobycie w tym obozie wsadzili nas (kobiety i dzieci) do wagonów węglowych (odkryte) i wieźli na zachód. Warunki były straszne. Wagony były zapchane i wszyscy jechaliśmy na stojąco.
W pewnym momencie pociąg się zatrzymał w pustym polu. Nie wiedzieliśmy co to znaczy, ale zaczęliśmy wysiadać i załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. Nic się wówczas nie działo. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Było to pod Koninem. Dotarliśmy sami z Mamą do Konina. Tam poszliśmy do jakiegoś budynku, aby po prostu przenocować. Pani, która nas tam przyjęła, dała nam łóżka wyłożone słomą. Mama całą noc nie spała i czyściła nas z schodzących po nas wszach. Ja, oprócz tych wesz, miałam świerzb. Bardzo cierpiałam i nie miałam żadnej pomocy.
Następnego dnia Mama zdecydowała, że wracamy pieszo do Warszawy. Po drodze dotarliśmy do jakiejś wsi (nazwy nie pamiętam), gdzie sołtys przydzielił nas na nocleg do jakieś kobiety. Niestety ta kobieta nie chciała nas przyjąć, bo byliśmy zawszeni i brudni. Wróciliśmy z powrotem do sołtysa, który poszedł razem z nami do tej kobiety mówiąc, że ją za chwilę podobny los może spotkać. W tym czasie wrócił z pola gospodarz z córką, który przykazał matce, aby nas przyjęła na nocleg. Dostaliśmy tam kolację i śniadanie żur z ziemniakami. Do końca życia będę pamiętać smak tego żurku, bo zaspokoiliśmy okropny głód. Gospodarze wyłożyli pod piecem podłogę słomą i tak przespaliśmy noc. Była to bardzo religijna rodzina. Matka na pewno ze strachu nie chciała nas przyjąć. Wieczorem cała rodzina klękała do pacierza.
Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku Warszawy. Po drodze spotkał nas mężczyzna, który mnie i brata Tadeusza zaprosił do siebie i nakarmił nas kaszą gryczaną z okrasą. Po zjedzeniu poszliśmy do Mamy. Podczas tej pieszej podroży pamiętam, że raz podwiózł nas ktoś wozem z koniem. Dalej niestety mam luki w pamięci…
Nie wiem, jak znaleźliśmy się w Skolimowie na górze piaskowej i tam Mama czyściła nas z insektów. Mama nasza pochodziła ze Skolimowa i zaprowadziła nas do swojej siostry. Z uwagi na bardzo ciężkie warunki pozostał tam tylko brat Tadeusz, a ja zostałam oddana do Domu Dziecka w Konstancinie. Miałam tam bardzo dobrze: łóżko blisko kaloryfera, miałam w co się ubrać i zjeść, było tam bardzo czysto. Tam też zostałam wyleczona ze świerzbu. Miałam piękne długie złociste włosy, które zostały mi obcięte ponieważ miałam wszy. Mama z ośmiomiesięcznym bratem Sylwestrem udała się do Warszawy, aby szukać męża, który był na robotach w Niemczech. Nie było jej długi czas. Spotkała swojego znajomego, który zaprosił ją i Sylwestra, aby ich odkarmić i aby nabrali siły na dalsze życie.
Tata Kazimierz wrócił z Niemiec pod koniec 1944 roku i też szukał całej rodziny. Wiedząc, że w Skolimowie mieszkała Mamy siostra udał się tam i nas odnalazł. Tata wrócił do Warszawy, aby znaleźć dla nas jakieś mieszkanie – nasze, w którym mieszkaliśmy, zostało spalone w Powstaniu – i znalazł mieszkanie, które trzeba było wyremontować. Też tak zrobił. Wrócił po nas do Skolimowa, zabrał nas i do tej pory mieszkam w tym mieszkaniu przy ul. Puławskiej.