Wasyluk Halina – Wygnańcy
Halina Wasyluk (1928 – 2004) w czasie Powstania Warszawskiego mieszkała z rodzicami, Amelią i Marcinem – nauczycielem, członkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego na czas okupacji niemieckiej przekształconej w Tajną Organizację Nauczycielską, a od 1942 roku jej sekretarzem generalnym – oraz bratem Januszem w centrum stolicy. Marcin Wasyluk, oficer rezerwy wojskowej, w czasie Powstania Warszawskiego był zastępcą Delegata Okręgowego Delegatury Rządu na Okręg Warszawa-Miasto. Rodzina została osadzona w obozie w Pruszkowie w pierwszych dniach września. Tam, podczas selekcji, zostali rozdzieleni. Amelia Wasyluk z córką zostały wywiezione do obozu pracy Universelle-Flossenbürg w Dreźnie, gdzie pracowały w fabryce broni. Marcin Wasyluk z synem 13 września zostali wysłani transportem do Auschwitz, a następnie do Mauthausen. W grudniu 1944 roku Marcin Wasyluk został przeniesiony do podobozu Melk, gdzie zmarł 25 grudnia, Janusz Wasyluk został natomiast wysłany do podobozu Gusen. Mimo że doczekał wyzwolenia przez armię amerykańską, zmarł w szpitalu polowym utworzonym na terenie podobozu sześć tygodni później. Przed śmiercią zdołał wysłać jeden list do rodziny. Tekst wspomnień autorstwa Haliny Wasyluk powstał w latach 70. Wysłany na konkurs na wspomnienia z czasów wojny organizowany przez tygodnik „Polityka”, po raz pierwszy ukazał się w antologii „Byli wówczas dziećmi” złożonej z prac konkursowych (wybór i opracowanie: Marian Turski, wyd. Książka i Wiedza, 1975). Wspomnienia oraz fotografie rodziny zostały przekazane Muzeum Dulag 121 w 2020 roku.
Był to wrzesień 1944 roku. Stałam w tłumie wymęczonych, brudnych i wygłodzonych ludzi, którzy mieli opuścić ruin Warszawy. Taki był rozkaz władz niemieckich po upadku powstania. „Nie walczymy z cywilną ludnością, pozwolimy jej udać się w bezpieczne miejsce!” – wrzeszczały niemieckie szczekaczki.
Wyszliśmy z piwnic i staliśmy twarzą w twarz z niemieckimi żołnierzami. Do tej pory o istnieniu ich wiedziałam pośrednio, poprzez pociski artyleryjskie, bomby i miotacze min, wyrzucające strzępy domów i strzępy ludzkie, poprzez głód i brak wody, ale nie widziałam ich z bliska, tak jak teraz. Byli w hełmach, butach z cholewami, w złowrogich mundurach z bronią gotową do strzału.
Bałam się. Wolałam zostać w piwnicy, chociaż grożono, że wykurzą nas granatami, i kończyły się już zapasy żywności. Piwnica była schronieniem, można było zaszyć się w jakiś kąt, schować. A teraz staliśmy na szerokiej przestrzeni placu, który był kiedyś placem Kazimierza, bezradni, odsłonięci, jakby nadzy.
Miałam wtedy piętnaście lat i to wystarczyło, aby zdawać sobie sprawę z grozy położenia. Bałam się, że zabiją moich rodziców albo że odłączą mnie od nich.
Tymczasem przy akompaniamencie żołnierskich wrzasków uformowano nas w szereg i skierowano na szosę wiodącą do Pruszkowa. Matka źle się czuła i była osłabiona, ojciec martwił się, żeby nie zasłabła w drodze. Razem z bratem, młodszym ode mnie o rok, pomagał jej iść, ja niosłam jakiś tobołek z jedzeniem. Niektórzy dźwigali na rękach małe dzieci, które płakały z głodu i wyczerpania. Po pewnym czasie ludzie siadali na szosie obojętni na przekleństwa żołnierzy i szturchanie koIbami. Dopiero pod groźbą rozstrzelania wstawali ociężale i szli dalej. Obok mnie jakiś staruszek pozostał zupełnie wyczerpany. Żołnierze odciągnęli go na bok. Gdy tłum ruszył dalej, słychać było wystrzały. Byłam tak zmęczona, że nie zwróciłam na to większej uwagi. Myślałam tylko o tym, aby gdzieś wreszcie zajść, gdzieś się położyć i czegoś napić.
Po kilku godzinach weszliśmy na teren zajezdni kolejowej w Pruszkowie. Wielkie i puste hale, ogrodzone drutami i otoczone kordonem żołnierzy, miały być miejscem naszego wypoczynku, etapem w spełnianiu się okrutnego losu.
Tłum rozproszył się po halach w poszukiwaniu wody i legowiska. Położyliśmy matkę w kącie jednej z hal na posłaniu zrobionym naprędce z jakichś szmat i poszliśmy po wodę. Krany sterczały wprost z ziemi w pobliżu wejścia do hal i można było pić garściami. Ale chętnych było dużo i długo trzeba było czekać na to szczęście. Zjawiły się przedstawicielki miejscowego PCK, które roznosiły zupę. Ale była to kropla w morzu potrzeb. Nie wszyscy mieli swoje naczynia i tym wiodło się najgorzej – musieli czekać, aż zjedzą sąsiedzi czy znajomi, a wtedy przeważnie już dla nich nie starczało. Ojciec mój miał jakąś starą menażkę, z którą się nie rozstawał, i dzięki temu oraz dzięki przedsiębiorczości mego brata dostaliśmy zupę, a potem kaszę. Matka prawie nie jadła i to niepokoiło nas.
Wieczór zapadł ponury i bezgwiezdny. Kobiety przy nikłym i gasnącym co chwila płomieniu zapałek, gdzieniegdzie przy świeczce lub po ciemku, kładły swoje dzieci do snu na betonowej podłodze, oddzielonej od ciała zaledwie ubraniem, albo trzymały je na kolanach, same oparte o ścianę lub jakąś wystającą szynę, kiwając się w kucki. Kiedy przedzierałam się przez porozkładane rzeczy siedzących i leżących ludzi do legowiska swojej rodziny, zobaczyłam twarz jednej z tych kobiet. Pamiętam ją dotąd. Pamiętam tę bladość i wielkie, rozgorączkowane oczy. Patrzyła nieprzytomnie, jakby obłąkana, ściskając w ramionach niemowlę, nie wiadomo, żywe jeszcze czy martwe. Odeszłam z uczuciem przerażenia i wielkiego przygnębienia.
W nocy zbudziły nas silne detonacje. Zerwaliśmy się i pobiegliśmy do okien. Łuny czerwone nad Warszawą, dudnienie samolotów i wybuchy bomb. A przecież było zawieszenie broni z wojskami powstańczymi, a potem kapitulacja, jakaś umowa między stronami walczącymi. Dlaczego niszczą miasto? Nie rozumiałam tego. Nie wiedziałam, że miasto skazane jest na zagładę.
Widziałam przestrach i rozpacz na twarzach ludzi. Dzieci zaczęły płakać, niektórzy chcieli gdzieś biec, uciekać. Weszli żołnierze niemieccy i wrzeszcząc domagali się ciszy. Nikt nie mógł stąd uciec – brama hali była zaryglowana, a na zewnątrz stali uzbrojeni wartownicy.
Następnego dnia przybył nowy transport. Ludzie z tego transportu nie mieli już miejsca, aby się rozlokować, niewiele nawet, aby usiąść. Zrobiło się tłoczno i do miski zupy trudno się było dopchnąć. Ojciec szukał znajomych, aby się z nimi naradzić, co robić, jak się stąd wydostać. Zaczęły krążyć po głoski, że Niemcy podstawiają towarowe wagony i będą wywozić wszystkich – młodych na roboty do Niemiec, a starszych i dzieci na wieś w okolice Krakowa i Łowicza. Potwierdzały to panie z PCK. Ucieszyłam się, że może pojadę na wieś, na jakąś głuchą wieś, oddaloną od tych okropności wojny. Z entuzjazmem, jaki tylko młodość potrafi wyzwolić, dzieliłam się z matką swoją radością i nadzieją. „Mamo, wyjedziemy na wieś, na prawdziwą wieś!” Matka uśmiechała się smutno.
Wybiegłam, aby sprawdzić osobiście, czy stoją już wagony. Przykry widok ostudził moją przedwczesną radość, zobaczy łam bowiem grupujące się dookoła zwiększone oddziały niemieckiej żandarmerii. Nagle kilku żandarmów zaczęło strzelać do ludzi usiłujących rzucać chleb za druty, którymi był otoczony nasz obóz przejściowy. Ludzie uciekali, ktoś potknął się i upadł. Czy został zabity?…
Za chwilę żandarmi weszli na halę krzycząc: „Los! Los! Ausgehen! Wychodzić!”
Kazali wszystkim wychodzić małymi grupkami. Ogólne poruszenie. Dokąd? Na dziedzińcu pełno Niemców z bronią gotową do strzału.
Prowadzą już pierwsze grupy w kierunku stojącego w pobliżu wyjścia z rozkraczonymi nogami i pejczem w ręku esesmana, który władczym ruchem wskazuje jednym kierunek w lewo, innym w prawo, a jeszcze innym prosto.
Jakie wyraziste obrazy z tego okresu tkwią jeszcze w pamięci? Oto podchodzi do esesmana dwoje młodych ludzi, pewnie małżeństwo, prowadząc za rękę kilkuletnie dziecko. On z obandażowaną głową. Nasz władca kobiecie z dzieckiem wskazuje drogę prosto za siebie, mężczyznę kieruje na prawo. Kobieta kurczowo ściska rękę swojego mężczyzny. „Nie! – woła z rozpaczą. – Niech pan pozwoli razem!” Ale Niemiec jest nieubłagany. Uderza ją pejczem i popycha mężczyznę w prawą stronę, gdzie już stoi kilku młodych mężczyzn pilnowanych przez żandarmów. Dwóch z nich podchodzi do kobiety i odciąga ją, zanoszącą się rozdzierającym płaczem, we wskazanym przez esesmana kierunku…
Robi mi się słabo. Zbliża się nasza kolej. Ojciec, blady, żegna się z nami wcześniej. Wie już, że go od nas odłączą. Matka płacze cicho. Widzę z bliska wykrzywioną, bezmyślną gębę Niemca, widzę, jak odsuwa od nas ojca w kierunku grupy młodych mężczyzn, a nas popycha na lewo. Ojciec oddala się, widzę jego twarz bladą i umęczoną, macha do nas ręką na pożegnanie.
Wtedy matka podejmuje nagłą decyzję. Wysyła mego brata, mego małego, czternastoletniego brata, do ojca. „Biegnij do ojca – mówi. – Niech nie będzie taki sam, z tobą będzie mu raźniej”. Brat odrywa się od nas i biegnie za ojcem. Esesman wyciąga broń, matka chwyta go za rękę. „Nie!” – krzyczy przeraźliwie.
Brat mój jest już obok ojca, obaj uśmiechają się do nas z daleka. Niemiec odpycha matkę gwałtownie i macha ręką z rezygnacją. Matka zatacza się, ale nie upada, a potem staje prosto i patrzy na nich – męża i syna – szczęśliwa, wierząc, że rozłąka ojca z nami będzie mniej okrutna, bo nie będzie sam. Nie wiedziała wtedy, biedna, że w ten sposób sama posyła syna na śmierć. Nie przypuszczała, że rozdzielą ich nazajutrz w Oświęcimiu i że każdy z nich w innym obozie zagłady umrze samotnie. Ojciec zginął w Mauthausen, brat w Gusen.
Mnie z matką wywieziono do obozu pracy do Drezna, gdzie pracowałyśmy po dwanaście godzin na dobę o zupie z brukwi i paru kartoflach dziennie w fabryce samolotów o dźwięcznej nazwie „Universalle”.
Pamiętam wiele okrutnych, przeżyj z okresu wojny, zarówno przed opisywanym okresem, w czasie powstania, jak i potem, w Dreźnie, ale nic tak mocno, nie utkwiło mi w pamięci, jak ten czas pożegnania…
Tajemnica tamtej selekcji została odkryta dopiero po wyzwoleniu, kiedy ludzie zaczęli poszukiwać swoich bliskich. Otóż młodych mężczyzn kierowanych na prawo wywożono do obozów koncentracyjnych; młode kobiety, dziewczęta i chłopców kilkunastoletnich kierowanych na lewo wysyłano do obozów pracy do Niemiec; na wieś w kraju dostali się tylko ludzie nieprzydatni do pracy – starcy i kobiety z maleńkimi dziećmi.