Wiza Teresa – Wygnani
Teresa Wiza, ur. w 1908 roku, do Warszawy wraz z mężem i dziećmi – Grażyną, Ewą i Krzysztofem – przybyła z Poznania w czasie okupacji. Rodzina zamieszkała przy ul. Puławskiej 130 na Mokotowie. 26 września została wraz z dziećmi oraz starszymi rodzicami wygnana ze stolicy. Droga do obozu Dulag 121, pokonywana pieszo do Służewca, a następnie koleją do Pruszkowa, z powodu głodu i złego stanu zdrowia córek była dla rodziny niezwykle uciążliwa. Z Pruszkowa rodzina Wizów została wysłana do Miechowa. Tam też Teresa Wiza nawiązała kontakt z mężem, który – wygnany ze stolicy w oddzieleniu od rodziny – przeszedł przez obóz Dulag 121 i został wysłany do Krzeszowic. Wspomnienia zostały zebrane w ramach projektu organizowanego przez Muzeum Warszawy i po raz pierwszy zostały opublikowane na portalu http://www.banwar1944.eu/.
W nocy z 25 na 26 września 1944 roku liczniej niż dotychczas powstańcy zapełnili nasz dom przy ulicy Puławskiej 130. Wszyscy młodzi, ubrani i uzbrojeni. Coraz większy niepokój ogarniał wszystkich zgromadzonych w naszych piwnicach, ale jeszcze nie wierzyliśmy, że możemy się dostać w ręce niemieckie. We wszystkich bramach stali wojskowi, czujni, napięci i po jednemu znikali w ciemnościach. Kto tylko mógł kanałami dostawał się do Śródmieścia, ale my o tym wówczas jeszcze nie mieliśmy pojęcia. Mżył deszcz. Ustała wszelka strzelanina. Cisza trwała całą noc. Skołatana głowa w tej ciszy znajdowała ukojenie, ale lęk nie dawał zasnąć. O piątej poderwaliśmy się z naszego legowiska z uczuciem, że trzeba coś zrobić, przede wszystkim ubrać się cieplej i ubrać dzieci. Przyszły wiadomości, że Niemcy byli już blisko i zapewne wejdą do naszego domu. Naraz rozpoczął się bardzo bliski ostrzał. Założyłam dzieciom futerka, kalosze, sama przebrałam się w lepszy kostium i na niego włożyłam zimowy płaszcz. Dzieciom pozakładałam u pasków garnuszki.
Rozpętało się piekło. Wszyscy zgromadziliśmy się w piwnicznym korytarzu, poubierani, z tobołkami i walizkami. Potem usłyszeliśmy czołgi otaczające domy ze wszystkich stron, które wjechały na dziedziniec pod same okna i gradem kul obsypywały nasze domy, właściwie ruiny. Nałożyłam plecak i poczułam, że uginałam się pod jego ciężarem i nie dałam rady. Przeszłam do swojej piwnicy i całą jego zawartość wysypałam na łóżko. Chciałam coś ważniejszego wybrać, ale wszystko wydało mi się równie ważne, a jednocześnie równie obojętne wobec życia. W końcu pomyślałam, że nie było sensu obciążać się bagażem. Postanowiłam pójść z mniejszym ciężarem i nie męczyć się tak przed spodziewaną śmiercią. Wzięłam tylko torebkę ręczną z listami i najdroższymi fotografiami, pamiątkami i małą walizeczkę, w której było ½ litra spirytusu, trochę cukru, zmiana bielizny dla dzieci, parę chustek do nosa i ręcznik. Sąsiedzi naradzali się, co powiedzieć, gdy Niemcy wejdą.
Nastała nagle cisza, ucichł ostrzał i usłyszeliśmy jak w sąsiedniej piwnicy pani Niemczykowa, znająca język niemiecki, zawołała, że tu są ludzie. Następnie donośne, od dwóch miesięcy nie słyszane, gardłowe wrzaski niemieckie. Po pewnej chwili zrozumieliśmy, że obok już wszyscy opuścili piwnice, a Niemcy nie orientowali się, że dalej istniały schrony. Lęk nas ogarnął, że mogą się wściec za swoją pomyłkę i rzucić miotacze ognia. Jeden z sąsiadów zawołał, że tu jest dużo ludzi. Niemcy zaczęli krzyczeć: „schnell, schnell” i wszyscy pospiesznie opuszczaliśmy piwnicę. Moja najmłodsza Ewa tak się rozpłakała, że przez całą drogę krzyczała: „mama-miemiec, mama-miemiec”. Wzięłam walizeczkę i torebkę, dziewczynki trzymały się moich rękawów, Krzyś szedł przede mną, a moi rodzice za nami.
Na dziedzińcu zobaczyłam, że „zaopiekował się” nami Wehrmacht, a nie Ukraińcy. Wokół stały małe i duże czołgi. Ziemia była śliska po nocnym deszczu. Wyszliśmy na ulicę Tyniecką. Zaraz przy rozkopanym chodniku poślizgnęłam się i upadłam razem z Ewą. Jakiś pan bez bagażu dopomógł mi. Potem przeniósł dzieci, ponieważ nie mogłam przejść przez rowy, pomógł dziadkom i niósł jakiś czas chorą Grażynkę. Liczył, że jego córeczce, która pozostała w Śródmieściu, również ktoś okaże pomoc. Był to pan Ciborski. Mówił, że miał na Kruczej skład obuwia. Jego pomoc okazała się nieoceniona, bo miałam ręce zajęte bagażem.
Weszliśmy w ulicę Lenartowicza i wtedy nadleciała z Okęcia eskadra samolotów niemieckich. Kłębki białych dymów usiały niebo nad nami. Eskortujący nas Niemcy obawiali się nalotu i zaczęli nas poganiać, panika ogarnęła tłum. Kazali nam schronić się do przydrożnych willi i jak samoloty przeleciały, poszliśmy dalej. Szliśmy wciąż w kierunku zachodnim przez pola, drogami, którymi wielekroć chodziliśmy na spacery. Jak okiem tylko sięgnąć, ciągnął się nieskończony tłum wysiedlonych.
Na Mokotowie rozgorzała ostateczna walka, słychać było jej odgłosy, a my oddalaliśmy się w pola. Niedługo straciliśmy z oczu nasze domy. Stało się to, co nie chciało się nam dotychczas pomieścić w głowie, wyzuto nas ze wszystkiego i prowadzono jak niewolników na niewiadome losy. W pierwszej willi za polami był nasz pierwszy postój. Rosło tam dużo pomidorów. Wszyscy spragnieni rzuciliśmy się je zrywać. Po chwili odpoczynku skręciliśmy na południe i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Szliśmy na Służewiec, równolegle do ulicy Puławskiej. Idąc dalej polami poza zasięgiem walk, mijaliśmy opuszczone domy i wille, z czarnymi otworami zamiast okien, ciche, nieżywe. Mogliśmy iść powoli i gdy Niemcy zarządzili drugi postój, usiedliśmy na zżętych kopkach pszenicy. Tutaj po raz pierwszy oddzielili mężczyzn od kobiet. Dla tych żon, które miały mężów dotychczas przy sobie, to był straszny moment. Między innymi zabrali dr. Michalaka, który opiekował się moimi chorymi dziećmi oraz jego brata. Niemcy pozostawili tylko starszych mężczyzn.
Kiedy się tak spojrzało na nieprzebrane mnóstwo zbiedzonego narodu, to niczym wydawały się dotychczasowe opisy różnych cierpień narodowych. Wszyscy szli powoli, pochyleni pod ciężarem smutku i pod ciężarem dźwiganego dobytku. Widziałam tępe spojrzenia i woskowe twarze. Niektórzy dźwigali na plecach nieprawdopodobnej wielkości toboły, inni mieli tylko ręczną torebkę. Jakaś matka niosła tylko malutkie dziecko w poduszce. Widziałam Michalakową z plecakiem i z dzieckiem na rękach, przygnębioną po rozstaniu z mężem; widziałam Białową, której mąż aptekarz zginął pod gruzami swojej apteki, Kowalskich ze sklepiku, naszych najbliższych sąsiadów Zbrzeźniaków, Leona Nowakowskiego z wielkim, czerwonym tobołem na plecach. Na wysokości dworca kolejki Grójeckiej poszliśmy polami na ul. Puławską. Tu walk nie było – teren był całkowicie niemiecki. I znów zobaczyłam tę całą potęgę niemiecką. Te bunkry, liczna załoga, masy sprzętu napełniły mnie zdziwieniem, że mimo takiej potęgi mogli się bronić dwa miesiące. To był wtorek, 26 września, w tym dniu mijało równo 8 tygodni od chwili wybuchu Powstania. Jak mylne było nasze przeświadczenie, że Niemców było mało, że byli słabi i w odwrocie. Nasza wędrówka trwała od ósmej rano do trzeciej popołudniu.
Przechodziliśmy przez tereny o niezliczonej ilości zabudowań, w których mieściły się wojska niemieckie. Niekiedy żołnierze dawali po drodze chleb, ale z tego korzystały tylko pierwsze szeregi.
Wreszcie dotarliśmy do stajen wyścigowych na Służewcu, w których miało być dla nas pomieszczenie. W momencie naszego przyjścia baraki były puste. Na ziemi znajdowała się rozrzucona obrzydliwa słoma. Nie wyobrażaliśmy sobie, żeby na niej usiąść, więc rozlokowaliśmy się na jakiejś skrzyni, coś w rodzaju żłobu, obok sąsiadów z naszego bloku. Zostawiłam dzieci z rodzicami i poszłam rozejrzeć się, czy nie można by postarać się gdzieś o jedzenie. Stwierdziłam wówczas, że talent przystosowania się do najcięższych warunków miały tylko osoby z ludu. Tacy to sobie najlepiej radzili. Ludzie zaczęli kopać kartofle, porobili doły, w których je piekli albo gotowali zupę. Place między barakami pokryły się masą ognisk i tłumem krzątającej się ludności. Poprzynosili ze sobą zapasy kaszy, słoniny, mąki i przede wszystkim mieli garnki, wyszukiwali też jakieś puszki i blaszanki. Nie miałam żywności, ani nie miałam, w czym gotować. Poprosiłam jakiegoś żołnierza o łopatę i z trudem z twardej udeptanej ziemi wykopałam trochę ziemniaków. Beznadziejnie przedstawiała się sprawa ogniska. Były niezliczone ilości sań, które ludzie rąbali i tym palili, ale sanie były mocne, duże, nie wiedziałam jak się do nich zabrać. W końcu żołnierz pożyczył mi młot, którym rozbiłam parę kawałków drzewa i rozpaliłam ognisko, ugotowałam w małym garnuszku trochę kartoflanki, której po kubeczku wystarczyło dla dzieci. Spędziliśmy noc o głodzie. Nasz barak tak jak i wszystkie inne zapełnił się szczelnie. Gdy ściemniło się, stanęłam na chwilę przed barakami i patrzyłam na pociski, świecące jak gwiazdy, lecące od strony Służewca na miasto. Leciały jeden za drugim, całą noc i musiałam myśleć o tym, że w tym piekle pozostał mój mąż i siostra, a my już wyszliśmy. Mój syn Krzyś powiedział: „dobrze, że jeszcze tak. Myślałem, że gorzej z nami zrobią”.
Szykowaliśmy się do odpoczynku. Okazało się, że przyszły ogromne masy ludzi. Koło nas tak się ścieśniło, że ledwie mogłam siedzieć na ziemi. Dzieci położyłam koło siebie na obrzydliwej słomie. Moi rodzice ledwo zmieścili się. Poczułam jak mnie wszy oblazły. Po takim wyczerpującym dniu strasznie chciało się spać, ale szum i hałas nie ustawał. Żołnierze przyprowadzali coraz to nowych wysiedleńców. Zdawało się, że ani jeden człowiek się nie zmieści, a wciąż przybywali nowi. Pewien żołnierz niemiecki, wciskając pomiędzy nas kobietę z dzieckiem, wygłosił przemowę, że musimy sobie wzajemnie pomagać i mówił: „my Niemcy wam pomagamy, a wy sobie wzajemnie nie chcecie pomagać”. Może niektórzy z nich istotnie wierzyli w to, co mówili. Byłam świadkiem jak młodego oficera indagowały panienki o dalsze nasze losy. On im tłumaczył łamaną polszczyzną, że to oni ratowali nas z płonącej Warszawy; rannych i chorych pozostawionych w ruinach zabiorą samochody Czerwonego Krzyża i zawiozą do szpitala, ale nie można wszystkiego zrobić od razu, bo oni robią, co mogą, a zadań do wypełnienia mieli wiele: wojnę prowadzili, „bandytów” z Warszawy musieli wygonić i ludność cywilną uratować.
O świcie poderwaliśmy się wszyscy ze swoich legowisk i rozeszła się pogłoska, że mieliśmy odejść w dalszą drogę. Pospiesznie spakowaliśmy się i zwijaliśmy tobołki. Kości bolały, czerwone oczy pełne były jakby piasku. Dowiedzieliśmy się, że mamy wyruszyć dopiero o jedenastej. Niektórzy już opuszczali obóz pod konwojem i mieli iść do Włoch, a stamtąd kolejką do Pruszkowa. Pozostali ludzie zabrali się do gotowania. Jak poprzedniego dnia rozpalali ogniska i gotowali zupy, gnietli na kamieniach kluski, piekli nawet placki na cegłach, ale w wielu wypadkach było inaczej niż u mnie. Często było małżeństwo z jednym dzieckiem lub kilka młodych i zdrowych kobiet w jednej rodzinie, które mogły zająć się gotowaniem i rozpalaniem ogniska, a ja byłam tylko sama z dwojgiem starych rodziców i trójką małych schorowanych dzieci. Zmieniłam Grażynce opatrunek na uszkach, wciąż ciekła z nich ropa po przebytej szkarlatynie i wybrałam się po wodę. Nasi dozorcy zorganizowali dostawę wody do obozu w ten sposób, że bezustannie kilku wskazanych przez nich mężczyzn nosiło wodę do stojących kotłów. Potem te kotły przynosili bliżej baraków. Tłum czekających ludzi opróżniał zaraz kocioł i następnie inni mężczyźni wyznaczeni przez Niemców szli z nimi do kranu po wodę. Zdobyłam jakieś butelki i przyniosłam wodę. W litrowym garnuszku, który miałam ze sobą, zagotowałam ją przy ognisku u życzliwych sąsiadów, dodałam alkoholu oraz cukier i takim gorącym grogiem obdzieliłam moją rodzinę. Dostali jeszcze po kawałku cukru, ostatki sucharów i na śniadanie. Ta gorąca i słodka wódka, którą i dzieci dostały, dobrze zrobiła i rozgrzała po chłodnym poranku.
Wyszliśmy z baraków i ustawialiśmy się w długie szeregi. Byli wszyscy sąsiedzi. Spostrzegłam duży autobus, przy którym stał tłum. Dowiedziałam się, że on zabierze chorych i słabych, tylko przyjdzie władza, która o tym zadecyduje. Odłączyliśmy się z szeregu i stanęliśmy przy autobusie w nadziei, że widząc chorą Grażynkę i staruszków, zabiorą nas.
Pieszy marsz do Włoch przerażał nas. Nasza kolumna odeszła. Chcieliśmy ją gonić, lecz wojskowi nam nie pozwolili, bo bez konwoju nie wolno było chodzić. Musieliśmy czekać na następny transport. Po paru godzinach oczekiwania około godziny trzeciej podeszła na tor kolejka, która miała nas zawieźć do Pruszkowa. Nastąpiło szamotanie, widziałam jak ludzie się rozpychali, nadeptywali. Wreszcie wepchnęliśmy się całą rodzinę i pociąg odjechał. Wspięłam się na jakiś tobół i wyglądałam z nad desek węglarki. Przejeżdżaliśmy obok mocno zniszczonych zabudowań Okęcia, a od strony zachodniej było widać Warszawę. Domy stały jak szkielety i odgłosy walk do nas dochodziły. Musiałam myśleć o tym, że tam był mój mąż.
O piątej po południu dojechaliśmy do Pruszkowa. Po drodze przed Włochami widzieliśmy cały nasz transport, który wyszedł ze Służewca jeszcze rano. Nie uszli nawet połowy drogi, a w Pruszkowie byli dopiero o północy. Po drodze ogarnęło nas zdziwienie i pewna zazdrość, że tuż zaraz za Warszawą, gdzie jeszcze słychać było odgłosy walk, życie szło normalnym torem. Ludzie chodzili swobodnie, nie głodni, dobrze poubierani i gapili się na pociąg pełen widm. Po dwóch miesiącach walki, niebezpieczeństw, chwil nabrzmiałych grozą i rozpaczliwych przeżyć, do łez doprowadzał nas widok normalnego życia.
Dojechaliśmy do Pruszkowa i po wyładowaniu ludzi z wagonów, prowadzono nas do obozu. Zaraz przy wejściu zobaczyłam córkę sąsiadów Buśkiewiczów, w fartuchu pielęgniarki, która zwróciła się do nas z pytaniem, co się stało z jej rodzicami. Uspokoiłam ją, że ich widziałam i stwierdziłam, że nadejdą niebawem. W dalszej drodze zaopiekowała się nami inna pielęgniarka i widząc chorą Grażynkę i staruszków opadających z sił, zdecydowała zaprowadzić nas do baraku przeznaczonego dla chorych i rannych. Po drodze zauważyłam z radością kosze pełne chleba porozstawiane przy chodnikach. Ta pielęgniarka dała nam tyle chleba, ile tylko zdołaliśmy unieść. Ewunia tuliła do siebie swój kawałek i gdy chciałam zabrać, żeby jej było wygodniej nieść, wołała: „nie dam chlebka, nie dam chlebka…”. Opieka pielęgniarek Polek i widok chleba dodały nam nieco otuchy. Myślałam, że skoro Niemcy karmią i leczą, nie będą chyba zaraz mordować, chociaż u nich nigdy nic nie było wiadomo. W wielkiej hali, do której weszliśmy, na cementowej podłodze, leżały maty słomiane pełne wszy, ale już i tak zawszawiliśmy się na Służewcu. Miałam się potem przekonać, że ten blok drugi był rzeczywiście znacznie czyściejszy i mniej przepełniony niż inne. Zsunęliśmy razem dwie maty na legowisko dla nas i zabraliśmy się do spożywania upragnionego chleba. Pielęgniarki przyniosły nam jeszcze dobrej zupy i skondensowanego mleka rozcieńczonego gorącą wodą dla dzieci. Mogłam znów zrobić Grażynce opatrunek i posiliwszy się po raz pierwszy od dwóch dni, ułożyliśmy się do snu.
W nocy przychodziły nowe transporty, tak, że ten barak dla chorych zapełnił się bardzo szybko. Noc była chłodna. Gdy się rozwidniło, powstawaliśmy wszyscy. Dostaliśmy znów mleko z wodą. Stanęłam w ogonku do komisji lekarskiej, która miała zdecydować o ewentualnym wyjeździe do Rzeszy lub do Generalnej Guberni. Za stołem komisyjnym siedział dr König w niemieckim mundurze. Z jednej strony miał do pomocy młodego lekarza Polaka, a z drugiej pielęgniarkę, która wypisywała decyzję. Podeszłam z dziećmi, a moi rodzice przyszli osobno. Nie chcieliśmy by komisja widziała, że dzieci mogłyby poza mną mieć opiekę. Miałam wtedy 36 lat i mogli mnie jeszcze wysłać do Rzeszy. Dostaliśmy skierowanie do Generalnej Guberni.
Przekazano nas do baraku pierwszego. Brud, kurz, już nie było tu mat. Kto mógł, to gromadził sobie deski, drzwi, kloce, żeby tylko nie siedzieć na gołym cemencie. Tutaj spotkałam sąsiadów i dowiedziałam się o tragedii jednego z nich pana Świątkowskiego, który zostawił w piwnicy naszych bloków żonę od lat sparaliżowaną i syna Krzysztofa kontuzjowanego w czasie bombardowania naszego domu. Krzysztofa wydobyto żywego, ale mimo, że żadnych obrażeń nie było widać, stracił wzrok, majaczył i nie odzyskał przytomności. Jego ojca z dwojgiem młodszych dzieci Niemcy zmusili do wyjścia wraz ze wszystkimi wysiedlonymi. Myślałam, że ich zabito albo porzucono zapomnianych na śmierć głodową. Dowiedzieliśmy się później w Krakowie, że zostali przewiezieni wozem Czerwonego Krzyża do szpitala w Tworkach, w którym oboje zmarli. Krzysztof miał dopiero 18 lat.
Tymczasem na dziedzińcu pojawiły się wozy z kotłami i zaangażowani do tej roboty wysiedleńcy rozlewali ludziom zupę. Kolejki były bardzo duże, ale doczekałam się i dostałam zupę do swego małego garnuszka. Moja mama zdobyła dużą puszkę od marmolady i znów wybrała się po zupę. Posililiśmy się dostatecznie, umyłyśmy wiaderko i poszłyśmy z mamą po wodę, w której mydełkiem do golenia, znalezionym u mego ojca, umyłyśmy dzieci i siebie. Natrafiłam w torebce na klucze od mieszkania, więc je zawiesiłam na jakimś kołku w słusznym przekonaniu, że już nigdy nimi drzwi mego domu otwierać nie będę. Zbliżała się godzina trzecia i wszczął się duży ruch. Spakowaliśmy się i razem z tłumem ruszyliśmy ku wyjściu. Pragnęłam usilnie tego dnia wyjechać, bo lęk mnie ogarniał na myśl o nocy na tych deskach i w tym potwornym otoczeniu.
Poruszaliśmy się powoli w tym tłumie. Dzieci były popychane i deptane. Grażynka płakała z powodu obijania tobołami. Była obolała po chorobie. Nie mogłam dzieci osłonić, ani powstrzymać przed naporem tłumu. Obie ręce miałam zajęte. Kiedy znalazłam się blisko wyjścia, czułam, że nie przeciśniemy się w tym napierającym tłumie. Wtedy pewien młody człowiek z opaską Czerwonego Krzyża wziął Ewę na ręce i Grażynkę osłaniał od uderzeń i potrąceń. Gdy moi rodzice i ten młodzieniec z dziewczynkami już przeszli, żołnierz położył mi karabin pod nos i powiedział: „szlus” i już więcej do tego pociągu nie puszczał. Zostałam z Krzysiem, ale gwałtownie perswadowałam żołnierzowi, że tam została moja familia, moje małe dzieci i szczęśliwie nas przepuścił. Niemcy ładowali ludzi po kolei, wagon po wagonie. Byliśmy ostatni. Dostaliśmy się do pierwszego wagonu przy lokomotywie. Wejść było trudno. Wagony zostały pozapychane. Widziałam jakieś kartofle porozsypywane po stopniach. Pogubione tobołki utrudniały wejście. Wagony były osobowe, następnie pociągi składały się z wagonów bydlęcych. Kto już siedział jako tako, walczył o to, żeby nikogo więcej nie wpuścić. Ludzie byli dla siebie nieprzychylni i nieuczynni. Po wielkich sporach wywalczyłam jedno miejsce siedzące na nas czworo: dla mnie i dla dzieci. Rodzice moi mieli jedno miejsce na korytarzu. Rozlokowaliśmy się na walizeczce i na tobołkach na podłodze. Niedługo nastąpił odjazd w nowe nieznane życie. Czy na pewno życie? Wówczas nie byliśmy tego zbyt pewni. Warszawa walcząca zostawała coraz dalej za nami.
Jechaliśmy przeszło dobę od południa 27 września do późnego wieczora następnego dnia. Staliśmy długo w nieznanych okolicach. Eskadry samolotów przelatywały nad nami. W czasie postojów ludzie dawali, co mieli. Przy oknach tłoczyły się zawsze te same osoby, ale i ja dostałam trochę jabłek, pomidorów, co okazało się zgubne dla moich dzieci. Schorowane i nieprzyzwyczajone do surowych owoców dostały strasznej biegunki. Wprawdzie w wagonie istniała ubikacja, ale nie można było się do niej dostać. Ludzie leżeli z bagażami na korytarzach i przejść nie pozwalali. Pozostawało tylko okno. Nocą 28 września nasz pociąg wjechał na pewien dworzec, który był oświetlony i znajdowało się dużo ludzi na peronach. Panikarze mówili, że to jest koniec i wjeżdżamy do komory gazowej. Jednak było inaczej. Żołnierze pootwierali wagony i kazali wychodzić.
Gdy wyszłam z wagonu z moją rodziną, podeszły do nas panie Polki i widząc dwoje staruszków i chore dzieci, otoczyły nas opieką. Wzruszająca ich troskliwość i dobroć doprowadzała do długo tłumionych łez. Na peronach zostały porozstawiane kotły z zupą i panie obdzielały wszystkich, którzy pragnęli posiłku. Mnie z moją rodziną zaprowadziły do lekarza, który na dworcu udzielał pomocy lekarskiej i porad. Musiałam umyć moje dziewczynki, które po biegunce były strasznie zabrudzone. Jedna z pań przyniosła tylko miskę zimnej wody, bo ciepłej nie mogła dostać. Rozebrałam dzieci, wstawiłam do miski, umyłam i przebrałam. Po przebytej szkarlatynie, wycieńczone i wygłodzone dzieci nawet nie zaziębiły się. Dworzec był pełen żołnierzy przemęczonych, śpiących na podłogach, tak stłoczonych, że trzeba było ostrożnie przez nich przechodzić. Gdy weszłam z dziećmi do lekarza, poznałam znajomego z Poznania dr Ludwika Komczyńskiego, który obiecał zaopiekować się nami.
Okazało się, że przyjechaliśmy do Miechowa, a nasz transport był pierwszym z Warszawy. Mieszkańcy Miechowa bardzo przejęli się możliwością udzielenia opieki wysiedleńcom warszawskim, chętnie nieśli pomoc i do głębi byli wzruszeni naszą niedolą. Wszyscy zaofiarowali się przyjąć na pierwszą noc do siebie rodzinę lub pojedyncze osoby. W ciągu paru dni mieliśmy być przez RGO rozprowadzeni po okolicy, po wsiach i miasteczkach i znaleźć przytułek u tych ludzi, którzy zgłosili chęć zaofiarowania dachu nad głową. Może, dlatego Miechów i okolice był uczulony na niedolę bliźnich, ponieważ tam osiedlili się poznaniacy wysiedleni ze swoich domów zimą 1939/1940.
Na tę noc zabrała nas do swego domu pani Kazimiera Kańska, nauczycielka w Miechowie. Męża jej nie było w domu. Z pewnych niedomówień wywnioskowałam, że był w tak zwanym „lesie”. Krótko przed naszym przybyciem miechowskie przeżyło miejscowe powstanie, o którym niechętnie mówiono. Pani Kańska zajęła się nami niezwykle troskliwie, nie zwracając na to uwagi, że byliśmy zawszeni i zabrudziliśmy jej mieszkanie i pościel. Byliśmy u niej trzy dni, zanim nie odjechaliśmy do cukrowni w Kazimierzy Wielkiej. Dr Komczyński skierował mnie z rodziną do tej miejscowości ze względu na to, że cukrownia cieszyła się opinią dostatniej i mogącej zapewnić pomoc i wyżywienie.
Po skierowaniu nas do Kazimierzy pojechaliśmy tam kolejką wąskotorową. Przyjechaliśmy w nocy i ze stacji kolejki ciężarówka fabryczna zawiozła nas do cukrowni. Tam również społeczeństwo przygotowało się na przyjęcie warszawskich biedaków. Obdzielono nas dużymi pajdami chleba z masłem, serem, kawą i zaprowadzono na strych do suszarni, gdzie na słomie mieliśmy się przespać do rana. Osoby, które zajmowały się wysiedleńcami, po powtórnym poczęstunku przeprowadzały rozdział przybyłych. Skierowywały rodziny i pojedyncze osoby do pobliskich wsi i miasteczek, do rodzin, które zgodziły się przyjąć podopiecznych. Dwie panienki pracujące w tym ofiarnym zespole widząc, że byłam żoną lekarza i miałam schorowane dzieci, zdecydowały, że wezmą moją rodzinę do siebie, to jest do swoich rodziców. Ich ojciec inżynier Szarejko był dyrektorem cukrowni i nie miał jeszcze pod opieką żadnej warszawskiej rodziny. Po zapoznaniu się z moimi personaliami okazało się, że jeszcze jedna z pań – Helena Tadeuszakówna była dawną znajomą mego męża z Poznania.
Państwo Szarejko oddali nam do dyspozycji pokój, karmili nas i mogliśmy się myć i kąpać, przepierać nasze biedne resztki odzieży, spać i wypoczywać. Nie tylko ich dobroci i serdeczności doświadczyłam.
Mieszkańcy Kazimierzy byli zasobni, przez 5 lat okupacji niejedni dorobili się znośnych warunków bytu, ale dzielili się jak mogli z potrzebującymi. RGO zbierało dary w postaci odzieży, pościeli i pieniężnej pomocy.
Będąc jeszcze w Miechowie u pani Kańskiej napisałam kilka kart pocztowych do różnych miejscowości, w których przebywali nasi znajomi, w nadziei, że gdy mąż mój będzie mnie szukał, niewątpliwie skontaktuje się z nimi.
Po kapitulacji Warszawy mąż razem z moją siostrą przeszedł przez Pruszków i dowiedział się, że byliśmy w Pruszkowie wszyscy i żywi. Z Pruszkowa zostali wywiezieni do Krzeszowic i stamtąd pojechali do Piotrkowa, do naszych znajomych, u których była już wiadomość ode mnie. Pojechali z powrotem i skierowali się do Miechowa, do pani Kańskiej, u której dowiedzieli się, że wysłano nas do Kazimierzy. 14 października 1944 roku mąż i siostra zjawili się w Kazimierzy. Odzyskałam po tych strasznych przejściach męża, a dzieci ojca i tak przetrwaliśmy razem do chwili