Wierzbowski Jan – rozmowa
Jan Wierzbowski urodził się w 1932 roku w Częstochowie w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Jego rodzice – Alina, z domu Gelbard, i Józef, z zawodu lekarze, przybyli z synem do stolicy prawdopodobnie w pierwszych latach wojny. Rodzina została zamknięta w getcie warszawskim, skąd udało im się wydostać. Jan Wierzbowski ukrywał się u Państwa Adama i Janiny Parapurów, a następnie u Janiny i Szczepana Fajfel na Woli, gdzie przebywał podczas wybuchu Powstania Warszawskiego. 6 sierpnia 1944 roku został wypędzony z Janiną Fajfel oraz jej córką do obozu Dulag 121, skąd wywieziono ich na przymusowe roboty do III Rzeszy. Jego droga wiodła przez obozy przejściowe w Breslau i Görlitz, a następnie miejscowości Niesky, Rietschen i Klingensdorf. Podczas pobytu w Rietschen nawiązał kontakt ze swoją matką, która, aby być blisko syna, dobrowolnie zgłosiła się do pracy w Niemczech. Po wojnie wrócili do Polski. Pan Jan opowiedział nam swoją historię podczas wizyty w Muzeum Dulag 121 w 2018 roku.
Nazywam się Jan Wierzbowski. Urodziłem się w 1932 roku.
Co Pan zapamiętał z czasów okupacji?
To jest bardzo trudne pytanie, bo mam dosyć selektywną pamięć. Pamiętam pewne wyrywki i całą atmosferę. Dokładnie pamiętam wybuch Powstania – akurat stałem w bramie i z kimś rozmawiałem. Miałem 12 lat. Ktoś przyszedł i mówi: „Powstanie wybuchło”. Jak wiadomo, było to o piątej po południu. Powiedziałem: „To ja idę walczyć”. Ta osoba, która się mną wtedy opiekowała, odpowiedziała: „Nie”. I nie poszedłem, ale moi rówieśnicy, dwunastolatki, walczyli w Powstaniu. Ten moment pamiętam.
W jakiej dzielnicy Pan wtedy mieszkał?
Na Woli, przy ul. Wolskiej 8. I – co jest dość istotne – nie mieszkałem z rodzicami, ponieważ ci się ukrywali. Nie mieliśmy własnego mieszkania, więc każdy mieszkał gdzie indziej. Ja byłem pod opieką pani Janiny Fajfel, która miała córkę Mirosławę. Z nimi przeszedłem przez Pruszków, z nimi byłem wywieziony do Niemiec.
Dlaczego rodzice się ukrywali? I od którego momentu?
Myśmy wyszli z getta. Ustawa mówiła, że za Żyda uznaje się potomków do czterech pokoleń wstecz. Nasza rodzina była całkowicie spolszczona, ale mimo to zostaliśmy zamknięci w getcie. Potem uciekliśmy z getta, dostaliśmy fałszywe nazwiska i pod nimi się ukrywaliśmy.
Czy mógłby Pan przybliżyć tę historię? Pamięta Pan życie w getcie? Jak udało się z niego wyjść?
Wszędzie się jakoś żyje. Tu jest bieda, tam jest coś innego, ale się jakoś żyje. Pamiętam wyjście z getta z jakąś brygadą. Na rogu Żelaznej i Chłodnej w Warszawie był most, taka kładka, przejście i otwierające się bramy. Mnie się wydaje, że pamiętam te bramy – ale może tylko z opowiadań. Raz był ruch w poprzek, a raz wzdłuż. Brygady robocze wychodziły z getta do strony aryjskiej. Strażnicy byli przekupieni, dlatego do tej brygady dołączały jeszcze dodatkowe osoby, które w ten sposób wychodziły, już nie wracając. Tak i myśmy wyszli, rodzice i ja. Tylko każdy oddzielnie.
Miał Pan rodzeństwo, dziadków czy jakąś dalszą rodzinę?
Nie. Jedna babcia umarła wcześniej, w 1942 roku. Druga babcia była, więc wyszła i uratowała się, zmarła po wojnie. Ja rodzeństwa nie miałem, rodzeństwo mamy zginęło. Dwoje rodzeństwa zginęło, chyba w getcie, już nie wyszli. Nazywali się Gelbard. Nie, jeden brat wyszedł i zginął w Majdanku. To był nawet znany architekt [Jerzy Gelbard – przyp. red.]. Była taka spółka przedwojenna – Gelbard-Sigalin.
Czy zapamiętał Pan jakieś sceny z życia w getcie?
Pamiętam jedną scenę, drobiazg. Niosłem paczkę z mydłem. Wtem podleciał jakiś chłopak, wyrwał mi ją i od razu do ust zgarnął. Tragiczne to było. On myślał, że to ciastka były, to było tak zapakowane. Pewnie głodny był. To jest właściwie jedyna scena, którą pamiętam. A z takich drobiazgów – jakieś tam rowy były, ja się ich strasznie bałem i w związku z tym przechodziłem koło nich, żeby się jakby zmobilizować, zmusić. Przypominam sobie takie drobiazgi, nie mam obrazu całości. Nie mam.
A same warunki życia? Pożywienie? Warunki mieszkaniowe?
Nie mam pojęcia, jak to dokładnie było. Przypominam sobie jedynie, że mieszkaliśmy nad murem granicznym. I kiedyś – małym chłopcem przecież byłem – bawiłem się jakimś zwisającym sznurkiem. Przyszedł policjant – ale polski, znaczy żydowski – chyba uprzedzić, że Niemcy uważają, że to jest znak dla szmuglerów. Wie Pani, przez mur odbywał się szmugiel, więc nam zwrócił uwagę. O ile pamiętam, była to ulica chyba Cegielniana, obecnie Pereca. Jeszcze pamiętam np., że dzieci w naszym domu zbierały obierki, bo za nie dostawaliśmy mleko. Chłopi przyjeżdżali, dawali mleko za te obierki, a mleko było dla małych dzieci. Takie więc akcje społeczne się odbywały…
Czym się Pana rodzice zajmowali przed wojną?
Byli lekarzami. Oboje, z tym że – wiadomo – jak przeszli na stronę aryjską, to nie praktykowali, nie mogli okazać prawdziwych dokumentów. Mama była gdzieś sprzątaczką. Co robił tata, nie wiem. Na pewno był w AK, czyli w podziemiu, więc też się ukrywał, zresztą pod zmienionym nazwiskiem – Kazimierz Kawecki, ale co robił, nie wiem. To tyle, jeśli chodzi o powody, dla których wszyscy byliśmy oddzielnie. Powstanie też nas zastało oddzielnie.
Wie Pan, gdzie się ukrywali rodzice?
Mama na Wolskiej 15. To był dom naprzeciwko tego mojego, ale nie mogliśmy się porozumieć, bo w czasie Powstania był ostrzał. Wola to jedna z pierwszych dzielnic, które upadły. Ale mama tam się ukrywała do końca Powstania. W dzień byli w piwnicy. Wtedy podpalali schody, żeby Niemcy nie weszli, a w nocy je gasili i spali w tej piwnicy. I tak do końca Powstania. Nie wiem, jak podpalali. Może rozniecali mały, może duży ogień. Z opowiadań to tylko znam.
A jaki był los Pana ojca?
Jako lekarz na pewno w Powstaniu brał udział. Wydaje mi się, że w szpitalu na Jazdowie, ale pewności nie mam. Nigdy nie wypytywałem go za bardzo, bo wiedziałem, że i pamięć mam selektywną, i – powiedzmy – to nie było dla mnie istotne.
Czy pamięta Pan daty – kiedy dokładnie trafił Pan do getta i z niego wyszedł?
Nie, zupełnie nie. Wyszedłem w 1942 roku. W 1943 było Powstanie w Getcie, w 1944 – Warszawskie. Ja już wtedy byłem po tej stronie. Ten moment wyjścia pamiętam.
Co może jest istotne – poszedłem do małżeństwa Janiny i Adama Parapura, którzy po wojnie otrzymali tytuł „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”, uratowali nie tylko moją rodzinę, ale wiele osób. Oboje umarli po wojnie. On na gruźlicę, bo jeszcze wtedy, w 1948 roku, była chorobą śmiertelną. Ona w 1990 roku. Adam Parapura został odznaczony pośmiertnie, a Janinie Parapura informację o odznaczeniu przekazałem, gdy już była bardzo chora, leżała w szpitalu, wkrótce zmarła. Nie wiem, czy informacja o odznaczeniu do niej dotarła.
Gdzie ci państwo wtedy mieszkali? Pamięta Pan adres?
Oni mieszkali na Pradze, przy ul. Kawęczyńskiej 15. I nie pamiętam, czy to była Kawęczyńska 15 m. 60, czy odwrotnie. Nie ma to chyba znaczenia. Naprzeciwko zajezdni tramwajowej, która tam wtedy była. Może i teraz jest.
Ile czasu Pan tam spędził? I co Pan pamięta z tego pobytu?
Oni mieli taki ogródek i domek w Mińsku… Przepraszam, to takie wzruszenie, wspomnienia. Dzień po moim wyjściu z getta wyniesiono moją kuzynkę, o dziewięć lat młodszą. Ona miała rok, jak opuściła getto. Byliśmy więc u nich razem. I potem razem pojechaliśmy do tego domku do Mińska, ale tam „życzliwi” ludzie zaczęli się nami interesować. Ci Państwo nie mieli swoich dzieci, a tu nagle dwójka. Wyszliśmy więc od nich do nowych opiekunów. Za pieniądze znaleźli się tacy opiekunowie, ale życzliwi, dobrzy. Musieli to robić za pieniądze, bo musieli z czegoś żyć. To właśnie byli ci Fajflowie. Janina Fajfel i jej mąż Szczepan Fajfel. On prawdopodobnie walczył w Powstaniu.
W czasie Powstania Warszawskiego przebywał Pan na Woli, gdzie w pierwszych dniach sierpnia miały miejsce mordy ludności cywilnej. Czy był Pan tego świadkiem?
Nie, to mnie jakoś ominęło. 6 sierpnia już mnie wygonili. To byli żołdacy, wiadomo, ale nie było jakichś sytuacji, żeby zabijali. Zabrali nas z Wolskiej z tą właśnie panią i jej córką i pogonili nas do kościoła św. Wojciecha. Dwa dni byłem w tym kościele. Potem nas prowadzili, pamiętam. Może jeszcze istotne jest to, że ukraińskie wojska nas zabrały z domu do tego kościoła. Nie pamiętam jakichś specjalnych, powiedzmy, ekscesów tych wojsk. Jak z kościoła szliśmy do Pruszkowa, to wydaje mi się, że to się odbywało nocą.
Cały czas pieszo?
Pieszo cały czas. To jest koło dwudziestu kilometrów. Były wśród maszerujących starsze osoby. Pamiętam, że żołnierze jakieś działa przeprowadzali, a myśmy byli ustawieni w takim wianuszku dookoła tych dział. Zrobili tak po prostu, żeby powstańcy nie strzelali. Ale nie było jakichś znów mordów czy innych…
6 sierpnia został Pan wygoniony z domu i to było mniej więcej po dwóch dniach, tak?
8 sierpnia wyruszyliśmy z kościoła.
To były pierwsze dni funkcjonowania obozu, ponieważ pierwszy transport przybył tutaj 7 sierpnia nad ranem.
Myśmy pewnie 9 sierpnia przybyli, tak sądzę. Jeden taki obrazek dotąd pamiętam – taki spalony dom gdzieś tam na Woli, kikut taki sterczał, na wierzchu siedział kot i lizał sobie łapę. Kot, wiadomo, mógł po prostu myć łapę, a mógł być poparzony. To jest taki obrazek, który utkwił mi w pamięci.
Czy podczas wypędzania z Warszawy bał się Pan, że zostanie odkryte Pana żydowskie pochodzenie?
Nie.
Nie było takiego momentu, w którym sprawdzane były dokumenty?
Nie, dokumenty miałem czyste, że tak powiem. Właściwie w ogóle ich nie miałem. Jak wielu innych, prawda? Z tym się wiąże troszkę śmieszna rzecz, bo jak już byliśmy w Niemczech, ja z tą panią i jej córką, ustaliliśmy, że będę do niej mówił „mamo”. Nie mieliśmy dokumentów, to wygodniej tak było. A moja mama, jak się dowiedziała, gdzie jestem – napisałem list – to dobrowolnie się zgłosiła na roboty, żeby mnie odszukać. I przyjechała. A ja do niej: „Dzień dobry, ciociu”, bo nie mogłem mówić zgodnie z prawdą, więc to trochę śmieszne. Uważam, że ten moment dość istotnie wpłynął na moje późniejsze zachowanie, bo jako dwunastoletni chłopiec musiałem się liczyć ze słowami.
I to takimi słowami jak „matka”.
Takimi właśnie. To jest takie niewywnętrzanie się, niemyślenie, niepokazywanie uczuć. Myślę, że to wpłynęło na mnie.
Takie kontrolowanie się…
Właśnie, kontrolowanie. To chyba najlepsze słowo. „Kontrolowanie”.
Wróćmy jeszcze do tego momentu przybycia do obozu. Pamięta Pan to pierwsze wrażenie? Co Pan tutaj zastał?
Mam przed oczami pewien obrazek, nie wiem, czy z kościoła, czy z Pruszkowa. Pamiętam taką – przepraszam, że to powiem – stertę kup ludzkich, bo przecież nie było ubikacji. Wtedy to się człowiek załatwiał, gdzie mógł. Raczej wydaje mi się, że to jest z kościoła, ale tu też ubikacji nie było. Gdzie się chodziło, nie wiem. A potrzeby są potrzebami.
Pamięta Pan, gdzie był Pan umieszczony po przyjściu do obozu?
To była jakaś hala. Wydaje mi się, że znajdowały się w niej kanały do naprawy, bo to były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego – ZNTK. Właściwie ZNTK to nazwa powojenna, ale wtedy też coś takiego było. Jeszcze dzisiaj jest ten napis: „Tędy przeszła Warszawa”.
Czy zapamiętał Pan jakieś wsparcie, pomoc polskiego personelu? Byli tutaj Polacy.
Nie pamiętam nic. Z opowiadań wiem, że Polacy przez druty podawali i pomagali.
Działali również wewnątrz jako służba sanitarna. Rozdawali też jedzenie, gotowali na terenie obozu.
Zupełnie nie pamiętam, żebyśmy cokolwiek dostawali. To nie znaczy, że myśmy nie dostawali. Po prostu nie pamiętam. Czy myśmy mieli jakieś własne zapasy na te dwa dni? Dwa dni można ostatecznie nie jeść.
Ile dni Pan tutaj spędził?
To się zatarło. Nie pamiętam, wydaje mi się, że w Pruszkowie byłem około tygodnia. Potem mnie wywieźli bydlęcymi wagonami do Wrocławia, czyli do Breslau, gdzie byłem trzy tygodnie.
Do Wrocławia wyjechał Pan z opiekunką, Janiną Fajfel?
Z tą panią i jej córką. Oczywiście także z wieloma innymi osobami.
Gdzie Państwo trafili?
To też był taki obóz przejściowy. Ten obóz, jeśli Państwa to też interesuje, był podzielony na dwie części. W obu częściach stały baraki – w jednej zamieszkane, w drugiej puste. Części były oddzielone siatką i łaźniami, a dookoła całego obozu biegł korytarz (szerokości ok 4-5m). Od czasu do czasu była kwarantanna i mieszkańcy zamieszkanej części obozu przechodzili poprzez łaźnię do drugiej części. Oczywiście po przejściu do drugiej części, szliśmy na dowolną pryczę. A po pewnym czasie znów była kwarantanna i powrót do pierwszej części obozu.
A jakie były tam warunki żywieniowe?
Dostawaliśmy jedzenie dwa razy dziennie. Raz łyżkę brukwi, raz chyba lurę, jakąś taką kawę. Nie wiem, co to było, i kawałek, może dwa kawałki czarnego chleba. Zewnętrzny korytarz, o którym wcześniej wspomniałem, biegnący dookoła obozu, miał wejście i wyjście, więc my z jednej strony wchodziliśmy i przy wyjściu dostawaliśmy jedzenie. Nie było żadnych kartek ani niczego, tylko człowiek nie mógł dwa razy podejść. Jak się wcześniej przyszło, to się mniej więcej dwie godziny czekało, aż się doszło, aż otworzyli, ale było się na początku kolejki. Jak się później przyszło, to też się dwie godziny czekało, aż tym wszystkim wydadzą. Tak czy inaczej dwie godziny. Niemcy mieli zapewnione, że nikt dwa razy nie weźmie, ale jak ktoś nie stanął w kolejce, to nie dostał. To był już wrzesień, ale panowały duże upały, więc każdemu się spieszyło. I pamiętam takiego człowieka, który tak stał. I muszę pokazać, nie tylko powiedzieć – tak sięgał za pazuchę, coś tam znajdował i wyrzucał z drugiej strony. Każdy z nas miał wszy, pchły itd., ale każdy miał swoje. W związku z tym koło niego takie puste kółko się robiło, wszyscy się ściskali, a on powoli się przesuwał do przodu. To było to zabawne. Nikt nie chciał mieć cudzych wszy.
Powiedziałbym, że tam, w tym obozie we Wrocławiu, była swoboda. Każdy dostawał kiedyś swój transport, znaczy swój przydział, i jechał tam, gdzie go wysłali. Mnie do Görlitz, czyli obecnie Zgorzelca.
Co to było za miejsce?
Też obóz przejściowy, dokładnie taki jak we Wrocławiu, tylko nikt nie szukał pcheł.
Stamtąd wysyłali nas już prosto do pracy. Najpierw Niesky, potem Rietschen. I my, dzieci, nie pracowaliśmy tam. Dużo później pracowałem na własną prośbę. I bardzo lubiłem swoją pracę, chociaż była straszna.
Co to była za praca?
Wypisywałem zawiadomienia o śmierci żołnierzy niemieckich, więc im więcej wypisałem, tym bardziej byłem zadowolony, rozumie Pani.
Dlaczego chciał Pan pracować? Mógł Pan coś zarobić czy coś innego miało na to wpływ?
Nie miałem co robić, a wypisywanie zawiadomień o śmierci sprawiało mi przyjemność. Straszne to jest. Przecież to byli ludzie. Ale to było jakieś przybliżenie do końca wojny. Pod tym kątem to oceniałem. Może teraz myślę, że to było przyjemne, a wtedy nie?
Z Rietschen zostaliśmy wysłani do Klingensdorf, później jeszcze raz chyba trafiliśmy z jakiegoś powodu do Niesky. Tego już nie pamiętam. Tak nas przerzucali.
Jakie prace wykonywała Pani Janina Fajfel?
Gdzieś w fabryce pracowała.
Cały czas był Pan pod jej opieką?
Do listopada, kiedy przyjechała moja mama, bo wtedy dobrowolnie się zgłosiła, po to, żeby być ze mną. Byłem wtedy chyba w Rietschen.
Jak stało się, że list, o którym Pan wspomniał, dotarł do Pańskiej mamy? Skąd Pan wiedział, gdzie się ona znajduje?
Poczta, o dziwo, działała. Napisałem list do moich rodziców chrzestnych, bo – jak powiedziałem – chociaż sprzed kilku pokoleń były żydowskie korzenie, to – powiedzmy – pradziadkowie, może dziadkowie byli już zasymilowani. Nie wiem, jak tam z wiarą, ale zasymilowani. Tak więc ja już byłem chrzczony i napisałem do moich rodziców chrzestnych.
Mieszkali w Częstochowie. Pamiętałem adres, chyba dotąd pamiętam… Nie, nie pamiętam już. Nie muszę. Ktoś kogoś spotkał, przekazał. Krótko mówiąc – mama się wszystkiego dowiedziała. I potem chyba już zaczęliśmy bezpośrednio korespondować.
A jaki był los Pana mamy? Powiedział Pan, że przebywała na Woli przez cały okres Powstania. Co się stało po kapitulacji?
Pojechała do Kazimierówki. To jest według mnie gdzieś tu niedaleko .
Myśli Pan, że też przechodziła przez Pruszków? Była wypędzona z ludnością?
Nie, nie. Ani tata, ani mama nie przeszli przez Pruszków, z całą pewnością nie. To bym wiedział.
Czy wtedy już rodzice mieli ze sobą jakiś kontakt?
Nie. Nie mieli, ale mieli jakichś wspólnych znajomych właśnie w tej Kazimierówce. I każde z nich myślało, że to drugie może tam jest. I rzeczywiście, chyba tam się spotkali. Nie od razu. Wiem, że była jakaś historia, że mama piętnaście razy wsiadała do WKD i wysiadała, bo nie mogła się zdecydować. Wreszcie wsiadła, pojechała. Przynajmniej tam coś wiedzieli o ojcu. Nie było go, ale były wiadomości o nim.
Gdzie pracowała Pana mama po przyjeździe do Niemiec?
W szpitalu, ale oczywiście nie jako lekarka, tylko jako taka pomocnica. Trochę ją podejrzewali, bo za dużo umiała.
Musiała dbać, żeby nie wydało się, że jest lekarką?
Tak, tak. Nie miała dyplomu przecież, nie miała niczego. Tam był taki szpital, do którego nas skierowali do pracy. Jak to było? Bo potem pracowaliśmy u chłopki, takiej bauerki. Nazywała się Euler. To znane nazwisko matematyczne.… Ale właśnie, czy potem, czy przedtem? Zastanawiam się. Tak, już teraz jestem pewien, że to było przedtem. Dostaliśmy do niej przydział na początku.
Jaki był stosunek gospodyni do Państwa?
Mąż bauerki był gestapowcem, a więc był tym złym Niemcem. Mieli dzieci może w wieku pięciu i siedmiu czy siedmiu i dziewięciu lat. Dziewczynkę i chłopca. Bili się, kto będzie trzymał kozę, jak będą zabijali. Chcieli oboje. W efekcie trzymała moja mama, lekarka. Nie mogła patrzeć na krew, tzn. na zabijanie, bo lekarz ma ratować, a nie zabijać.
Ta bauerka uchodziła za osobę nienormalną. Na Boże Narodzenie moja mama podniosła jakąś gałązkę jodły i ona się wściekła, że mama ją wzięła, że mogła ją poprosić, to ona by dała. To wszystko było urojone. I nas wyrzuciła. Niesamowite, żeby Niemiec wyrzucał. I wtedy przez pewien czas mieszkaliśmy w karczmie, w której było napisane: „Dla Polaków wstęp wzbroniony”. Tacy Niemcy też byli, prawda? Mieli napis, bo musieli mieć, ale nas trzymali i karmili. Tak. Myślę jednak, że dlatego nas trzymali, że sąsiedzi wiedzieli, kto ona jest, ta żona gestapowca. Potem był ten szpital. Dostaliśmy tam przydział. To był szpital dla głuchoniemych, niewidomych, karzełków. Nie był to chyba zwykły szpital, ale na pewno mieli tam chirurgię, bo żołnierze tam właśnie przyjeżdżali.
Kiedy wrócili Państwo do Polski?
Moment wyzwolenia, o dziwo, pamiętam, ale muszę jeszcze troszeczkę się cofnąć. Mianowicie jak już front dochodził, to cały szpital ewakuowano i przesunięto. I nas z nimi. I tak, co front dochodził, to nas przesuwano. Wreszcie myśmy któregoś dnia uciekli, to znaczy – nie poszliśmy z nimi. Ileś razy próbowaliśmy, ale się nie udawało, aż wreszcie się udało. I od tego czasu też nas Niemcy przesuwali, ale samych, już bez szpitala. Myśmy chcieli, żeby front przeszedł. I pamiętam, że było to siedemnaście rodzin. Skąd one się wzięły? Pewnie z różnych miejsc.
Polskich rodzin?
Polskich. I pewnego dnia wieczorem bez wystrzałów, bez niczego przyszło wojsko. Moją mamę poproszono, żeby zeszła, bo znała trochę niemiecki, więc się odezwała po niemiecku, a oni: „Chłopcy, ognia”, bo to byli Rosjanie. Na szczęście nie strzelili, bo się szybko wyjaśniło, że jesteśmy Polakami. I od tego czasu już było dobrze.
Pamiętam, że zabraliśmy taki wózek na szaber. Staraliśmy się dotrzeć do Polski. Dostaliśmy zezwolenie. Notabene to wojsko nas wyzwoliło 8 maja, czyli dzień przed ostatecznym zwycięstwem.
Myśmy wrócili do Warszawy. To też był problem, bo trzy dni jechaliśmy takim otwartym wagonem po węglu. I cały czas padał deszcz. Wyobraża więc Pani sobie, jak się wygląda po trzech dniach w takim wagonie w deszczu… Gdzieś poszliśmy, żeby się dowiedzieć, co się dzieje, bo nie mieliśmy żadnych wiadomości od ojca. Wtedy nam powiedzieli, że tatuś jest lekarzem w wojsku w Łodzi, że jest oficerem. Podali nam adres, gdzie mieszka, więc pojechaliśmy tam. Zastaliśmy babcię, mamę taty. Powiedziała nam, że jest w szpitalu i właśnie wyjeżdża do Niemiec nas szukać, więc myśmy szybko pojechali do tego szpitala. Mama gdzieś tam poszła pytać, a ja stałem na dole. Patrzę, schodzi jakiś oficer, idzie do samochodu. I poznałem tatę! Jak doskoczyłem, to już nie pojechał. Już było wszystko dobrze.
Już Państwo zostali w Łodzi?
Tak, zostaliśmy. Rodzice do śmierci mieszkali w Łodzi. Pani pytała, czy miałem rodzeństwo. Nie miałem, natomiast później rodzice adoptowali mojego kuzyna, który podczas wojny stracił rodziców, był sierotą.
Też w getcie?
Też w getcie, tylko w Otwocku, o ile się nie mylę. Stracił rodziców. I był sam. I moi rodzice go adoptowali.
W Łodzi zdałem maturę, na studia przyjechałem do Warszawy. Skończyłem Matematykę. Potem zakładałem pierwsze w Polsce biblioteczne systemy komputerowe.
Chciałabym się jeszcze zapytać gdzie Pana rodzina mieszkała przed wojną?
W Częstochowie. Jestem urodzony w Częstochowie.
Z jakiego powodu znaleźli się Państwo w Warszawie?
Podejrzewam, ale tu nie mam żadnych podstaw, że rodzice bali się, że w Częstochowie byli za bardzo znani i mogliby mieć jakieś przykrości.
Kiedy Państwo przyjechali do Warszawy?
Nie wiem, czy w 1939, czy w 1940 roku, myślę, że zanim utworzono getto w Warszawie. Podejrzewam, że rodzice się bali. Mama była częstochowianką z pokoleń, tata był warszawianinem z pokoleń, ale pracowali i mieszkaliśmy w Częstochowie. I podejrzewam, że jak zaczęły się te żydowskie sprawy, to rodzice uciekli z Częstochowy, gdzie byli zbyt znani, w szczególności ojciec mojej mamy – mój dziadek – który też był lekarzem. Poza mną w rodzinie sami lekarze. Dziadek był znany, bo był wielkim społecznikiem. I tu mogły być te żydowskie sprawy wyciągane. Z tego powodu prawdopodobnie przyjechałem do Warszawy. Ale naprawdę nie wiem, czy to był powód, czy nie. A Łódź się pojawiła dlatego, że tatę w wojsku skierowali do Łodzi. Jak Pani widzi, to wszystko to są takie jakieś fragmenty, takie niespójne wszystko jest.
Wiadomo, że działo się tyle lat temu, a pamięć traumatycznych zdarzeń funkcjonuje specyficznie. Ale bardzo dużo rzeczy Pan zapamiętał. To są niesamowicie trudne wspomnienia, ale bardzo jest dla nas cenne, że Pan je opowiedział.
W wielu miejscach głos mi się załamuje, choć to nie są dla mnie trudne tematy. Życie biorę takie, jakie jest. I często jest ono niestety okrutne, często jest zaś wspaniałe. Podobnie jak ludzie. Z kolegą się wiecznie kłócę – on mówi, że ludzie są źli, a ja mówię, że ludzie są generalnie dobrzy. Oczywiście w każdym jest pierwiastek zła, w każdym, ale większość jest dobra. Szliśmy gdzieś po schodach i jakaś starsza pani niosła walizkę. Myśmy pomogli jej wnieść. I co? Nic. A gdybyśmy ją zamordowali, toby nas opisali, prawda? Czyli złe rzeczy…
O złu się mówi, tak?
Tak, bo co napisać w gazecie, że dwóch panów pomogło staruszce walizkę wnieść? Śmieszne, prawda? A gdybyśmy ją choćby zwymyślali, to już byłoby o czym pisać. Ludzie są generalnie dobrzy.
Jak Pani widzi, nie mam jakichś takich uczuć, że nie znoszę Niemców itd. To był tragiczny ustrój, dali się omotać. Mój kolega, również pochodzenia żydowskiego, mówi, że każdy naród dałby się tak zmanipulować. Co zresztą widzimy często w tej chwili w różnych sytuacjach. Nie chcę wchodzić na tematy polityczne, ale każdy naród ma takie momenty. Jedni robili to z przekonania, inni, bo musieli. Żołnierzom kazali. Co oni byli winni? Znaczy inaczej – nie wszyscy byli winni.