Wawrzyński Witold – Wypędzenie, Pruszków, na wygnaniu, powrót…
Witold Wawrzyński, pięcioletni żoliborzanin opuścił Warszawę wraz z matką Wandą Wawrzyńską i nianią Heleną Brzezińską oraz sąsiadami z IV kolonii Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Następnie, po pobycie w obozie przejściowym Dulag 121, znaleźli się w małopolskiej wsi Wrocimowice, skąd dopiero na wiosnę 1945 roku wrócili do rozszabrowanego mieszkania na warszawskim Żoliborzu. Witold Wawrzyński swoje wspomnienia spisał na początku 2013 roku.
Wspomnienia Witolda Wawrzyńskiego z czasów Powstania Warszawskiego i jego upadku. Wypędzenie, Pruszków, na wygnaniu, powrót do domu.
Od urodzenia mieszkałem na warszawskim Żoliborzu, na IV kolonii WSM. W czasie Powstania Żoliborz był cały czas w rękach powstańców. Pięcioletni maluch – siedziałem głównie w piwnicy. Słuchałem skrzeczącego ryku „szaf” i odgłosów bomb, ale pod opieką mamy i niani, wśród znajomych dorosłych i dzieci czułem się bezpieczny. Lęk i ciekawość budziły „drobne” w tamtej perspektywie wypadki jak czyjaś śmierć na podwórzu od zabłąkanej kuli czy pocisku moździerzowego. Szok wywołała u mnie próba powrotu z piwnicy do mieszkania w późnym okresie powstania, kiedy bombardowany szpital z budynku klasztoru Zmartwychwstanek przeniesiono do prywatnych mieszkań – w tym i naszego. Potworny smród gnijących ran i ta obcość miejsca, które dotąd było całkowicie moje. Rzadko pozwalano mi wyjść na podwórze, gdzie mogłem w berecie z orzełkiem i z biało-czerwoną opaską „postrzelać” z patyka do wroga. Jako najgłębiej osobiste wspomnienie został mi, na wiele dziesiątków lat, zapach świeżego powietrza, jaki się czuje przy wyjściu z piwnicy.
Powstanie upadło. Niemcy kazali opuścić mieszkania. Samego momentu wyjścia z domu nie pamiętam. Jeszcze tego nie rozumiałem. Dopiero po chwili dotarła do mnie niezwyczajność tego, co się działo. W zbitym szeregu ludzi przechodziliśmy chyba przez VII kolonię. Na podestach przed klatkami schodowymi, do których prowadziły schodki, ustawione były karabiny maszynowe. Przy nich 2–3-osobowe załogi niemieckie. Żołnierze nie byli wrogo nastawieni: niektórzy częstowali dzieci cukierkami.
Szliśmy polną drogą przez jakiś niezabudowany teren – ugór, jakich wiele było wówczas na Żoliborzu. Pochód był szeroki i nieregularny. Ludzie z trudem wlekli swoje bagaże. Mama i niania miały plecaki, niania niosła jeszcze niedużą tekturową walizkę z metalowymi okuciami na rogach.
Szliśmy lewą stroną pochodu. Był chyba koniec września, a mama miała na sobie „foki” – nieco już wytarte czarne króliki – i 40 stopni gorączki; trzymała mnie za rękę. W pewnym momencie moją uwagę skupiły klucze – cały pęk kluczy do mieszkania. Nie wiem, czy była jakaś sprzeczka z nianią, czy zawahanie; ale potem mama rzuciła klucze w bok daleko, za straże. Poczułem ogromny wewnętrzny protest, to było tak niepojęte, jakby coś pękło. Ból utraty swojego miejsca. Do dziś naprawdę bezpiecznie czuję się tylko w domu.
Dalszej drogi do Pruszkowa nie pamiętam. Jeszcze parę lat temu myślałem, że przeszedłem ją na nogach, ale zapewne miała rację kuzynka Danusia, że z Dworca Gdańskiego wieźli nas pociągiem.
Pruszków. Wielka hala. Pogłos. Mnóstwo ludzi w ruchu. Jak po wejściu w las szukają „swojego” miejsca pod drzewami tak tu pod słupami, ale słupów podpierających wysokie sklepienie jest mało. Miejsca przy nich już zajęte. Nowo przybyli próbują się wcisnąć między siedzących, zapewnić staruszce lub dziecku oparcie, złożyć bagaż, „rozbić obóz”. Niektóre rodziny stoją bezradnie w wewnętrznej niezgodzie na zajęcie miejsca w przejściu. Małe stada ludzkie – rodziny. Ich przewodniczki to przeważnie kobiety. Te, które uznały, że zapewniły członkom stada minimum bezpieczeństwa, wyruszają na rozpoznanie – gdzie woda, gdzie ubikacja, jaka szansa na coś do zjedzenia. I znów słup jest cenny – pozwala określić miejsce w tym obcym lesie. Siedzę już w pobliżu jakiegoś słupa. Tłum się mrowi w poszukiwaniu znajomych albo zaginionych członków rodzin. Ludzie biegną i rozglądając się nerwowo, wykrzykują czyjeś imię lub przeciskają się z determinacją, rzucając w powietrze „Halinka Bukowiecka, Halinka Bukowiecka, Halinka Bukowiecka…”. Ktoś wspina się na własny bagaż, usiłując się rozejrzeć.
Mama znajduje jakichś sąsiadów, może to państwo Ćwierdzińscy?, gdzieś dalej są Kaczyńscy z sąsiedniej klatki.
Później, kiedy ładowano nas do wagonów, Kaczyńscy podzielili się chłopcami. Pan Teodor, działacz chłopski (nie poszedł do Powstania, bo uważał je za nonsens), przeszedł przez selekcję z moim przyjacielem Bilą, a pani Kala ze starszym Jędrkiem. W ten sposób udało się uchronić pana Teodora, jako samotnego ojca, od wysłania na roboty do Niemiec.
Chciałem za potrzebą. Mama wyprowadziła mnie gdzieś poza halę. Nad głębokim, długim dołem przerzucone były poprzeczne belki. Miałem kucnąć na takiej belce i się załatwić, ale zupełnie nie byłem w stanie.
To było chyba wtedy, kiedy mieli nas ładować do pociągów. Zdaje się, że był jakiś wymuszony ruch przesuwającego się szeregu ludzi. Ktoś z RGO [Rada Główna Opiekuńcza] stał na podwyższeniu i rozdawał puszki ze sztucznym miodem. Puszki były metalowe, brązowe, bez żadnych napisów. Wokół rozdającej osoby kłębił się tłum. Matka zaatakowała. Trzymając mnie na rękach, krzyczała, dowodząc z histerią w głosie specjalnych uprawnień swojego macierzyństwa. Zdobyła puszkę, niemal ją wyrywając Hipkowi Kaczyńskiemu. Bila wypominał mi to kilkadziesiąt lat później i pewnie dlatego pamiętam to zdarzenie.
Poza halą ciemno. Światła nielicznych latarń. Na peronie ludzie, ale nie zwarty tłum. Jesteśmy niedaleko toru. Hałas nadjeżdżającego pociągu. Od strony hałasu sunie ogromna kolorowa maska z grymasem uśmiechu. Już widać, że okrywa cały front tendra lokomotywy. Słupy ostrego światła skierowane spod przednich latarni wyostrzają wrażenie – jakby twarz naśmiewała się z naszej nędzy. Na platformie lokomotywy, przy latarniach i po bokach tendra żołnierze w furażerkach, rozluźnieni, śmiejący się. Na sąsiednim torze pociąg z podobnie przystrojoną lokomotywą. Wrażenie lęku i poniżenia. Może był to tylko pociąg wiozący żołnierzy na front – nie mam pojęcia.
Kiedy niedawno zwiedzałem Muzeum Powstania Warszawskiego, największe wrażenie zrobiły na mnie umieszczone tam koła kolejowe. To zdumiewające, jak autor ekspozycji trafił w zasklepiony we mnie fragment wydarzeń z tego czasu.
Tuż obok mnie ogromne koła pociągu. Tłum, ciemno, może dlatego, że jestem mały i dorośli zasłaniają światło. Ładują nas do brudnych wagonów towarowych bez dachu. Ktoś mnie podsadza do poziomu podłogi wagonu. Są też ludzie niesprawni, starzy; nie ma żadnej rampy. W wagonie ciasno, ludzie jęczą, kaszlą. Do niewygód dołącza się niepokój o dalszy los. Moje dziecięce odczucie to jakby zdziwienie, że może być aż tak źle – jak w chorobie. (Wtedy dzieci cierpiały, chorując – współczesne leki bardzo to zmieniły). Nie pamiętam, jak długo przesuwało się nade mną niebo w tempie pędzącego pociągu. Pamiętam jedynie krzyki kobiet; jedna rodziła, inna w sąsiednim wagonie zwariowała.
Ze stacji w podkrakowskim Miechowie odbierali nas chłopi z furkami – podwodami. Uchodźcy byli przydzielani do poszczególnych gospodarzy. My do rodziny Belskich. Pojechaliśmy do Wrocimowic.
Mama wspominając Wrocimowice, wymieniała dwa nazwiska: Belskich i Komendów.
U Komendów było, bodaj, pięcioro dzieci i bieda, ale bieda jest życzliwa innej biedzie. Jak przybiegałem z dziećmi z pola, na stole stała gliniana micha z kartoflami i leżały drewniane łyżki, każdy łapał za swoją i mnie też sadzali i wręczali łychę. Cierpieliśmy biedę. Miechowskie to okolice Krakowa i tam o Powstaniu nie wiedziano, a kto wiedział, mało go to obchodziło. Gospodarze mieli obowiązek tak zwanego deputatu: trochę mąki, kartofli, kaszy, ale nie palili się do świadczeń. Mowy nie było, żeby dali coś ponad obowiązek.
Mieszkaliśmy w wolno stojącej małej, walącej się chatce. Co robiły mama i niania, nie pamiętam. Ja biegałem z dzieciakami po polu. Miałem poczucie wielkiej swobody po miesiącach spędzonych w piwnicy.
Była jesień, z początku dość pogodna. Nad polami przesuwały się mgły, ciągnął się słodkawy zapach dymu i suszących się liści tytoniu na rozpiętych za domami drutach. Na pofalowanym gruncie rozłożyła się wieś. Na wyniosłościach stały chaty miejscami ze śladami niebieskiego „bielenia”, a miejscami ogacone – 40 centymetrów od ściany ustawione były tyczki czy lekkie rusztowanie, przestrzeń między nimi wypełniona była do wysokości okien suszem. Dołem w wąwozach biegły drogi. Na ich dnie stale było błoto lub wilgotna ziemia rozjeżdżona wąskimi, okutymi żelaznymi obręczami, kołami wozów. Lżej się szło ścieżkami wzdłuż krawędzi wąwozów i my, dzieci, tamtędy chodziliśmy.
Później przyszła zima. Śnieg, w domu zimno, bo żelazny piecyk, tzw. koza, dawał mało ciepła i szybko stygł, a nie mieliśmy dość drewna, żeby napalić pod szamotową kuchnią, która dłużej trzymała ciepło. Nie było, w co się ubrać, by wyjść na dwór, a pewnie i moi ubodzy towarzysze nie mieli butów. Można było tylko wyglądać przez zalodzone na brzegach szybki małego okienka, za którym nic się nie działo.
Przed Bożym Narodzeniem któryś z gospodarzy poproszony przez mamę ściął i przyniósł mały świerczek i mama dawnym zwyczajem zawiesiła go u pułapu. Ozdoby na choinkę robiło się wówczas samemu z kolorowej bibułki, glansowanego papieru, słomek, tylko bombki bywały kupne, ale tutaj była jedynie słoma; za to w nadmiarze. Obok choinki zawisł słomiany „pająk”.
Na Wigilię pomaszerowaliśmy do sąsiedniej wsi, gdzie zamieszkali wywiezieni, jak my, znajomi z Warszawy – państwo Baderowie. Pamiętam, że mama czuła się zażenowana, że przyszliśmy z pustymi rękami. Prawdopodobnie ich sytuacja była nieco lepsza.
We Wrocimowicach po raz pierwszy – i może jedyny – widziałem prawdziwych ludowych kolędników, chyba się nawet nieco przestraszyłem. Była koza z kłapiącą szczęką, o której mama mówiła „turoń”, brodaty Żyd, król Herod w koronie, diabeł z widłami dzwoniący łańcuchem i żołnierz – ułan. Ten mi się szczególnie podobał, kostium miał zrobiony starannie. Kurtka niebieska czy zielona miała na piersiach pas żółty z dwoma rzędami złotych guzików, kepi ułańskie było ze sznurami. Ułan miał także szablę. Szabla została mi pokazana – była z prawdziwej, choć nieco pogiętej blachy i zwisała u boku w pochwie wykonanej w formie pudełka, którego węższe boki były z drewna, a powierzchnie boczne z blachy. Podobnie jak ta pochwa wykonana była gwiazda, ze świeczką w środku, niesiona na kiju na przedzie pochodu „herodów” (kolędników).
Niedawno przeglądając papiery, znalazłem ślady świadczące o tym, że w trakcie pobytu we Wrocimowicach w 1944 roku czy w początkach 1945 roku mama podejmowała próby odszukania ojca za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Chyba w tym właśnie celu jeździła do gminy w Słomnikach. Raz była w Krakowie, korzystając z gościny znajomej – pani Róży Grykowej, ale to groziło aresztowaniem obu paniom. Telefonów praktycznie nie było i nie można było uprzedzić o wizycie. Znalezione przeze mnie urzędowe niemieckie kartki stwierdzają, że poszukiwany Tomasz Wawrzyński nie figuruje w ewidencji obozu czy oflagu.
Ojciec od paru miesięcy nie żył. Zginął około 20 września jako żołnierz batalionu „Miotła” w walce na warszawskim Powiślu w pobliżu ówczesnej ulicy Wilanowskiej i Czerniakowskiej.
Jakoś na początku 1945 roku mama zaczęła chodzić do szkoły i pomagać nauczycielce w pracy. A może chodziła i wcześniej, ale ja to zauważyłem dopiero wtedy, kiedy zaczęła mnie tam zabierać. Szkoła była w większym budynku, ceglana. Mama uczyła dzieci pisać i czytać. Przed wojną także pracowała jako nauczycielka dzieci, chociaż studiowała oświatę dorosłych. Ja wtedy obserwując lekcje z ostatniej ławki, sam nauczyłem się czytać.
Pewnego lutowego dnia 1945 roku byliśmy w szkole, kiedy usłyszeliśmy bliskie odgłosy bitwy. Wszyscy rzucili się do okien. Przybiegli nauczyciele z innych klas. Szkoła stała na wzgórzu. Na horyzoncie po odległym grzbiecie pełzły drobne sylwetki rosyjskich czołgów. Dla nas to oznaczało wolność.
Po dwóch czy trzech dniach przyszedł front. Sam tego nie widziałem, ale pamiętam opowiadanie mamy. Na polach leżał głęboki śnieg. Po tym śniegu szła w świetle zniżającego się słońca szeroko rozciągnięta tyraliera. Źle ubrani, wymęczeni żołnierze o kałmuckich twarzach z trudem brnęli przez pola. Niektórzy padali ze zmęczenia. Za tyralierą posuwały się kobiety – żołnierki zaopatrzone w pejcze – i tych, którzy upadli, podrywały do dalszego marszu, żeby nie zasnęli i nie zamarzli w śniegu.
Do naszego małego domku przydzielono dwóch żołnierzy. Na jednego z nich mama się skarżyła, że ukradł jakiś scyzoryk przyniesiony z Warszawy. Mama biegle mówiła po rosyjsku, była im życzliwa i jej skarga wyrażała rozczarowanie brakiem wzajemności. Żołnierze nie byli uciążliwi, niczym się też nie odznaczali. Natomiast poznany przez mamę niezbyt już młody lejtnant okazał się człowiekiem o dużej kulturze. Kiedy po paru dniach odchodził z frontem, zostawił mamie tomik wierszy Lermontowa, zniszczony od noszenia za pazuchą na przestrzeni paru tysięcy kilometrów. Tomik wraz z woreczkiem mąki od Komendów ukradli polscy złodzieje podczas naszego powrotu do Warszawy.
Wracaliśmy chyba w marcu lub kwietniu 1945 roku jakimiś prymitywnymi, częściowo towarowymi wagonami, czekając na stacjach na niezapowiadane pociągi. Utkwiła mi w pamięci nazwa stacji „Tunel” – brzmiała dla mnie groźnie. Nazwa pochodziła od długiego tunelu kolejowego. Tunel, wysadzony wówczas w powietrze, trzeba było obejść piechotą. Mama wiedząc o tym, obawiała się, czy ja i niania pokonamy tę przeszkodę, a mnie udzielił się jej niepokój.
W końcu dotarliśmy do Włoch pod Warszawą, gdzie mieszkała siostra niani. Jej mąż był fryzjerem, przedwojennym komunistą. Mieszkali w małym domku. Okazało się, że w domku stacjonuje jakiś sztab rosyjski, ale zostaliśmy gościnnie przyjęci. Nareszcie mogłem zasnąć w normalnym łóżku nakarmiony przez wojskowego kucharza krupnikiem. Nigdy krupnik tak mi nie smakował.
Mama sama pomaszerowała na piechotę do Warszawy. Mieszkanie nie było zburzone, ale nosiło ślady brutalnego szabru. Szyby wybite, na podłodze warstwy śmieci – wyrzucone z szafy bibliotecznej książki, papiery, drobiazgi powyrzucane z szuflad, resztki odzieży wymieszane ze szkłem z szyb, szklonej szafy bibliotecznej, obrazów. Brak krzeseł. Simlerowski rzeźbiony kredens prababki pozbawiony zawartości. Jego fragmentami palił w kozie sublokator, który wprowadził się do trzeciego pokoju. Później Mama dowiedziała się, że dwa tygodnie wcześniej był w naszym mieszkaniu wracający z niewoli wuj ojca i znalazł mieszkanie prawie nietknięte.
Mama uznała, że nie może sprowadzić mnie i niani do takiego mieszkania, i wzięła się do roboty. Poza segregowaniem zawartości podłogi na to, co może się jeszcze nada, i to, czego już nijak nie uda się uratować i wynoszeniem kubłów odpadków niegdysiejszej normalności odwiedzała sąsiadów, którzy wcześniej wrócili, w poszukiwaniu swojej własności, co było na tyle skuteczne, że kiedy po dwu tygodniach mama sprowadziła nas z Włoch, było już na czym siedzieć i na czym jeść. Proces rewindykacji trwał jeszcze długo, np. przy okazji wiosennych porządków sąsiadka wyniosła nasze krzesła, a na nich rozkładała nasz koc, żeby wytrzepać z niego nasz kurz za pomocą naszej trzepaczki. Po interwencji krzesła wróciły do nas. Takie zachowania wówczas nie dziwiły – nie wszyscy przeżyli, a po co umarłym koc czy trzepaczka. Wszystkie wybite okna były szklone paskami szkła pozyskanymi z resztek cudzych szyb, a pierwszy opał do piecyków i kuchni pochodził z walających się na podwórzach resztek mebli i futryn.
Doprowadzenie mieszkania do pełnego porządku także trwało długo. Jeszcze po kilku latach z zakamarków szuflad z triumfem wydobywałem zagraniczne znaczki pocztowe ze zbiorów ojca i jego wizytówki. W każdym razie moja droga zatoczyła koło – znów byłem w domu.