Więckowski Stanisław – Na betonie w Pruszkowie
Stanisław Więckowski (ur. 1932), mieszkaniec domu przy ulicy Śliskiej 12 w Śródmieściu Warszawę opuścił po zakończeniu Powstania Warszawskiego w dniu 6 października. Razem z rodzicami, i trójką rodzeństwa trafił do obozu przejściowego Dulag 121, a następnie, po dwudniowym pobycie w baraku i szczęśliwie przeżytej segregacji został wywieziony do wsi Małusy Małe koło Częstochowy. Stanisław Więckowski napisał swoje wspomnienia w 2013 roku w odpowiedzi na apel Muzeum Dulag 121.
Na betonie w Pruszkowie
Miałem jedenaście lat. Wyszedłem z popowstańczej Warszawy 5 października 1944 roku wraz z rodziną, tj. z rodzicami i trojgiem rodzeństwa – Aldoną (lat 15), z rannym od wybuchu „krowy” w ramię i pośladek Leszkiem (lat 12 i pół) i pięcioletnim Andrzejem. Piąty z nas rodzeństwa, Cezary (lat 19), wyszedł z powstańcami ze zgrupowania Chrobry II.
Droga z ulicy Widok, gdzie przebywaliśmy miesiąc u ciotki Janiny jako uciekinierzy ze zbombardowanej ulicy Śliskiej, wiodła wykopem pod barykadą w Alejach Jerozolimskich (przebiegaliśmy pojedynczo, choć nie było żadnego ostrzału), Kruczą, Śniadeckich, Wawelską – do Dworca Zachodniego. W drugiej części trasy szliśmy obstawieni przez nieliczne patrole niemieckie z karabinami gotowymi do strzału. Bierny, niepewny swego losu tłum szedł wolno, nie było nawoływań, śpiewów czy głośnych modlitw. Nieśliśmy własne bagaże. Ja jako słabowite dziecko miałem na plecach coś w rodzaju zawiniątka, ale w nim rzeczy niewiele, sam ledwo szedłem. Ktoś niósł na plecach obandażowane dziecko. Ale zapamiętaliśmy też okrzyk mężczyzny do kobiety nachylonej nad staruszką: „Zostaw to próchno, ratuj siebie i dzieci!”. Od czasu do czasu słychać było pojedyncze wystrzały, ale chyba na postrach, bo nie pamiętam krzyków lub paniki. Przy Wawelskiej, po drugiej stronie jezdni, na działkach na Polu Mokotowskim, prześwitywały w zieleni niezebrane czerwone pomidory… Nagle Leszek wyrwał się z kolumny, podbiegł do pierwszych krzewów i zerwał jeden, dwa owoce. Podobno rodzice i najbliżsi ludzie zamarli w oczekiwaniu na najgorsze: idący z tyłu żołnierz zarepetował broń i krzycząc „Raus”, tylko odegnał go od upragnionej zdobyczy.
Na bocznicy Dworca Zachodniego podstawiono pociąg osobowy otoczony wojskiem. Ludzie posłusznie zajmowali miejsca i nie ryzykowali ucieczki, choć wiedziano, że zawiozą nas do jakiegoś obozu. Jechaliśmy krótko, jak się okazało – do Pruszkowa. Brat pamięta, że na miejscu, zza drucianego ogrodzenia, tamtejsza ludność rzucała zawinięte w gazety chleb, cebulę, jabłka. Konwojenci nawoływali, aby wprost z wagonów kierować się do ogromnego budynku fabrycznego. Była to pewnie hala nr 5, bo pasuje do teraźniejszych opisów: wewnątrz beton, tory kolejowe i kanały naprawcze. Zjedliśmy to, co się udało złapać, a potem ojciec przyniósł rozdawane na zewnątrz suchary, żółty ser i ogórki; można też było pobierać gdzieś wodę. To skromne zaopatrzenie, jak twierdzi dziś brat, pochodziło od polskich pracowników placówki RGO. Jeszcze wieczorem ojciec zaprowadził Leszka do sióstr na opatrzenie ran, które wyniósł z powstania.
Przespaliśmy się na podłodze w ubraniach, pod głową mając niesione z sobą rzeczy. Pod sufitem całą noc świeciły się słabo żarówki. Nazajutrz ojciec przyniósł nam raz i drugi gorącą zupę. W pewnej odległości od budynku stały osłonięte długie latryny, w których siadało się na belce, a za oparcie służyła deska. Strasznie bałem się tych głębokich dołów, pełnych odchodów, i wstydziłem się korzystać z takiej toalety.
W strachu i rozterce, wśród ciągłych nawoływań ludzi szukających zagubionych członków rodzin (pełno było też na bramach kartek z nazwiskami i adresami) przeżyliśmy dwie lub trzy doby. Rankiem 8 lub 9 października zarządzono zbiórkę z bagażami na placu przed halą. Nastąpiła selekcja zdolnych do robót w Niemczech mężczyzn i kobiet. Wśród krzyków i płaczów dookoła setek ludzi rozdzielono i nas z ojcem. Ale moja dzielna mama, nie do wiary, ubłagała stojącego w szpalerze strażnika w mundurze i z bronią, aby przepuścił ojca z powrotem do naszej grupy. Kiedy z płaczem wskazując na nas, przemawiała do Niemca (po polsku przecież), ten w milczeniu, z drgającymi policzkami, odwrócił się, a ojciec za jego plecami przebiegł zbawienne kilkanaście kroków. Wszyscy dobrze zapamiętaliśmy tę rozdzierającą scenę!
Wywieziono nas z Pruszkowa pociągiem towarowym w nieznane. Rano, po kilkunastu godzinach przerywanej jazdy, pociąg zatrzymał się prawie w polu, na bocznicy stacji Rudniki pod Częstochową. Rozsunięto z hukiem drzwi bydlęcych wagonów, rozległy się nawoływano do wysiadania. Ale nikt nie opuszczał swego miejsca, bojąc się nowego nieszczęścia. Wtedy uzbrojeni konwojenci odeszli, a z oddali nadbiegli nasi ludzie i nasi kolejarze i wywołali nas na zewnątrz. Okazało się, że ci ludzie to mieszkańcy Mstowa i okolicznych wsi, którzy furmankami przyjechali zabrać nas do swoich domów. My jako ostatni z uciekinierów (kłopotliwie duża rodzina) trafiliśmy do wsi Małusy Małe. Mieszkańcy uradzili, że każde z nas trojga dzieci było na zmianę u innych gospodarzy, tylko rodzice z małym Andrzejkiem przez cały czas mieszkali u rodziny Kluźniaków (po wojnie brat Cezary odwiedził ich z podziękowaniami).
Zima 1944–1945 była ciężka. Pamiętam, że śnieg po zawiei sięgał dachu chałupy, w której mieszkałem. Jadłem to, co gospodarze, i spałem z nimi pod jedną pierzyną. Były kłopoty z Leszkiem: jego ropiejące rany wymagały ciągłej zmiany opatrunków. Na wsi nie było takich możliwości. Ale stał się cud: w pobliskim Mstowie bandażował je niemiecki lekarz wojskowy w jednostce, w której mama, wiedziona nadzieją, znalazła dla niego pomoc. Potem znów chodziła do nich z małym bratem Andrzejkiem, którego pies gospodarzy ugryzł w szyję (zwierzę, trzymane na łańcuchu, nie zrozumiało przytuleń dziecka). Podczas ofensywy Armii Czerwonej kilku Niemców z tej załogi zginęło. Opowiadano, że ich rozebrane do bielizny ciała leżały po ataku na ulicy, na styczniowym mrozie.
W marcu 1945 roku na stacji Radomsko w niewiadomy mi sposób wcisnęliśmy się wszyscy do nadjeżdżającego od strony Częstochowy, zatłoczonego już ponad miarę, jednego z pierwszych uruchomionych pociągów. I tak wróciliśmy na znany nam już z poprzedniej podróży dworzec Warszawa Zachodnia. A potem, po gruzach, nie rozpoznając ulic ani budynków, jakoś dotarliśmy do naszego domu na ulicy Śliskiej 12.
Nie było do czego wracać. Frontowa oficyna wraz z naszym mieszkaniem na czwartym piętrze, leżała na ulicy. Co było robić, zajęliśmy, wydawało nam się tymczasowo, ocalałe cudze mieszkanie w podwórku na pierwszym piętrze. Kiedy po pół roku wrócili właściciele, państwo Skwarowie, widząc naszą liczną rodzinę, zrezygnowali z dochodzenia swojego. Pewnie mieli lepszą perspektywę, bo nawet nie zabrali mebli, wśród nich pianina. Tu po roku wrócił do nas ze stalagowego szpitala pod Hanowerem brat powstaniec, Cezary. Jeszcze cierpiał na niewyleczone do końca zapalenie stawów. Wcześniej dostawaliśmy tu od niego listy przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż.
Żyliśmy na Śliskiej w komplecie jeszcze dziesięć lat, do czasu budowy na tym terenie Pałacu Kultury i Nauki. Wysiedlono nas do powstającego osiedla na Pradze II. Przez te lata pokończyliśmy szkoły i poszliśmy na studia, które trzech z nas skończyło jako prawnik, lekarz, dziennikarz. Ojciec nie wrócił do swojego przedwojennego zawodu bankowca, zajął się handlem. Mama była z nami w domu. Przy życiu zostało nas teraz dwóch: Leszek i ja. Nie zachowały się nam, oprócz wspomnień, żadne pamiątki z tamtych dni i lat.