Włodarczak Bronisław – Z Zielonki do Berlina…
Siedemnastoletni Bronisław Włodarczak, mieszkaniec podwarszawskiej Zielonki został wypędzony z rodzinnego miasta 5 września 1944 roku. Przez obozy przejściowe w Pruszkowie i we Wrocławiu trafił do Berlina, gdzie został przymusowo zatrudniony jako robotnik kolejowy. Szczęśliwie przetrwał liczne bombardowania oraz oblężenie i zdobycie Berlina przez Armię Czerwoną, a także zdołał szczęśliwie wrócić do zrujnowanego domu w Zielonce. Bronisław Włodarczak swoje wspomnienia spisał w 2005 roku na podstawie swojego pamiętnika i notatek brata Edmunda z lat 1944-1945, które też zostały przytoczone w tekście.
Z Zielonki do Berlina…
W końcu lipca 1944 roku „walec wojny” przybliżył się od wschodu do obrzeży Zielonki. W okolicach Wołomina toczyła się wielka bitwa pancerna, w której uczestniczyły setki czołgów i liczne dywizjony lotnicze obu walczących stron. Miejscowi AK-owcy śledzili na naszym terenie ruchy wyborowych niemieckich dywizji pancernych SS „Herman Goering”, „Totenkopf” i „Wiking” i słali meldunki sytuacyjne do dowództwa Armii Krajowej. Były przypadki rozbrajania maruderów z armii Własowa przez polskie podziemie. Na szosie radzymińskiej trwał intensywny, nieprzerwany ruch wszelkiego rodzaju niemieckich pojazdów i uchodźców, panicznie opuszczających wschodnie okupowane tereny. Wycofywały się w popłochu okupacyjne służby administracyjne i ich rodziny. W przeciwnym kierunku przeciskały się wojskowe tabory konne z amunicją i jednostki zmotoryzowane. 30 lipca, padły pierwsze sowieckie pociski skierowane na tę właśnie drogę. Powstał niesamowity zamęt i panika. Wracałem właśnie tą drogą rowerem z pracy w Warszawie i cudem na skróty dotarłem do domu w Zielonce. My mieszkańcy nie mieliśmy wątpliwości, że zbliża się groźna nawałnica. Odgłosy artylerii wstrząsające powietrzem i ożywiony ruch lotniczy, wywoływały powszechny lęk. Kopano pośpiesznie przydomowe rowy przeciwlotnicze i zakopywano do ziemi cenniejszy dobytek. Sporadycznie padające na Zielonkę sowieckie pociski i bomby mniejszego kalibru, zmuszały do chowania się do schronów i kryjówek.
1 sierpnia wybuchło powstanie w Warszawie, ustała wszelka komunikacja. Przy ciepłej słonecznej pogodzie było widać unoszące się chmury dymów nad stolicą. Przez cały sierpień w Zielonce i okolicach trwały niemieckie łapanki mężczyzn, a później także kobiet. Złapane osoby wykorzystywane były do budowy fortyfikacji i transportu amunicji. Po wykonaniu prac zatrzymani wywożeni byli do obozów w Legionowie, Zakroczymiu, Modlinie i Pruszkowie, a stamtąd do Niemiec. Ekipy saperskie Wehrmachtu przystąpiły do całkowitego zniszczenia linii kolejowej na trasie od Tłuszcza do Warszawy Wileńskiej. Specjalnie skonstruowany pług, jadąc łamał za sobą drewniane podkłady, a saperzy przy pomocy dynamitu wysadzali w powietrze mosty, budynki stacyjne, urządzenia sygnalizacyjne itp. Cięto nawet nożycami przewody telefoniczne i rozbijano młotkiem izolatory, aby nic nie nadawało się do użytku. Po linii kolejowej pozostał jedynie złom i gruz. W końcu sierpnia linia kolejowa na tym odcinku przestała istnieć.
Fala uciekinierów z Kobyłki, Maciołek, Turowa, Ossowa i innych sąsiednich miejscowości zapełniła Zielonkę. Moja pięcioosobowa rodzina (ojciec, mama, brat Edmund lat 18, ja 17-latek i najmłodszy 7-mio miesięczny Zbysio), znajdowała się w tym czasie w miejscu zamieszkania, przy ulicy Krasińskiego 1, w sąsiedztwie rozwidlenia kolejowego do Rembertowa. Był to dobry punkt obserwacyjny tego, co się wówczas działo. Uznałem, że te niecodzienne wydarzenia najlepiej zarejestrować na gorąco na papierze, by nie wywietrzały z pamięci. Zacząłem pisać pamiętnik, który szczęśliwie wraz ze mną przeżył wojnę. Mogę więc dzisiaj ciąg ówczesnych zdarzeń przedstawić w oparciu o autentyczne, sporządzone wówczas zapisy, co poniżej czynię:
1 wrzesień 1944 roku
Po pięciu latach wojna znowu przenosi się na nasze tereny. Noce są oświetlone od pożarów. Mija właśnie miesiąc od wybuchu powstania, ale Warszawa wciąż walczy. Sowieci Po wycofaniu się z Zielonki 30 lipca (tego dnia czołgi radzieckie dotarły w rejon glinianek), znowu się tu przybliżają. Wzmaga się kanonada. Od samego świtu uwijają się samoloty. Prawdopodobnie sowieckie, bo artyleria niemiecka do nich strzela. Nadlatują coraz nowe fale samolotów i wszystkie koncentrują swój ogień w kierunku Strugi, Radzymina. Obserwujemy z okien mieszkania przebieg walki. Widać bardzo dobrze. Samoloty zniżają się i pikują wszystkie w jedno miejsce, bijąc przy tym z broni pokładowej. Wyraźnie widzimy snopy ognia, wychodzące ze skrzydeł samolotów. Padają bomby, nasz dom chwieje się i drży nieustannie. Artyleria przeciwlotnicza bije z wszystkich stron. Samoloty kluczą pomiędzy chmurkami od pocisków artyleryjskich. Jeden został trafiony. Zapaliło mu się prawe skrzydło i runął na ziemię. Nadleciała nowa chmara samolotów. Naliczyłem 50 sztuk, 5 leci prosto na nas. Nagle ogłuszający huk! Padliśmy na podłogę. Szyby z okien posypały się nam na głowy. Po chwili wyjrzeliśmy przez okno. Z lewej strony budynku tuman kurzu. Padła bomba na szczęście mała, ale wypadło wiele szyb. Nareszcie się uciszyło, lecz nieoczekiwanie wiadomość, łapią mężczyzn. Chowamy się czym prędzej do naszej podziemnej kryjówki, a kobiety udają się na zwiady. Po trzech godzinach słyszymy, pojechali! Odetchnęliśmy znów świeżym powietrzem. Zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać, lecz dzisiaj w przewiewnym mieszkaniu.
2 wrzesień 1944 roku
Noc ubiegła była bardzo widna od pożarów z kierunku wschodniego. Pożary przybliżają się do nas coraz bardziej. Prawdopodobnie pali się Turów ewakuowany przed dwoma tygodniami. Wybiegając po mleko, spotkałem wielu ludzi z tobołkami wyrzuconych z nad rzeki. Po kartofle na pole już iść nie można. Zielonka jest przepełniona uciekinierami z Wołomina, Kobyłki i innych pobliskich miejscowości. W naszym domu jest już kilkanaście rodzin. Oddaliśmy im trzy wolne mieszkania i garaż gdzie schronili konia z wozem. Opowiadają, że po ewakuacji ludności wszystko zostaje spalone lub wysadzone w powietrze. Dzisiaj zakopujemy wszystko co się da. Tylko w ziemi może się coś uratować. Czeka nas przecież to samo czego doświadczyli przybysze. Pocieszamy się jeszcze nadzieję, że może pozostaniemy na miejscu.
3 wrzesień 1944 roku
Dzisiaj niedziela, lecz niczym nie rożni się od dnia powszedniego. Od samego rana mielimy żyto na młynku od kawy, by upiec chleb na drogę.
Przed chwilą wpadł do nas żołnierz niemiecki i zabrał mi mandolinę i koszyk dojrzałych pomidorów. Nagle alarm! Łapanka mężczyzn. Nie dają nam żyć na świetle dziennym. Dzisiaj pali się Kobyłka i Horowa Góra. Teraz z pewnością kolej na nas.
4 wrzesień l944 roku
Od samego rana łapanka mężczyzn, a także i kobiet. Dla kobiet była to niespodzianka toteż wiele odjechało. W naszym domu żandarmi byli dwa razy. Za pierwszym razem nie znaleźli nikogo, za drugim natomiast wzięli dwie kobiety spośród przybyszów. Zabrane bydło pędzono do Marek, a ludzi wywożono do budowy fortyfikacji w rejonie Modlina. W Zielonce przebywa wiele wojska węgierskiego. Węgrzy są do nas dobrze usposobieni. Wieczorem pięknie śpiewają, grają na skrzypcach i harmonii. W ostatnią niedzielę zapełnili cały kościół. Grali pięknie na organach. Szkoda, że nie można z nimi porozmawiać, gdyż język mają dla nas zupełnie niezrozumiały. Rozmawiamy z nimi tylko na migi.
5 wrzesień 1944 roku
Walki frontowe jakoś przycichły. Noc mieliśmy spokojniejszą niż zwykle, ale dowiadujemy się, że wysiedlany jest rejon Zielonki od ulicy Długiej i Lipowej. Do naszego domu napływa nowa fala uciekinierów. Wszędzie się kłębią nie wiedząc dokąd się udać. W kierunku Ząbek nie puszczają, od Marek wszystkich zawracają. My chowamy jeszcze swój dobytek. W mieszkaniu pozostają tylko meble i powystawiane ramy okienne. Wszyscy jesteśmy już przygotowani do drogi, gdyż z pewnością cała Zielonka będzie wysiedlona. Kobiety potraciły głowy, płaczą i lamentują. Z sąsiednich domów słychać krzyki i szlochania, przerywane co chwilę strzałami karabinowymi. Dla nas decyzja już zapadła. Przed domem stoi żołnierz niemiecki i czeka na nasze wyjście. Wszyscy w milczeniu ze łzami w oczach, opuszczamy swój życiowy dorobek. Objuczeni jak wielbłądy dźwigamy na plecach to, co dało się zabrać. Jeszcze jedno spojrzenie na pusty opuszczony dom. Ciemne otwory okienne napawały nas żalem i grozą. Płakać się chce, widząc ten pochód ludzi starych i młodych, dzieci i kalek upadających pod ciężarem tobołów. Nam ulżył rower, który dźwiga nasze bagaże. Żandarmeria polowa kieruje nas wszystkich w stronę poligonu, skąd prawdopodobnie mamy być przewiezieni na drugą stronę Wisły. Idziemy więc wolno ulicą Kolejową, zatarasowaną wozami konnymi, wózkami i wszelkiego rodzaju pojazdami. Przystanęliśmy na chwilę przy poczcie, by sprawdzić czy są jeszcze nasi znajomi. Nikogo nie zastaliśmy, więc ruszamy dalej.
Ta część Zielonki jest już zupełnie opróżniona. U wylotu każdej z ulic stoi żandarm i nie dopuszcza nikogo do rejonów już wyludnionych. Nieszczęsny i nędzny nasz pochód kieruje się teraz szosą przez Ząbki w kierunku Warszawy, powiększa się coraz bardziej jak rozlewająca się rzeka. Nie widać już początku i końca pochodu, tylko przez mgłę kurzu zbite mrowie ludzkie upstrzone niesionym dobytkiem. Jedni się śpieszą wymijając drugich, inni już odpoczywają i pozostawiają na drodze ciążące przedmioty i zepsute pojazdy. Od czasu do czasu to w jedną to drugą stronę przejeżdżają samochody wojskowe, czołgi i motocykle, spychając ludzi na pobocza drogi .1 na wojsku widok ten, jak można odczytać z twarzy, wzbudza politowanie. Tylko żandarmeria spogląda na ten tłum z szyderczym uśmiechem.
Pochód posuwa się z wolna, lekki wiaterek osusza łzy zbiedzonych ludzi. Słońce rzuca jeszcze przez dym i kurz swoje słabe promienie. Przyśpieszyliśmy kroku by dogonić naszych znajomych. Po drodze mijam jeszcze wielu szkolnych kolegów a także obywateli Zielonki biednych i bogatych zrównanych teraz do jednego poziomu.
Mijamy przejazd kolejowy, zniszczone kompletnie tory i zwalone słupy telefoniczne. Za przejazdem dogoniliśmy wreszcie naszych znajomych odpoczywających w rowie. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy wszyscy razem w dalszą drogę. Najpierw jechały wózki z dziećmi, na czele z naszym bratem Zbysiem, który kończy właśnie 7 miesięcy, a następnie gęsiego rowery obładowane ponad wszelkie możliwości. Toteż z trudem przejechały skrzyżowanie szos zryte kompletnie gąsienicami czołgów. Minęliśmy las i znaleźliśmy się na przedpolu Ząbek. W dali widać okopane wojska węgierskie i niemieckie. Nagle o kilkadziesiąt metrów od nas zakurzyło się w polu i usłyszeliśmy 3 wybuchy. To pociski sowieckie, Trzy osoby są ranne. Powstał popłoch i w przyśpieszonym tempie znaleźliśmy się w Ząbkach. My wraz z rodziną p. Zasłonów, pod pozorem wypoczynku, zboczyliśmy z trasy w rejonie kościoła i cichaczem zatrzymaliśmy się i rozlokowaliśmy w Ząbkach. Pochód wygnańców poszedł dalej. Nas przygarnęła do swych znajomych nasza sąsiadka z Zielonki, która przebywa tu już od kilkunastu dni, W sąsiedztwie widzimy również innych znajomych. Tutejsi ludzie chętnie nas przyjmują, mając świadomość, że ich też ten sam los czeka.
Było już po trzeciej, kiedy złożyliśmy nasze bagaże, umyliśmy się i usiedliśmy, wypoczywając w gościnnym ogródku. Wyszedłem jeszcze na szosę, by spojrzeć na przepływający tłum. Z bliższych znajomych nikogo już nie zobaczyłem. Przypuszczamy, że zbliża się większa bitwa, gdyż w stronę Zielonki jadą kolumny czołgów i samochodów. Może po bitwie wrócimy stąd do domu? Tymczasem zjedliśmy obiad przygotowany przez sąsiadkę. Ponieważ zaczęło się ściemniać, przynieśliśmy z sąsiedztwa nie wymłócone snopki żyta na posłanie. Położyliśmy się, mężczyźni w przedsionku jak śledzie jeden obok drugiego, kobiety z dziećmi w pokoju. Zasnęliśmy kamiennym snem.
6 wrzesień 1944 roku
Po spokojnej nocy wstaliśmy wcześnie, umyliśmy się, związaliśmy słomę w naszej sypialni, zwinęliśmy koce po wojskowemu, zjedliśmy jeszcze śniadanie i przygotowaliśmy się do podjęcia próby powrotu do domu wzdłuż linii kolejowej. Wtem na podwórku zjawia się żołnierz z karabinem w ręku i każe wychodzić na szosę. Dziękując gospodarzom za gościnność, ze smutkiem ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Dalsza droga wiodła na Pragę, z noclegiem na trawnikach w Ogrodzie Zoologicznym i widokiem na płonącą Warszawę. Rano spostrzegliśmy, że twarze nasze pokryte są popiołem, który przenosił wiatr z drugiej strony Wisły. Stąd wkrótce ruszyliśmy w pieszej kolumnie na Dworzec Wschodni. Po południu nasz pociąg przejechał bramę obozu w Pruszkowie .
Na tym kończy się moja szczegółowa relacja pamiętnikarska. Dalej nie było warunków do jej kontynuacji. Zachowały się natomiast, sporządzone w telegraficznym skrócie, zapiski brata Edmunda i moje, które pozwoliły dość wiernie odtworzyć dalszy ciąg naszej wojennej rodzinnej tułaczki, co poniżej czynię:
Obóz przejściowy w Pruszkowie zwany „Dulag 121” zorganizowany został przez niemiecki Wehrmacht na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Stanowił główny punkt etapowy dla ludności Warszawy ocalałej z powstania, w dalszej drodze do obozów pracy, obozów jenieckich, obozów śmierci, a dla ludzi rannych, chorych oraz niezdolnych do pracy – do Generalnej Guberni. Na terenie obozu znajdowało się 9 hal warsztatowych opróżnionych z maszyn, odgrodzonych od siebie drutem kolczastym i ściśle strzeżonych przez niemieckie wojsko, policję i SS. Uniemożliwiało to jakiekolwiek samowolne przemieszczanie się. Na narożach zewnętrznego, wysokiego, murowanego ogrodzenia strzegły obozu posterunki wartownicze, uzbrojone w karabiny maszynowe. Powojenne źródła historyczne określają liczbę ludności Warszawy, która przeszła przez ten obóz na ok. 550 tysięcy i ok. 100 tysięcy z miejscowości podstołecznych. Tu w ciągu krótkiego pobytu (dwóch do czterech dni) następowała segregacja, często brutalny rozdział rodzin i odprawa pociągów do różnych rejonów GG i Niemiec. Kolumny mieszkańców Zielonki docierały tu w ciągu 2-3 dni od opuszczenia miejsca zamieszkania poprzez stacje kolejowe Warszawa-Wschodnia, Warszawa-Zachodnia bądź niekiedy samochodami wojskowymi .Tutaj nasi przybysze wmieszani w tłumy koczujące w brudnych i niesamowicie zanieczyszczonych halach podzielili los dziesiątek tysięcy warszawiaków, którzy uszli z życiem z walk powstańczych. Moja pięcioosobowa rodzina szczęśliwym trafem nie została rozdzielona, jak tysiące innych, dzięki zakwalifikowaniu trzech członków rodziny (ojciec i synowie) do pracy na kolei (Deutche Reichsbahn). W tej kategorii robotników przymusowych, przydatnych dla służb kolejowych i miejskich (pracownicy komunikacji miejskiej, elektrowni, gazowni, poczty itp.), nie rozdzielano rodzin.
Po dwudniowym noclegu na betonowych, zaoliwionych posadzkach w hali nr III załadowano nas po 60 osób do wagonów towarowych i pod strażą Bahnschutzów (policji kolejowej) pociąg ruszył na Zachód. O świcie spostrzegliśmy, że pociąg zatrzymał się na stacji Breslau (Wrocław). Tu nastąpił szybki rozładunek i po godzinnym marszu dociągnęliśmy się do nowego obozu przejściowego Breslau-Burgweide. Obóz znajdował się na rozległym polu poza miastem. Otoczony był podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego i strażnicami na narożach, gdzie widoczni byli strażnicy z karabinami maszynowymi. Nie było tu żadnych budynków i baraków dla ludzi. Wszyscy znaleźli się pod gołym niebem. Obóz liczył ok. tysiąca osób. Tutaj zostaliśmy dokładnie policzeni, posegregowani, przeszliśmy przez łaźnię i dezynfekcję wraz z bagażem. Otrzymaliśmy po misce zupy, kawałku chleba i garnuszek czarnej kawy, co pozwoliło po męczącej podroży przywrócić nieco sił. Pobyt w tym obozie trwał 3 dni, szczęśliwie przy bezdeszczowej pogodzie, jedynie w nocy szczękaliśmy zębami, bo temperatura bardzo się obniżała.
13 września o godz. 6. rano załadowani do pociągu wyruszyliśmy dalej w nieznane. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że jedziemy w kierunku Berlina. Przed Berlinem pociąg zatrzymał się na stacji Erkner i wezwano nas do opuszczenia wagonów. Uformowaną kolumnę poprowadzono w las. Po niedługim marszu, oczom naszym ukazało się miasto baraków. Miejscowość obozowa nazywała się Wilhelmshagen. Był tu obóz dla jeńców francuskich i brytyjskich oraz obozowy Arbeitsamt (Urząd Zatrudnienia) dla przybyłych ze Wschodu, Poszczególne nacje były od siebie odseparowane, że nie było możliwości porozumiewania się. Tutaj zostaliśmy ulokowani w barakach, po 30 osób w jednej sali, razem mężczyźni, kobiety i dzieci. Po rozlokowaniu otrzymaliśmy po 30 dkg chleba, kostkę marmolady i czarną kawę. Dla niemowląt i dzieci przydział był odpowiednio mniejszy.
Wkrótce zostaliśmy poddani procedurze rejestracyjnej i ustaleniu przydatności do pracy. Nastąpiły indywidualne badania lekarskie, oznakowanie numerem obozowym, wykonanie zdjęć do tzw. ausweisu z zawieszonym na szyi numerem, w końcu określano przynależność do właściwej grupy zawodowej. Procedura kończyła się wręczeniem arbeitskarty (karty pracy), w której podawano dane osobowe, zawód, narodowość, przynależność państwową (nam wpisywano: „bezpaństwowiec”), odciski palców oraz przybito pieczęcie o obowiązku noszenia oznakowania (Polacy – litera „P”) i zakazie opuszczania miejsca pracy i pobytu bez zezwolenia policji. Dzieci poniżej 12 lat otrzymały tylko kartę obozową (lagerkartę), bez zdjęcia, z podaniem wieku. Memu młodszemu bratu, który stawił się przed komisję w wózku dziecinnym – w pozycji „wiek” wpisano „sieben Monate” (siedem miesięcy).
Tak wyposażeni wyjechaliśmy dnia 18. września pociągiem do miejscowości Wilhelmsfeld na południowym obrzeżu Berlina. Po wyładunku, nocą przeszliśmy pieszo 2 kilometry do obozu Schulzendorf. Oczywiście tu również, jak w poprzednich obozach, ogrodzenie z drutu kolczastego (jedno ogrodzenie pod wysokim napięciem) i strażnicami na rogach. Wewnątrz baraki, za nimi rowy przeciwlotnicze, które już następnego dnia okazały się przydatne, gdy zawyły syreny ogłaszające alarm przeciwlotniczy. Ta sceneria powtarzała się wielokrotnie w czasie naszego 25-dniowego pobytu w tym obozie. Znaleźliśmy się bowiem na obszarze Wielkiego Berlina (Gross Berlin) i stąd jak w teatrze obserwowaliśmy ataki lotnicze na miasto. W czasie nalotów bombowych noce się rozświetlały od dziesiątek silnych reflektorów poszukujących samolotów, a w uszach dudniło zewsząd od huku dział przeciwlotniczych. Był to przedsmak tego, co nas czekało u celu naszej wędrówki w centrum Berlina. W czasie nalotów, samoloty zrzucały tysiące srebrnych paseczków ze staniolu, podobnych do zdobiących nasze bożonarodzeniowe choinki. Miały one na celu zakłócanie wojskowych urządzeń radiolokacyjnych, sterujących obroną przeciwlotniczą. Zrzucane były masowo przez lotnictwo alianckie. Zasłane nimi były pola i lasy wokół miasta.
W tym obozie kompletowano nieustannie partie osób wyjeżdżających do wyznaczonych zakładów pracy, a na zwolnione miejsca przybywały nowe grupy warszawiaków z obozu w Pruszkowie. Wyjechało już w nieznane wielu znajomych, którzy przybyli tu z nami. Od nowoprzybyłych dowiedzieliśmy się, że wszystkie mosty w naszej stolicy zostały już wysadzone w powietrze.
Przebywających dłużej w tutejszym obozie, wyprowadzano codziennie do prac w gospodarstwach rolnych. Praca trwała od rana do zmroku. Smutny był widok kobiet, które w zniszczonym już odzieniu bądź w jedynym posiadanym okryciu, np. w futrze karakułowym wyniesionym z powstania, kopały w polu ziemniaki podczas deszczowej pogody.
W niedzielę 24.09.1944 roku przybył do nas niemiecki katolicki ksiądz i odprawił Mszę Świętą na terenie obozu. Zdarzyło się to raz jedyny w czasie całego okresu wypędzenia. Obozowicze uczestniczyli gremialnie i mogli przyjmować Komunię Świętą bez spowiedzi, pod rygorem odbycia jej przy najbliższej nadarzającej się okazji.
14.10.1944 roku, w 39-tym dniu od wypędzenia z Zielonki i odbytej wędrówce przez obozy przejściowe, załadowano nas na samochody ciężarowe i zawieziono do dzielnicy Berlin-Gesundbrunnen w centrum stolicy. Wraz z nami przybyła tu także pięcioosobowa rodzina pp. Zasłonów z Zielonki. Pozostaliśmy tu sąsiadami na obozowych pryczach, w 25- osobowej sali szkolnej mieszczącej wspólnie mężczyzn, kobiety i dzieci.
Obóz znajdował się w trzypiętrowym, częściowo-zniszczonym przez bombardowania budynku szkoły. Mieścił około 600 osób, w tym ok. 20% Rosjan i Ukraińców. Pozostała część to Polacy z Warszawy, w tym dzieci w wieku przedszkolnym. Wszyscy zdolni do pracy, zostali zatrudnieni na kolei na terenie Berlina w jednostkach Deutche Reichsbahn (Niemieckie Koleje).
Członków mojej rodziny tj. ojca, starszego brata i mnie skierowano do pracy w parowozowni Berlin Görlitzer Bahnhof (Dworzec Zgorzelecki), oddalonej od obozu o ponad godzinę jazdy środkami komunikacji miejskiej. Ojciec zatrudniony został w służbie ruchu jako maszynista, a ja z bratem przy naprawach bieżących parowozów. Mama z uwagi na opiekę nad małym dzieckiem pracowała w obozowej kuchni.
Praca na kolei była bardzo ciężka i brudna, trwała 11 godzin dziennie. Dwie godziny zabierał dojazd do pracy, a w przypadku alarmu lotniczego, wydłużał się o dalsze godziny. Mój obozowy, codzienny rozkład zajęć przedstawiał się w następująco:
4:00 pobudka, mycie, śniadanie,
5:00 wyjazd środkami komunikacji miejskiej do pracy,
6:00 rozpoczęcie płacy,
17:00 zakończenie pracy, mycie, przebranie,
17:30 wyjazd do obozu,
18:30 przybycie do obozu i obiad.
Jeśli zawyły syreny, ogłaszające alarm lotniczy, co nieomal codziennie miało miejsce, trzeba było natychmiast biec do schronu. Wówczas obiad przesuwał się godzinę lub dwie, bo kuchnia w czasie alarmu była nieczynna. Bywało, że alarmy były ponawiane wieczorem i w nocy. Nie miało to wpływu na ranną pobudkę, gdyż spóźnienie do pracy było karane.
Dużą uciążliwością było obowiązujące od zmroku do świtu zaciemnienie miasta ze względu na naloty lotnicze. Często w ciemnościach trzeba było trafić do schronów, wśród biegnącej gromady ludzi.
Najcięższe naloty, tzw. „dywanowe”, w których uczestniczyło zazwyczaj tysiąc do trzech tysięcy amerykańskich bombowych superfortec, trwały 2-3 godziny i powodowały zagładę i obracanie w gruzy całych dzielnic miasta. Mieszkańcy mogli uchronić życie tylko w dobrych schronach i bunkrach. Na powierzchni ziemi, to czego nie zdołały zniszczyć bomby burzące, wypalały fosforowe bomby zapalające. Od wysokiej temperatury topiły się kamienne i asfaltowe nawierzchnie ulic, nie mówiąc o dachach budynków. Gaszenie pożarów nie było możliwe, z powodu braku po nalotach wody, elektryczności itp. Wracając z pracy trzeba było omijać rejony zburzone i palące się, bowiem pożary wytwarzały silne prądy powietrzne unoszące gorące niedopalone szczątki i popioły, niebezpieczne przy zbliżeniu.
Naloty bombowe na Berlin, od naszego przybycia do tego miasta, miały miejsce nieomal każdego dnia i nocy, często kilkakrotnie, według ustalonego planu. Informowały o tym alianckie ulotki zrzucane na miasto. Amerykańskie, zmasowane naloty odbywały w dzień z udziałem wielkiej ilości maszyn, a Anglicy dokonywali nocnych rajdów nękających w mniejszych zespołach lotniczych. Naloty dezorganizowały skutecznie funkcjonowanie miasta.
Często po nalotach lotniczych, „lagrowicze” niezależnie od miejsca stałego zatrudnienia wędrowali pod strażą do usuwania zniszczeń po bombardowaniach.
Bombardowania dla wszystkich były jednakowo groźne. Jedynym pocieszeniem był zbliżający się koniec wojny. Śledziliśmy więc uważnie codzienne komunikaty wojenne i przybliżanie się do nas linii frontu od wschodu i zachodu. Z rozwoju sytuacji na frontach nietrudno było wysnuć wniosek, że wcześniej do nas dotrze Armia Czerwona niż alianci zachodni. Tymczasem nasze obozowe warunki żywieniowe pogarszały się z każdym dniem. Żywność w mieście dla Niemców była w sprzedaży wyłącznie na kartki. Niekiedy w drodze powrotnej z pracy zauważałem dość długie kolejki Niemców przed restauracjami. Zdjąłem więc z klapy mój znak rozpoznawczy „P” i stanąłem także w kolejce. Okazało się, że sprzedawano bez kartek gotowane ziemniaki w mundurkach. Po jednej sztuce na osobę. Zdobyłem i ja ten rarytas. Kiedy indziej znów trafiłem na sprzedaż placków kartoflanych, smażonych z braku tłuszczu na czarnej kawie zbożowej, sprzedawanych także pojedynczo.
Gdy front sowiecki był już na linii Odry, a ludność masowo uciekała przed frontem, dowiedziałem się od obcokrajowców, że jeżdżą pod front i stamtąd przywożą ziemniaki z ewakuowanych terenów. Zdecydowałem się i ja spróbować szczęścia. Wykupiłem bilet kolejowy do stacji oddalonej ok. 20 km od Odry i pojechałem w drogę. Wysiadłem na stacji, gdzie dochodziły już odgłosy artylerii z frontu. Wychodząc z peronu natknąłem się na policję, która mnie wylegitymowała i stwierdziła, że znalazłem się w miejscowości nielegalnie. Policja nie była jednak w tym okresie zbyt rygorystyczna i zażądała jedynie zapłaty 10 DM [Deutsche Mark – marka niemiecka – przyp. red.] kary. Po uiszczeniu należności dopilnowała, abym wsiadł niezwłocznie do pociągu w kierunku Berlina.
Mój brat zanotował w tym czasie w swoim pamiętniku: „Sytuacja aprowizacyjna w mieście, tak dla nas jak i dla Niemców, jest nie do zniesienia. Przydział 1,60 kg chleba i 6 dkg tłuszczu na tydzień, nie wystarcza do życia”.
W tym okresie dawała się nam we znaki również zima, przy naszych nędznych, solidnie już podniszczonych ubraniach, służących na wszystkie okazje. Dokupić można było jedynie coś używanego, wyłącznie w handlu wymiennym między obozowiczami. Najlepszym środkiem płatniczym był wówczas tytoń i papierosy. Zdarzyło się pewnego dnia, że ojcu przypadła jazda parowozem do Poznania i miał okazję odwiedzić naszą rodzinę. Rodzina poratowała nas żywnościowo i w środkach wymiennych (tytoń, papierosy), chociaż sarna była w niewiele lepszej sytuacji. Mając tytoń nabyłem od pracującego z nami Hiszpana niezłą jesionkę za 10 dkg tytoniu.
A zima zaczęła nam dokuczać. Temperatury obniżyły się i wystąpiły opady śnieżne. Twierdzono, że to za przyczyną Iwana ze wschodu. W pracy mieliśmy ludzi siedmiu narodowości, w tym również starego Iwana z Charkowa, któremu Niemcy przydzielali najbrudniejszą robotę, jaką było wydmuchiwanie sadzy z kotłów parowozowych sprężonym powietrzem. Wyglądał po tej pracy jak diabeł rodem z piekła. Był jednak ogólnie lubiany, bo opowiadał dobre ruskie dowcipy. Utkwił mi w pamięci jeden wierszyk, który deklamował, gdy nie było w pobliżu Niemców. Stawał na pomoście przed parowozem i trzymając w jednym ręku młotek, a w drugim coś w rodzaju sierpa, recytował (podaję fonetycznie):
„Stoi Stalin na trybunie,
dzierży sierp i mołotok,
przed nim stoi kołchoźnik,
bez rubaszki i portok”.
W miesiącach zimowych styczniu i lutym, na dworcach kolejowych i podziemnych stacjach metra zaczęły koczować tłumy uchodźców ze wschodnich terenów, zajmowanych przez Armię Czerwoną, głównie z Prus Wschodnich. Niemiecka propaganda głosiła, że Sowieci po wkroczeniu, mordują bezlitośnie ludność niemiecką, co powodowało, że w popłochu ładowano nawet przy mrozie kobiety i dzieci do odkrytych wagonów towarowych i w nieludzkich warunkach wieziono ich na Zachód. Zdarzały się przypadki, że transporty takie przybywały na dworce berlińskie z zamrożonymi na śmierć ludźmi. Sytuacja była tragiczna tym hardziej, że ludzie ci trafiali tu na zmasowane naloty bombowe i wielu ginęło od ciężkich bombardowań.
W drodze do pracy można było nabyć codzienną prasę, co pozwalało śledzić sytuację na frontach. W moim pamiętniku, który wznowiłem 1 stycznia 1945 roku, znalazło się wiele interesujących komunikatów wojennych wówczas publikowanych. Obok spraw obozowych, przytaczam więc poniżej niektóre z nich:
12.01.1945 roku – U lekarza obozowego stawiło się dzisiaj 100 chorych, przy stanie obozowym 600 osób.
18.01. – Walki w wielkim łuku Wisły trwają z wielką zaciętością. Wstrzymano sowieckie czołówki pancerne na linii Kraków – Częstochowa. Warszawa została opuszczona.
19.01. – Na ulicach Krakowa i Łodzi zacięte walki. Zażarte walki z nacierającym na zachód i północ nieprzyjacielem. Bolszewicy użyli do ataku około 155 dywizji strzelców, 20-25 korpusów pancernych popartych ciężką artylerią i silnymi zespołami lotniczymi.
20.01. – Kraków po ciężkich walkach ulicznych został wzięty przez nieprzyjaciela. Łódź po zaciętych walkach przeszła w ręce bolszewików.
25.01. – Odrzucono czołówki nieprzyjaciela koło Wrocławia. Poznań i Toruń mimo silnych ataków utrzymano. Koło Elbląga zacięte walki w toku.
28.01 – Bolszewicy wdarli się do Katowic i Bytomia.
31.01. – We wczorajszym przemówieniu Hitler wzywał zdrowych do walki, chorych do pracy a dzieci prosił o modły do Opatrzności.
31.02. – Na ulicach Berlina Volkssturm (Obrona Cywilna) buduje barykady. Policja wzywa do zachowania spokoju. Dworce berlińskie przepełnione są do najwyższego stopnia. Ludność nie wie czy zostać, czy uciekać. U nas zakaz opuszczania obozu, w celach innych niż udanie się do pracy. Przybyło do ochrony 10 nowych Bahnschutzów (policjantów).
03.02. – W godzinach południowych największy i najcięższy nalot lotniczy na Berlin z udziałem ponad 2 tysięcy samolotów. Przez dwie godziny przelatywały fala po fali, amerykańskie superfortece i zrzucały na miasto swój ładunek. Leciały bomby burzące, zapalające i czasowe, które wybuchały jeszcze długo po nalocie. Ziemia drżała i jęczała od bomb i grzmotu artylerii przeciwlotniczej. Nie ma wody i światła, nie działa żadna komunikacja. Miasto w ogniu i dymie. Najbliższe bomby padały w odległości ok. 500 metrów od naszego obozu. Ogromne zniszczenia. Na naszą parowozownię bomba padła celnie w środek obrotnicy parowozów. Wszystkie parowozy są zablokowane, nie mogą wyjechać. Budynki biur i warsztatów bez dachów. To chyba cud, że nikt w tym dniu z Włodarczaków tam nie pracował. Po nalocie cały obóz zabrano do usuwania zniszczeń. Ja trafiłem do odgruzowania przebitego tunelu metra.
06.02. – Nieprzyjaciel atakuje Frankfurt nad Odrą i Kostrzyn. W Poznaniu ciężkie walki uliczne. Martwimy się o naszą rodzinę. Codziennie wychodzi z obozu 100 osób do usuwania zniszczeń po ostatnim wielkim nalocie. Pracują na obiektach kolejowych.
09.02. – Nasz Zbysio ukończył dzisiaj roczek!
18.02.- Wokół naszego obozu Volkssturm buduje barykady i kopie rowy strzeleckie. Zmniejszono nam racje żywnościowe.
23.02. – Rozpoczęto ofensywę na zachodzie.
26.02.- Przeżyliśmy drugi potężny, dzienny nalot amerykański tym razem w miejscu pracy. Schron nasz bujał się jak koń na biegunach. Po uderzeniu bomby gdzieś w pobliżu, padliśmy w schronie pokotem na podłogę, zgasło światło. Żadna komunikacja nie działa. Z pracy wracaliśmy pieszo przez gruzy. W koło palą się domy. Wiatr rzucał kłębami dymu i popiołów. Bez okularów ochronnych nie można iść, bo dym gryzie w oczy i lecą łzy. Ruch pieszy w mieście jakiego dotąd nigdy nie widzieliśmy.
27.02. – Pracujemy dzisiaj i przez pięć następnych dni na stacji rozrządowej Berlin – Rummelsburg, obsługującej rzeźnię miejską. Jeszcze dopalają się pociągi towarowe z żywym bydłem, węglem brunatnym i innymi towarami. Dożywiliśmy się tu, a nawet świeżą pieczeń przywieźliśmy do obozu. Zasypywaliśmy leje po bombach i usuwaliśmy gruz z dróg i torów. Powrót do obozu był możliwy tylko częściowo pociągiem, resztę drogi odbyliśmy pieszo.
06.03. – Grudziądz przeszedł w ręce sowieckie.
11.03. – O godz. 24. zostaliśmy wywiezieni na dworzec szczeciński [Berlin Stettiner Bahnhof, obecnie Berlin Nordbahnhof – przyp. red.]. W olbrzymiej hali dworcowej w czasie bombardowań zawalił się szklany dach. Usuwaliśmy potłuczone tafle szkła z peronów dworca.
12.03. – We Wrocławiu trwają walki uliczne. Odparto ataki sowieckie między Frankfurtem nad Odrą i Kostrzynem. Przyczółek mostowy w Szczecinie odrzucił natarcie 3 armii sowieckiej. Siły morskie wspomagały walki w rejonie Gdańska i Gdyni.
13.03. – Prace przy przebitym przez bombę tunelu przy Oranienburger Straße Sześciometrowa warstwa ziemi i betonu nie uchroniła tunelu od przebicia.
15.03. – Wielki amerykański atak bombowy z udziałem 1000 samolotów na Oranienburg. Ucierpiały również niektóre dzielnice Berlina.
18.03. – Alarm w czasie pracy w parowozowni. Komunikat radiowy w schronie głosił: „6 zespołów lotniczych kieruje się na Berlin, każdy liczy 350 samolotów. 3 grupy są już nad miastem”. Przerażający świst i ogłuszające detonacje to znak, że już lecą na nas bomby. Ogromny wstrząs targnął schronem. Zgasło światło. Łapię się za głowę i stwierdzam, ze jeszcze jest cała. Po dwóch godzinach odwołanie alarmu. Wychodzimy ze schronu, wokół otacza nas ogień i dym.
21.03. – trzydziesty szybki atak bombowy na Berlin w ostatnich trzydziestu dniach.
30.03. – Dzielna załoga Kostrzyna stawia bohaterski opór. Po zaciętych walkach ulicznych i gruntownym zniszczeniu urządzeń portowych w Gdyni i Gdańsku, miasta przeszły w ręce nieprzyjacielskie.
01.04. – Mamy pierwszy dzień Świąt Wielkanocy. Nie różni się niczym od innych, nastrój więc w obozie smutny i ponury. Pocieszamy się, że następne święta będą lepsze.
12.04.- Zmarł amerykański prezydent F. D. Roosevelt. Berliński dziennik „Der Angriff” na czołowej stronie zamieścił wielki tytuł: ,,Der grösster Verbrecher aller Zeiten ist verstorben”, tzn. największy zbrodniarz wszystkich czasów nie żyje.
15.04.- Potsdam, historyczna rezydencja Fryderyka Wielkiego, był celem brytyjskiego nalotu terrorystycznego. Znaczne części starego miasta z licznymi zabytkami, w tym kościół garnizonowy zostały zniszczone. Straty w ludziach są znaczne. Na miasto od początku wojny nie spadła ani jedna bomba, a Niemcy twierdzili, jakoby Potsdam był uznany za miasto otwarte. Dlatego straty były bardzo wielkie.
16.04. – Dzisiaj Sowieci przystąpili na froncie Odry do wielkiej ofensywy. Padł Wiedeń.
Mój brat Edmund zanotował w tych dniach w swoich notatkach:
18.04. – Jeszcze ich nie ma, ale do swojej roboty już nie jedziemy. Naprawiamy szkody po bombach.
20.04. – „S-Bahn” nie wozi ludności cywilnej. „U-Bahn” i tramwaje również. 100 metrów od obozu padają pociski, szalony popłoch, zamykają sklepy. W pobliżu naszego obozu leży dwóch zabitych Niemców.
21.04. – Od samego rana kanonada. Wszyscy przenosimy się do piwnic. Widmo głodu staje się jeszcze realniejsze, długo nie wytrzymamy.
22.04. – Samoloty sowieckie całymi chmarami unoszą się nad miastem. Dookoła pożary. Ludzie snują się jak widma. Noc przespaliśmy po trochu siedząc, leżąc gdzie się dało, w ubraniu, w płaszczu a nawet w czapce.
23.04. – Rosjanie przystąpili do ataku. Z samego rana atakują pobliski wiadukt i most kolejowy, tłuką z dział, domy sąsiednie płoną, pociski rwą się na podwórzu. Są pierwsi ranni. Około godz. 6. pierwszy czołg rosyjski dojechał z boku do barykady i wykurzył Niemców. Zaczyna się walka piechoty w pobliskich ogródkach. Trwa nieprzerwana strzelanina, Rosjanie z naszego obozu machali rękoma z okna do swoich na powitanie. Żołnierze źle te sygnały odczytali. Padł pocisk i jeden człowiek w obozie został zabity, a kilku zostało ogłuszonych. Całą noc znajdujemy się na ziemi niczyjej w ogniu dział i karabinów maszynowych. Ale byle do rana.
24.04. – Przechodzimy z rąk do rąk, w nocy Rosjanie, rano Niemcy. Naokoło pożary. Po obu stronach leżą zabici Niemcy i Rosjanie. U nas jest także kilku rannych. Strzelanina i dym.
25.04. – Dzisiaj dla odmiany nie ma salwy, tylko strzelają jedni i drudzy. Pociski padają znowu bardzo blisko. Daj Boże, by nam budynek się nie spalił. W piwnicach nie ma kawałka wolnego miejsca. Zabici ciągle jeszcze leżą niepochowani.
26.04. – Dzisiaj jesteśmy „rosyjscy”. Około godz. 10. przyszedł na teren obozu jakiś sowiecki komisarz i powiedział, że kto chce może się ewakuować na tyły. Około 200 osób opuściło nasz „lager”, my jeszcze zostaliśmy.
27.04. – W dniu dzisiejszym i my postanowiliśmy opuścić „lager”. Załadowaliśmy nasz bagaż na czterokołowy wózek, rower i wózek dziecinny, i kierunek Warszawa.
Po opuszczeniu obozu, szokujący był widok ulic i budynków w mieście, udekorowanych od góry do dołu białymi flagami, wykonanymi z białych obrusów, bielizny pościelowej itp. Trudno odgadnąć, czy akcja tego rodzaju wynikała z nakazu wkraczających do miasta wojsk, czy podyktowana była obawą mieszkańców o ochronę własną, przed dalszymi atakami wojsk sowieckich.
Sowieci po wkroczeniu wywieszali natychmiast afisze w języku niemieckim, informujące o obowiązku zgłaszania się do rejestracji wszystkich niemieckich oficerów wojska, policji, żandarmerii, wyższych funkcjonariuszy partyjnych itp.
Kiedy wydostaliśmy się z miasta, zatrzymał się przy nas sowiecki samochód. Kierowca zaproponował nam podwiezienie w kierunku Odry. Grupa ludzi z obozu, w tym moja rodzina szybko załadowała się na samochód. Dla mnie ostatniego nie starczyło już miejsca. Samochód szybko ruszył, a ja pozostałem z rowerem na drodze. Udałem się więc samotnie w dalszą drogę, kierując się na wschód. Jazda nie była jednak możliwa z powodu zatłoczenia dróg przez wojsko i sprzęt wojenny. Kierująca ruchem sowiecka, kobieca służba ruchu nie dopuszczała cywili na główne drogi. Musiałem zjechać z głównej trasy. Nie posiadałem żadnych map, a drogowskazy zostały przez wycofujących się Niemców polikwidowane. Pozostała tylko harcerska orientacja według słońca. Po oddaleniu się ok. 30 km od Berlina wjechałem w polną drogę i znalazłem się na kompletnym bezludziu. Było już pod wieczór i zbliżała się burza z piorunami. Na horyzoncie spostrzegłem jakieś gospodarskie zabudowania, więc szybko udałem się w tym kierunku. Już z daleka zauważyłem, że krząta się tam sowieckie wojsko. Nie miałem innego wyjścia, wjechałem na podwórko folwarku. Na środku dziedzińca żołnierze szlachtowali krowę i w dużym kotle gotowali mięso i jakąś zupę. Nawiązałem rozmowę po polsku, bo nie znałem słowa po rosyjsku. Napełnili mi zaraz moją menażkę zupą. Ponieważ byłem solidnie głodny, chętnie skorzystałem. Wszedłem następnie do budynku mieszkalnego, by zorientować się czy są możliwości przenocowania. W budynku było kilka osób w starszym wieku i gromada dzieci. Na moje pytanie o możliwość noclegu odpowiedzieli, że jest na poddaszu mały pokój, gdzie mogę przenocować. Skorzystałem chętnie. Zmęczony, szybko zapadłem w kamienny sen.
Wcześnie rano ruszyłem w dalszą drogę. Mijałem wsie i niewielkie miasteczka z widocznymi śladami walk, całkowicie wyludnione i splądrowane. Nigdzie żywej duszy, ale tutaj na budynkach wisiały dla odmiany liczne czerwone flagi, wykonane z rozpruwanych pierzyn. Plagą było fruwające wszędzie pierze. W niektórych miejscowościach gospodarowało wojsko sowieckie. Jadąc ciągle bocznymi drogami, w pewnym momencie zauważyłem oddział wojska zbliżający z przeciwka. Byłem zaskoczony, gdy rozpoznałem żołnierzy w rogatywkach z polskimi orzełkami. Na czele kolumny jechała konna bryczka, wioząca czterech oficerów, więc pozdrowiłem ich głośno po polsku. W odpowiedzi usłyszałem odpowiedź po rosyjsku. Nie wykazywali jednak chęci rozmowy, pojechałem więc dalej nie zatrzymując się. W dalszym ciągu jechały wozy konne powożone przez żołnierzy, również z orzełkami na czapkach. Ci odpowiadali z uśmiechem na moje pozdrowienia, śpiewnym rosyjskim akcentem. Prawdopodobnie trafiłem na Polaków z terenów ZSRR.
Zaczęło się ściemniać, więc należało zatrzymać się gdzieś na nocleg. W miejscowościach mijanych albo kwaterowało wojsko rosyjskie albo spotykało się zalęknionych starszych ludzi. Budynki były na ogół pootwierane i zdemolowane wewnątrz. Nie było wody i światła. Nocleg w zastanych warunkach nie był bezpieczny, ale nie miałem wyboru, więc zdecydowałem się przenocować w jednym z opuszczonych domków jednorodzinnych. Noc była spokojna i rano po umyciu się w przyległym do posesji jeziorku, ruszyłem w dalszą drogę.
Wydostałem się na jakąś szerszą szosę, gdzie ruch pojazdów wojskowych umożliwiał jazdę poboczem drogi. Zdumiewała mnie duża ilość spotykanych wielkich przydrożnych tablic propagandowych z hasłami w języku rosyjskim i postaciami przywódców sowieckich, w tym najczęściej z wizerunkiem Stalina.
Na skrzyżowaniu dróg zagadnąłem kierowcę samochodu wojskowego wracającego z frontu, czy może mnie podwieźć do przeprawy na Odrze. Wyjawił, że jedzie do miejscowości Landsberg an der Warthe” (dzisiejszy Gorzów Wielkopolski) i za paczkę tytoniu gotów był mnie zabrać. Załadowałem się wraz z rowerem na samochód i wóz żywo ruszył naprzód. Im bliżej Odry, tym więcej było widać zniszczeń i śladów walk po obu stronach drogi oraz wielkie ilości porzuconego sprzętu wojennego, w tym rozbitych czołgów. Wjechaliśmy do miasta „Küstrin” (Kostrzyn nad 0drą), a właściwie w morze gruzu, które niedawno były miastem. Zbliżyliśmy się do mostu pontonowego na Odrze. Po kontroli dokumentów przez żołnierzy z czerwonymi opaskami nasz samochód otrzymał sygnał chorągiewką — znak zgody na przejazd przez most.
Po przekroczeniu Odry samochód żywiej ruszył w kierunku wschodnim. Jechaliśmy przez miasto Kostrzyn całkowicie zrównane z ziemią.
Tu nad Odrą toczyła się najbardziej zażarta bitwa, o której niedawno czytałem w berlińskiej prasie. Na horyzoncie dziesiątki rozbitych czołgów.
Po upływie około półtorej godziny jazdy samochód wjechał do centrum spalonego Gorzowa i zatrzymał się przed również wypalonym budynkiem dworca kolejowego. Tu zakończyła się moja podroż samochodem. Po wyładowaniu się natychmiast znalazła się przy mnie Rosjanka w mundurze, kierująca ruchem drogowym i wyjąwszy jakiś papier z kieszeni odczytała mi rozkaz towarzysza Stalina, z którego wynikało, że muszę oddać w jej ręce swój rower. Wskazała miejsce odstawienia pod ścianą dworca, gdzie stało już kilkadziesiąt innych rowerów. Z bólem serca rozstałem się z moim pojazdem i udałem się na dworzec, by zorientować się czy są możliwości odbycia dalszej podroży pociągiem. Radość zawitała w mojej duszy, gdy na peronie ujrzałem kolejarza w polskiej, kolejarskiej rogatywce. Dowiedziałem się od niego, że stąd odjeżdżają tylko pociągi towarowe w kierunku Poznania i że można do nich wsiadać. Spotkałem tu wielu innych Polaków powracających jak ja z Niemiec do kraju. Przy peronie stał już pociąg przygotowywany do jazdy. Osoby zainteresowane zajęły już miejsca w pociągu, lecz nie było można uzyskać żadnej informacji, kiedy pociąg ruszy i kiedy dojedzie do Poznania. Pociągi osobowe jeszcze nie kursowały. W międzyczasie do wagonu przychodzili sowieccy żołnierze z czerwonymi opaskami, sprawdzając bagaże pasażerów. Szczególnie interesowały ich zegarki, które należało im oddać na podobnej zasadzie jak to odbyło się z moim rowerem. Na szczęście zegarka nie posiadałem, stąd tym razem wyszedłem z kontroli ochronną ręką.
W końcu pociąg ruszył i po niedługim czasie zatrzymał się na bocznicy, na jakiejś małej stacji. Po półgodzinnym postoju przejechał znowu odcinek trasy. Ktoś wyjaśnił, że zniszczone są urządzenia sygnalizacyjne ruchu pociągów, stąd pociągi muszą jechać wolno. Jadąc tak dalej, przed wieczorem znalazłem się w Poznaniu ze swoim dobytkiem, który mieścił się w mojej nieodłącznej walizce własnej roboty, z którą wystartowałem z Zielonki. Po godzinie byłem już u swoich dziadków, gdzie zastałem rodziców i braci, którzy przybyli tu dwie godziny wcześniej. Radość była ogromna, bowiem wszyscy w rodzinie mimo trudnych wojennych przejść przeżyli wojnę.
W Poznaniu życie w czasie okupacji nie było łatwe. Niemcy wprowadzali na terenach przyłączonych do III Rzeszy, a więc także w tzw. Warthelandzie (Wielkopolsce), swoje zaborcze plany. Wysiedlali Polaków z ich domów i mieszkań do Generalnej Guberni (GG), lub do pomieszczeń niemieszkalnych, a na ich miejsce sprowadzali Niemców z okupowanych terenów na Wschodzie i Bałkanach. Akcja ta dotknęła także moich dziadków, którzy po ucieczce Niemców, zdążyli już powrócić do swego mieszkania.
Kilkudziesięciu wysiedleńców z Wielkopolski przywieziono w 1942 roku także do Zielonki, wyładowano ich na stacji kolejowej i pozostawiono własnemu losowi.
Po krótkim odpoczynku i po naradzie rodzinnej postanowiliśmy, że ojciec wraz ze mną pojedzie niezwłocznie do Zielonki sprawdzić, w jakim stanie znajduje się nasz dom i pozostawiony dobytek i czy warunki pozwolą, aby następnie wrócić tam z całą rodziną.
Do Warszawy kursowały już pociągi pasażerskie, więc wyruszyliśmy w drogę. Pociąg był tak niewyobrażalnie zatłoczony, że całą kilkugodzinną jazdę odbyłem w przedziale na bagażniku. Przyjechaliśmy na Dworzec Główny przy ulicy Towarowej i stamtąd udaliśmy się pieszo przez most pontonowy na Pragę. Tu zaskoczył nas widok kilkudziesięciu dział artyleryjskich ustawionych na odcinku od mostu Kierbedzia, leżącego wówczas na dnie rzeki (obecnie Śląsko-Dąbrowski) do ulicy Targowej, wycelowanych w niebo. W pewnym momencie, niespodzianie wszystkie jednocześnie odpaliły w górę czerwonymi pociskami. W tym samym czasie odezwały się działa w innych dzielnicach Warszawy. Wojsko poczęło strzelać w powietrze z karabinów maszynowych. Przechodnie przerażeni chowali się w bramach budynków. Wkrótce wyjaśniła się przyczyna tego „fajerwerku”. Okazało się, że jest to strzelanie na wiwat z okazji zakończenia wojny!
Podnieceni tym niezwykłym wydarzeniem skierowaliśmy się do Zielonki, na miejsce skąd przed ośmiu miesiącami wyruszyliśmy na tułaczkę. Ku naszemu zdumieniu, oczom naszym ukazały się wypalone mury naszego domu. Pobieżna penetracja zgliszcz i ogrodu wykazała, że zakopane w ziemi przed wypędzeniem skrzynki z naszym mieniem zostały wykradzione. Uratowała się jedna jedyna skrzynka, w której znajdowały się albumy fotograficzne i świadectwa szkolne. To było wszystko, co nam pozostało z dorobku całego życia mojej rodziny.
Tak zakończyła się nasza wojenna epopeja. Podobne perypetie dotknęły kilku tysięcy mieszkańców Zielonki i innych miejscowości podwarszawskich. Wielu nie przeżyło doznanej gehenny bądź nie powróciło już do swego pierwotnego miejsca bytowania.
Epilog
W związku z sytuacją w Zielonce rodzice podjęli decyzję wyjazdu na Ziemie Odzyskane do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie ojciec otrzymał propozycję zatrudnienia w swoim zawodzie na PKP, a cała rodzina miała nadzieję znaleźć „dach nad głową”. Po zaadaptowaniu się w nowych warunkach włączyłem się z zapałem do grona nowych kolegów, przybyłych tu z Wilna, Lwowa i byłych polskich wschodnich województw, by szybko doprowadzić do uruchomienia w mieście Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego. Należało w tym celu przystosować do użytku, opróżniony przez wojsko sowieckie budynek byłej niemieckiej szkoły Hermann Goering Schule. W krótkim czasie budynek został przez młodzież doprowadzony do porządku i pozwalał zasiąść do nauki na własnych, przyniesionych z domu krzesłach i sprzęcie, bowiem w szkole po wojsku pozostały puste mury.
Tym sposobem młodzież przybyła tu z różnych zakątków przedwojennej Polski mogła przystąpić do odrabiania zaległości edukacyjnych okresu wojny. Po trzech latach nauki, z maturą w kieszeni wyjechałem na studia politechniczne do Krakowa. Stamtąd w roku następnym, w związku z wybranym kierunkiem studiów, przeniosłem się w 1949 roku na Politechnikę Warszawską.
Po przyjeździe do Warszawy, pierwsze kroki skierowałem do Zielonki, by odszukać znajomych i kolegów z lat szkolnych. Los sprawił, że odwiedzając dorn jednego z kolegów, który wówczas był nieobecny, zastałem jego młodszą siostrę,. która była bardzo miła i sympatyczna. Stałem się więc częstszym gościem w jej domu. Ta miła osoba, jak się okazało w przyszłości, została moją żoną, a ja ponownie mieszkańcem Zielonki.
Moja rodzina natomiast już nigdy nie powróciła do miejsca, skąd rozpoczęła się w roku 1944 nasza wojenna wędrówka. Dzisiaj, gdy żyjemy już w wolnym kraju, nasuwa się pytanie, kto nam Polakom z tamtych lat zrekompensuje rachunek niezawinionych strat, cierpień i krzywd? Wydarzenia opisane wyżej, dotknęły w większym lub mniejszym stopniu nieomal wszystkich, ówczesnych mieszkańców Zielonki. Na skutek doznanych represji i cierpień wielu przedwcześnie odeszło z tego świata. Oby te wspomnienia, przywołane refleksje i zaduma nad losem zgotowanym przez niemieckiego najeźdźcę naszym mieszkańcom, przyczyniły się do zachowania ich przeżyć w pamięci historycznej naszego miasta.
Zielonka, październik 2005 roku