Wolska Beda – „To jest daleko idąca chęć wyparcia”
Beda Wolska z d. Wodnicka urodziła się w 1934 roku. Wraz z matką, Czesławą, oraz rodzeństwem została wypędzona z Ochoty do obozu Dulag 121 w pierwszych dniach sierpnia 1944 roku, a następnie wysłana do obozu pracy w Bremen, gdzie doczekała wyzwolenia. Rozmowa z Panią Bedą Wolską, przeprowadzona w 2020 roku, stanowi świadectwo powstańczych i popowstańczych losów rodziny, prób odbudowy życia w powojennej Warszawie, a także wieloletniego zmagania się z trudną pamięcią.
Zacznę od początku. Swoje przeżycia wojenne wyparłam na jakiś czas. Tym bardziej, że Pruszków był dla mnie – jak uważam z perspektywy czasu, a miałam wówczas zaledwie 10 lat – niewielkim epizodem. Myśmy tam byli krótko, dosłownie w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego.
Proszę powiedzieć, gdzie Pani mieszkała w czasie Powstania?
Mieszkałam przy ul. Kopińskiej 11 z rodzicami, siostrami i bratem. Myśmy zostali wyrzuceni z domu, z Ochoty, przez żołdaków RONA [Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa – przyp. red.]. To była bardzo ekstremalna sytuacja. Wyrzucono nas w momencie, kiedy rzeczywiście załamała się walka Powstańców. Zanim do tego doszło, zginął nasz ojciec, który został trafiony z bunkra znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy. Myśmy mieli sklep spożywczy i ojciec chciał wyjść, uchylił drzwi i wtedy z bunkra, który był niemal po przekątnej w stosunku do naszego sklepu, ktoś tak celnie strzelił, że dosłownie trafił go w głowę, aż mózg się rozlał. Jako dziecko to widziałam. To było 2 sierpnia, na samym początku Powstania.
Jak się nazywał Pani tata?
Franciszek Wodnicki. Proszę sobie wyobrazić, jaka to była tragiczna sytuacja. Myśmy chcieli te zwłoki wziąć, ale nie można było. Ktoś z dorosłych miał białą flagę i w końcu pozwolili nam to ciało zabrać. Oczywiście pamiętam, jak ten mózg do miski zbierano. W tym rejonie pomiędzy Niemcami a Powstańcami toczyły się ostre walki i mieliśmy problem z pochowaniem ojca. Parę dni minęło, nim żeśmy go pogrzebali. Mieszkaliśmy na parterze, ojca pochowaliśmy na podwórku. Był taki epizod – tata miał ukochanego kota. Ten kot cały czas mu towarzyszył. Teraz to rozumiem, ale wtedy to myśmy walczyli z tym jego kręceniem się przy zwłokach, kiedy musieliśmy uciekać do piwnicy, a przygotowane do pogrzebu ciało leżało w dużym pomieszczeniu w domu. Ten kot, jak wracaliśmy, to siedział ojcu na brzuchu, przy jego złożonych rękach. Jak przychodzili znajomi czy sąsiedzi na modlitwę, to kota zabierano, bo była taka obawa, że zwierzę może ciało z głodu ugryźć. Zabierano go, a on i tak wracał. Podczas całego pogrzebu, przy kopaniu grobu kot stał obok. Jak wracaliśmy do domu, to siedział w oknie. Ja to z taką czułością wspominam, szczególnie teraz, kiedy mam tyle lat.
To były pierwsze dni Powstania. Ci żołdacy z RONA tak strasznie nas wysiedlali, że brak mi słów. To po prostu trudny temat. Moja siostra się akurat kąpała w balii, bo przecież nie było takiej łazienki w dzisiejszym rozumieniu, kiedy ci żołdacy wpadli. Była niemal cała rozebrana. Zabrała z przedpokoju tylko jesionkę i w tej jesionce pognali ją razem z nami na Zieleniak.
Była Pani ze starszą siostrą i bratem. Gdzie przebywała wówczas najmłodsza siostra?
W czasie wakacji została wywieziona do rodziny na wieś do Białej Rawskiej. Była poza Warszawą.
Czy udało się coś zabrać ze sobą?
Nie, nic. Mama miała taki pugilares, który był wypełniony pieniędzmi. Myśmy mieli sklep spożywczo-warzywny i w piwnicy przechowywaliśmy zapasy kapusty na sprzedaż bądź do kwaszenia. W czasie Powstania ludzie z okolicznych domów, gdy się o tym dowiedzieli, to od mamy kupowali tę kapustę. Oczywiście dojście tych osób z sąsiednich domów polegało na tym, że przeciskali się między budynkami przez płoty, które były poprzebijane, nawet Powstańcy przez nie przechodzili. Te pieniądze były z tej kapusty. Mieliśmy wątpliwą satysfakcję, że chociaż będzie na pogrzeb i na coś, co się w przyszłości zdarzy. Oczywiście nie mówię już o szaleństwie, które mama przeżywała przez fakt rozstrzelania ojca, gdy wykrzykiwała: „Jak mogłeś mnie zostawić z czworgiem dzieci!”. Bo nas było czworo. To była rozpacz. Mama miała taki bardzo cenny rodzinny modlitewnik, czarny, zdobiony złotem. To była własność jej matki, naszej babci. Ona go trzymała blisko siebie, bo to była ukochana rzecz w domu. Ten żołdak, który nas wyganiał z mieszkania, chwycił ten modlitewnik i bardzo energicznie rzucił nim o bramę. Mama chciała podbiec, ale ronowiec zagroził, że ją rozstrzela, więc z tego zrezygnowała. Wszystko zostało i bez niczego byliśmy gnani. Bardzo to było dla mnie jako dziecka przykre. Pamiętam tylko te obrazy, które mi się zarejestrowały.
Mnóstwo było tych żołdaków siedzących wzdłuż domów, mieli na sobie dużo zegarków, biżuterii, futer itd. Oczywiście grała muzyka, słychać było harmonię. Jak nas gnali z Kopińskiej, przez Radomską, potem bodajże Częstochowską, to te wszystkie mijane domy były podpalane. Ja słyszałam jęki i prośby o pomoc ludzi uwięzionych w piwnicach. Dobrnęliśmy do Zieleniaka, a na Zieleniaku to niesamowite historie się działy. Myśmy tam walczyli o istnienie, przecież nie było co jeść ani w pierwszych dniach, ani w późniejszych. Działania żołdaków były tak straszne, szczególnie w pierwszych dniach, kiedy wieczorem wyciągali młode osoby do gwałtu. Byłam jeszcze dzieckiem, mój brat miał 14–15 lat. Poza mną, moim rodzeństwem i mamą była z nami jeszcze dalsza rodzina, która mieszkała w sąsiednim domu, wujek, cioteczne rodzeństwo. (My z tą rodziną potem byliśmy rozdzieleni i trafiliśmy do innych obozów). Ta sytuacja wymagała chronienia młodych dziewcząt, dlatego ja, moja mama, wuj i chyba brat kładliśmy się na nie, by je ukryć.
Między innymi na siostrę?
Tak, ale tam były jeszcze Krystyna, Delfina i Stanisława z kuzynostwa. Proszę sobie wyobrazić, że zdarzyła się taka sytuacja. Zieleniak sąsiadował ze szkołą na Opaczewskiej i w tej szkole działy się straszne rzeczy. Te noce jakoś nam mijały. Jedna z tych kuzynek była osobą głuchoniemą. W pewnym momencie ona nam zginęła. Nie wiadomo jak. Był moment, że jak ona zniknęła, to mnie poproszono jako dziewczynkę dziesięcioletnią, żebym poszła do tej szkoły i sprawdziła, czy jej tam nie ma. Niestety nie znalazłam jej. Widok, jaki tam zobaczyłam, był straszny – zakrwawione ciała rozebranych dziewczyn. Jako dziecko nie miałam pełnej świadomości, co tam się mogło zdarzyć. Ale obraz był dla mnie bardzo przerażający. Oczywiście przyszłam z wiadomością, że jej tam nie było. Nie odnaleźliśmy jej już, po wojnie również. To była Krystyna Czarnecka.
Ja do tej szkoły chodziłam po wojnie, do gimnazjum Kołłątaja. Dziwna rzecz, bo będąc w tym gimnazjum, w ogóle wówczas nie myślałam o tym, co tam wcześniej widziałam.
Ile czasu spędziła Pani na Zieleniaku?
Trudno powiedzieć. Pamiętam, że panował straszny głód, a opodal były działki. Wiele osób na te działki się przedostawało, mimo że tam trwał ostrzał. Ja z bratem też postanowiliśmy tam pójść. Zdarzyło się tak, że zdobyliśmy tam dużo jarzyn. Mieliśmy taki charakterystyczny kociołek z dwojgiem uszu i te warzywa do niego kładliśmy. Ludzie z tych działek też się szalenie bali ostrzałów. Teraz z perspektywy czasu sądzę, że osoby będące na tych działkach miały świadomość, że tam przychodzą ludzie z Zieleniaka, żeby się jakoś zaopatrzyć. Zdarzyło się, że dostaliśmy z bratem kawałek kozy, mięsa, i to takiego mięsa, że jak przyszliśmy z tym kociołkiem, to mama była tak szczęśliwa, że dzieci takie zaradne i to przyniosły. Wiem, że razem z kuzynostwem była nas dość duża grupa. Zrobiliśmy jedzenie. To była prawdziwa frajda. Fakt zdobycia tego pożywienia był szczególnie zauważony przez mamę i pozostałych członków rodziny. Myśmy po wojnie ten kociołek przywieźli do Polski, mimo że mama nam już zmarła. Był jak relikwia.
Poza tym pamiętam charakterystyczną rzecz. Pociski, które były przeznaczone na Warszawę i określane wtedy „katiuszami”. To były pociski lecące z Okęcia na miasto. W nocy nad Zieleniakiem było widać błysk tego pocisku. Nas to przerażało, bo to wyło strasznie, i ta świadomość, że to leci na tę biedną Warszawę. To trwało parę dni. Zdarzył się moment – pamiętam, że przyjechała świta niemiecka wozami. Oczywiście zachowywali się tak jak ludzie z wyższej klasy, bo oni tak siebie traktowali, i tych żołdaków z RONA strofowali i przeganiali. To spowodowało, że ucichły te ekscesy i nie było już takich sytuacji.
Myślę, że na tym Zieleniaku to myśmy byli przynajmniej parę dni. No i kilka tych straszliwych nocy, kiedy przychodzili żołdacy. Wreszcie opuściliśmy Zieleniak, ale nie pamiętam dokładnie, czym jechaliśmy. Wiem, że długo szliśmy, prawdopodobnie na Dworzec Zachodni. Stamtąd prawdopodobnie kolejką trafiliśmy do Pruszkowa, do obozu.
Jak zapamiętała Pani pobyt w obozie?
Obraz Pruszkowa tak nakreślę. Pamiętam tylko olbrzymie hale, przestrzeń i pustkę. Nie było jakiegoś wielkiego zasiedlenia. To były początki. Myśmy sobie znaleźli takie miejsce, zajęliśmy je. Oczywiście wszędzie beton, zapachy tego smaru nieopodal torów. Przypominam sobie, że myśmy to miejsce wybrali tak, że opodal były duże drzwi i widać było pociągi i perony. To były hale, w których remontowano pociągi. Byliśmy w takiej gromadzie. W ogóle nie pamiętam, że ci ludzie byli rozdzielani w taki czy inny sposób przez służbę obozową niemiecką, bo nas nie dzielono. Wszyscy razem byliśmy. Wiem, że chodziły siostry. Myśmy byli nie tyle zastraszeni, ile myśmy mieli taką traumę w związku z zabiciem ojca. Zwłaszcza mama to szalenie przeżywała. Martwiła się, co z najmłodszym dzieckiem, które zostało bez nas na wsi, i co z nami będzie. Przecież nie wiedzieliśmy, co nas czeka, widzieliśmy jedynie płonące domy za nami. Ten niepokój i to wszystko było tak obciążające i traumatyczne, szczególnie dla dorosłych. Pamiętam, że zawsze miałam rękę mamy albo siostry przy sobie.
Czy pamięta Pani czy mieliście coś do jedzenia?
Znów nie było co jeść. Nie mieliśmy naczyń. Trudno powiedzieć, co gotowano. Pamiętam, że chodziliśmy po gorące napoje. Mieliśmy jedną puszkę czy coś takiego. W każdym razie po kilka razy czekało się w kolejce, ponieważ było jedno naczynie.
A ten kociołek, który Państwo z sobą mieli?
Kociołek służył do przechowywania i przenoszenia odzieży i innych rzeczy.
Jak przyszedł moment, że trzeba było już iść do pociągu, przynajmniej ja byłam szczęśliwa, bo myślałam, że dalej będzie lepiej, że może chociaż dostaniemy jeść i będzie jakieś posłanie.
Czy zapamiętała Pani zachowanie Niemców na terenie obozu w Pruszkowie? Czy wchodzili do hal?
Nie, nie pamiętam tego. Pamiętam tylko takie miejsca – to się działo niedaleko – do których podchodziły różne osoby i się legitymowały, coś pokazywały. Z perspektywy czasu to się domyślam, że wiele osób walczyło o wyjście stamtąd. Może były to osoby znające język niemiecki… My byliśmy w takiej traumie, że w ogóle o tym nie myśleliśmy. Ja przynajmniej i sądzę, że moi najbliżsi też. Modliłam się tylko, żeby nas nie rozstrzelano. Na podwórku, zanim nas wyrzucono, była egzekucja mężczyzn. Nawet nie wiem, czy ojciec by wtedy ocalał, czy nie zostałby i tak rozstrzelany. Pamiętam tylko to zadowolenie, że wsiadamy do pociągu i że może będzie lepiej.
Pamiętam sporo szczegółów z samej podróży. Jechaliśmy, było ciasno, ale pociągi były otwarte. Po drodze, gdziekolwiek się zatrzymywaliśmy, stały siostry PCK i bardzo nas wspomagały, dając pić. Moja mama w tym pociągu zaczęła lamentować. Pamiętam to. Lamentowała z powodu Irenki – tej najmłodszej siostry, która została na wsi na wakacjach. „Co się stanie, jak my wyjedziemy, a ona tam zostanie?” Powiedziała do mojego brata, że „skoro ludzie stąd uciekają, to proszę, zrób wszystko i idź do Irenki”. Jeden z mężczyzn położył się, udając bardzo chorego, a córka za jego namową zaczęła go wachlować. Już nie pamiętam, na którym z przystanków był ten incydent, czy to był Żyrardów, czy to było dalej. W każdym razie w momencie kiedy on udawał tego chorego, córka zwróciła się do polskich pielęgniarek, że tutaj jest chory, że on leży i potrzebuje pomocy. Udało im się. Córka i ojciec wyszli razem i przy tej okazji mój brat, jako osoba pomagająca. Po tym zdarzeniu zamknęli wagony, ale niedokładnie, tylko częściowo. Mama była szczęśliwa, że brat był w drodze do siostry.
Działy się takie wzruszające historie, które doskonale pamiętam. Ludność zamieszkująca tereny, przez które przejeżdżaliśmy, rzucała nam żywność. My w miarę, jak nam się udawało, przesuwaliśmy drzwi i ta żywność wpadała do środka. Kto złapał, ten miał, a kto nie, ten nie miał. W Pabianicach wrzucali olbrzymie bochny chleba. Pamiętam, że wiele z nich spadło na dół, pod koła, bo pociąg jechał, ale jakiś bochen trafił do środka i oczywiście się nim dzieliliśmy. Dlaczego mówię o tych Pabianicach? Bo jako osoba dorosła, kiedy przejeżdżałam tamtędy, to się wzruszam. Dla mnie Pabianice były taką charakterystyczną stacją. Ta ludność wychodziła specjalnie dla nas i rzucała nam jedzenie.
Gdzie Państwo dojechali?
Pierwszy przystanek był we Frankfurcie nad Menem. Chyba nas wtedy do innego pociągu przenieśli. Pamiętam jedną z takich bardzo przykrych sytuacji – był problem z zachowaniem osób, które musiały załatwić w pociągu swoje potrzeby fizjologiczne. Nie było w co, wagony były pozamykane. Pamiętam, jak się kłócili o naczynie do załatwienia tej potrzeby fizjologicznej. Takie były przykre historie. W pociągu się nie spało.
Po ilu dniach był ten pierwszy przystanek?
Tego niestety nie pamiętam, tylko jakieś obrazy zachowałam we wspomnieniach. Frankfurt pamiętam. Tam nas posegregowano i znów wsiedliśmy do jakiegoś pociągu. Następny przystanek był w Berlinie. Tam kazano nam się przesiąść. W trakcie tego przesiadania te gromady ludzi szybko gnano, bo było bombardowanie Berlina. Pamiętam, że pędzeni byli szczęśliwi, że Berlin bombardują, że w końcu nie Warszawę, tylko Berlin. Taka tam panowała atmosfera. W Berlinie prawdopodobnie wpakowano nas znów do jakiegoś pociągu.
Rozumiem, że cała rodzina była wtedy razem?
Tak. Dopiero nas rozdzielili w Brandenburgu. Z Berlina pojechaliśmy do Brandenburga. Tam się na krótko zatrzymaliśmy. Siostra z mamą zaczęły pracować w fabryce amunicji. Wnioskuję, że oni potrzebowali wówczas ludzi do pracy, bo byli w ekstremalnej sytuacji, lęku przed końcem. Dokonywali selekcji, ale nas nie rozdzielali, cały czas byłyśmy razem. Pamiętam charakterystyczną łaźnię, w której wszyscy byliśmy rozebrani do naga. Jako dziecko pierwszy raz widziałam gołe kobiety i był tam chyba jeden mężczyzna. Wśród tych kąpiących się było też małżeństwo z Warszawy, państwo Matuszewscy. Ona była w poważnym stanie. Widziałam ją rozebraną. Nie wiem co się ze mną działo, ale byłam przerażona jej brzuchem. Akurat tak się zdarzyło, że ci ludzie byli z nami cały czas, aż do tych ekstremalnych chwil, do których potem wrócę.
Dorosłym osobom, które tam pracowały, obcięto włosy i ubrano je w pasiaki – nie pamiętam, czy mnie tam włosy obcięto. Mama z siostrą miały nawet numery. Dokumentów stamtąd nie zachowaliśmy w ogóle, dlatego że kiedy zostaliśmy sami, w czwórkę rodzeństwa, jak już żeśmy powrócili do Warszawy, to te pamiątki, które mieliśmy z obozów w postaci zdjęć i dokumentów, zniszczyliśmy. Zachował się tylko dokument z Bremen, z cmentarza.
Może powiem jeszcze o tej kobiecie będącej w poważnym stanie, co teraz jest dla mnie jako osoby dojrzałej bardzo istotną sprawą. Z tym małżeństwem przebywaliśmy w obozie w Bremen [obóz pracy w dzielnicy Hemelingen przy Zeppelinstrasse 8 – przyp. red.], do którego nas potem przewieziono. Ona urodziła i karmiła dziecko piersią, ale nie miała pokarmu i dawała mu czarną kawę. Spała opodal nas razem z tym dzieckiem. Po latach, gdy byłam już dorosła i miałam dwoje dzieci, mieszkałam na Mokotowie, tylko dwa domy dalej. To były lata 60. Opodal był bazar na Mokotowie. Ja na ten bazar poszłam coś kupić. W pewnym momencie zobaczyłam tę kobietę z obozu. Nie pamiętam, jak się nazywała, mam przed oczyma jedynie twarz. Ona mnie poznała, była z tą dziewczynką, którą wtedy karmiła. Nie mogę sobie darować swojego zachowania wtedy. Powiedziałam do niej: „Dobrze, proszę pani, ale ja nie mam czasu”. Przecież ona mogła mi powiedzieć coś więcej o mojej mamie, bo chociaż jako dziecko widziałam, co się stało, bo byłam przy niej umierającej, ale wielu innych rzeczy mogłam się dowiedzieć. Nie wiem, dlaczego się tak zachowałam. Widząc tę dziewczynkę, gdy ona mi ją pokazała, przeżyłam szok. Z psychologicznego punktu widzenia to było uzasadnione. Tak się dzieje, jak ktoś doświadczy traumy i potem nie wie, co z nią zrobić.
W Bremen mama pracowała, siostra pracowała i ja też pracowałam – w kuchni w obieralni. W tym obozie była duża grupa osób wysiedlonych z Kieleckiego. Oni mieli pierzyny i poduszki oraz worki kaszy i mąki. Ja i inne dzieci – bo nie byłam jedynym dzieckiem w tej sali, gdzie mieszkaliśmy – pracowaliśmy w kuchni. Było nas tam kilkoro i wszyscy zatrudnieni byliśmy w kuchni. Z dziewczynkami, które ze mną były, oczywiście kombinowałyśmy. Szyłyśmy woreczki w kształcie trójkąta, przewiązywałyśmy je w pasie pod sukienką. Tak wynosiłyśmy z kuchni ziemniaki. Był taki Niemiec, który obrzydliwie nas nadzorował i rewidował, więc jak stałyśmy, to ten worek trzymałyśmy z tyłu nóg, a jak nam się kazał obrócić, to myśmy nogi szeroko rozstawiały i worek szedł do przodu. To była wielka radość. Myśmy tymi ziemniakami jako dzieci się zajmowali, bo osoby dorosłe wracały późno z fabryk, ciężko pracowały. Pamiętam, że tymi ziemniaki żeśmy się dzielili, ale te osoby mające mąkę nie chciały się nią dzielić. W sali stał olbrzymi piec, w którym gotowaliśmy ziemniaki. Przyklejaliśmy też do jego boków plasterki kartofli. I to zawsze była wielka radość. Mama żartowała, że w zasadzie to dzieci ich karmiły.
Oprócz tego było jakieś wyżywienie?
Było oczywiście. Pamiętam, że dostawałam połowę porcji chleba. Mama z siostrą, załóżmy, dostawały chyba po 200 gramów, a my po 100 gramów. Coś takiego było. Mama – pamiętam – się dzieliła. To były strasznie przykre rzeczy. Była jeszcze ta zupa z brukwi. Mama w ogóle nie mogła jej jeść, bo dostawała torsji, ale ja to jadłam. Może dlatego tak się uchowałam. Zapamiętałam skrajne postawy, bo część ludzi na tej ogromnej sali, w której się znajdowaliśmy, była z Warszawy, z Powstania, a część pochodziła ze wsi. Tak żeśmy wspólnie w tym trwali, w tych trudnych sytuacjach. Muszę powiedzieć o charakterystycznym zachowaniu nas, warszawiaków, może nie tyle buńczucznym, ile świadczącym o takiej wielkiej pewności i dumie. Mówię to z perspektywy czasu. Dzieliłyśmy trzystopniowe prycze, mama spała na dole, ja w środku, a siostra na samej górze. Na takiej sąsiedniej pryczy spała pani z chorym ojcem z Warszawy. Ta pani miała na imię Krystyna, nazwiska nie znam. To była bardzo elegancka kobieta. Ubrana jak warszawianka. Ona nawet miała neseser z kosmetykami. Typ urody blondynki, piękne naturalne włosy. Ona sobie robiła każdego dnia manicure, makijaż. Z pracy wracała z rękoma w bąblach, ale manifestowała taką nieugiętość. Pamiętam, jak dostała kiedyś bardzo porządnie za tę ostentację. Front się zbliżał, wojna się kończyła i Niemcy żyli w takim popłochu i niepewności, więc byli wobec więźniów bardzo okrutni. Nas ten Niemiec w kuchni rewidował i był przykry dla nas. Było jeszcze zdarzenie, że jak Niemiec tej części, która była ze wsi – oczywiście nie stygmatyzuję ich pochodzenia – kazał coś zrobić, oni klęczeli i całowali go po butach.
To, co charakterystycznego tam się odbywało, to naloty na Bremen, które były straszne. My z mamą tak bardzo się tego nie bałyśmy. Był jednak taki chłopiec z wiejskiej rodziny – bardzo przyzwoitej i myśmy się tak bardziej z sobą zbliżyli – który, podobnie jak moja siostra, bardzo bał się tych nalotów. Był obowiązek pójścia do schronu, ale schron dla nas znajdował się bardzo daleko. Powinno było się wychodzić, kiedy zaczynały się naloty, ale wyrzucano nas z obozu tuż przed głównym atakiem. I szło się bardzo daleko. W nocy, kiedy my i tak byliśmy zmęczeni. Zdarzało się, że po tak zwanym wstępnym alarmie było odwołanie, więc jak udało się tego Bolka i mojej siostry nie budzić, to ich nie ruszaliśmy. Charakterystyczna była droga do tego bunkra. Był taki specjalny korytarzyk, którym myśmy wychodzili. Pamiętam, jak Niemka, która była w tym bunkrze, wcisnęła mi chleb. To było bardzo miłe.
Opowiem taką historię, którą znam z opowiadań, bo sama cały czas pracowałam w kuchni. Po dużym bombardowaniu Bremen mamę i siostrę skierowano z miejsc, w których one pracowały, do odgruzowywania. Moja mama jako osoba dojrzała miała już żylaki. I te żylaki jej się otwierały. Przy tym odgruzowywaniu jeden żylak pękł i zaczął bardzo krwawić. Ona usiadła i odpoczywała, a siostra usiłowała jakoś osłonić tę ranę. Doszło do sytuacji, że Niemiec, który je nadzorował, podszedł z jakimś biczem i kazał mamę podnosić. Moja siostra, która miała 15–16 lat i jeszcze w Warszawie chodziła do szkoły handlowej, na tyle znała niemiecki, że powiedziała, iż mama nie może pracować, bo jest chora. Dostała za to w twarz. Powiedziała: „Dobrze, to jest dla mnie. A co jest dla mojej mamy?”. Mama miała tę krwawiącą nogę. Niemiec troszeczkę się może przeraził, że jeniec może umrzeć przy odgruzowywaniu i kazał zabrać mamę do szpitala. Proszę sobie wyobrazić, że ja tam do szpitala chodziłam. To było chyba Boże Narodzenie. Jakie to było dla mnie przeżycie, bardzo pozytywne. Biel, czystość – inny świat. Te siostry szalenie uprzejme. Ta mama leżąca w bieli. Dostawałam tam też upominki w postaci jakiejś bułki. Chodziłam sama, bo siostry nie wypuszczano z obozu. Parokrotnie tam byłam. Jak to się stało, że ja do tego szpitala trafiłam?
To była duża odległość?
Musiała być. Jak szłam któregoś razu, to siostra dała mi jakieś pieniądze, nie wiem skąd. Widocznie pracując, dostawały jakieś drobiazgi. Nauczyła mnie, jak iść do sklepu. Ja nosiłam tę odznaką „P”. Pamiętam, że mnie siostra poinstruowała, że mam wejść do takiego sklepiku, gdzie są sałatki warzywne, takie charakterystyczne dla Niemców – wówczas tam też nie było obfitości – i co powiedzieć. To zapamiętałam: „Kartoflensalaten”. I pieniądze mi jakieś dała. Nie było problemu w sklepie i kupiłam, co chciałam. To była wielka radość. Oczywiście to wszystko nie odbywało się często, bo trwało szalone bombardowanie Bremen i zbliżała się armia amerykańska.
Były w obozie jeszcze takie zdarzenia. Przebywała tam dziewczynka w moim wieku, z którą pracowałam w kuchni. Jej ojciec chorował na nerki, moczył się cały czas i nie mógł wychodzić do pracy. Pamiętam, że na jednym apelu wyciągnięto go i przy tej dziewczynce tak skopano, że nie mógł się podnieść, a następnie go przy niej rozstrzelano. Takie rzeczy się działy. Przy zbliżającym się froncie Niemcy się z jednej strony wyciszali, z drugiej stawali się okrutni. Ten Niemiec, który nas nadzorował w obieralni ziemniaków, był dla nas okrutny. On nas tak poganiał i pałował przy wychodzeniu.
Jeszcze jedną rzecz pamiętam z obozu. To było przykre, ale prawdziwe. Była ubikacja, taka tylko dla więźniów. Nie wiem, kto to wymyślił, ale w tej ubikacji pod spodem był usytuowany taki schowek na ziemniaki, w kształcie trójkąta, przymocowany do bocznej ściany, zaraz przy okrągłym otworze. Genia, bardzo miła, i druga, z Warszawy, ale nie pamiętam imienia, jej ojca zabili i ja, myśmy się w tej sprawie między sobą porozumiewały. Było wiadomo, że ta, której się udało przenieść ziemniaki, to wypełniła go nimi.
Proszę powiedzieć, jak wyglądał rozkład dnia w tym obozie.
Apel był rano. Apelu wieczornego nie pamiętam. To nie był taki obóz jak pozostałe. Apel rano był tylko na sali. Musiała być jakaś zbiórka na dworze, skąd wysyłano ludzi do pracy, ale takich szczegółów nie pamiętam. Pamiętam tylko taką charakterystyczną rzecz, jak tego mężczyznę rozstrzelano. On bardzo cierpiał, bo miał krwiomocz. On chciał zostać w obozie, a oni go na siłę ciągnęli i zrobili to, co zrobili.
Jak dalej potoczyły się losy Pani mamy?
Mama po powrocie ze szpitala do obozu znów zaczęła chodzić do fabryki. Później zaczęła jednak słabnąć, leżeć, nie mogła jeść. W dodatku nie było co jeść, oprócz tej zupy. Do tej pory nie jadam nic z brukwi. Nie uznaję jej. Mama coraz bardziej słabła, nie jadła i miała torsje. Chcieliśmy jej coś dać, ale nawet ziemniaków do obierania już nie było. To się robił marzec, kwiecień. Dowozili jakieś zgniłe kartofle, takie przemarznięte. To też się jadło. Co się dało, to się jadło. Panował głód. Oni nic nie dawali. Była tylko gorąca kawa. Na taką wyprawę, o której chcę opowiedzieć, poszłam z Bolkiem, który w czasie alarmów często chodził z moją siostrą do schronu. Myśmy się zorientowali, że przywieźli marchew w beczkach. Wiedzieliśmy, gdzie ona stała – pod takim budynkiem oddalonym od kuchni i od całej tej straży. To były dwie beczki z marchwią. Myśmy z tym Bolkiem postanowili w nocy, jak się wszystko wyciszy, pójść i trochę tej marchwi ukraść. Noc była wyjątkowa, księżycowa. Tak oświetlone było to podwórze, przez które musieliśmy się przemknąć. Tam byli Niemcy, którzy nas pilnowali, z tym że nie było żadnych wież. Ten księżyc taki charakterystyczny, do dziś go pamiętam. Patrzyłam na ten księżyc i mówiłam sobie: „Na ten sam księżyc patrzy moja sześcioletnia siostra, która została”. Bo ja jako dziesięciolatka wiedziałam, że księżyc jest jeden i słońce jest jedno. Tego nie zapomnę, że akurat w tym momencie pomyślałam o niej. I myśmy z tą marchwią przyszli. To była tarta marchew. Nie wiem, w co myśmy ją włożyli i jak przynieśli. To była wielka radość, pamiętam.
Ludzie wychodzili do pracy niezależnie od bombardowania w Bremen. A my, dzieci, w dzień, jak było bombardowanie chowaliśmy się w takich rowach, które były opodal tego obozu. Zaraz za tymi rowami biegły druty kolczaste. Myśmy kryli się w tych rowach, baliśmy się bombardowania. Pamiętam takie środki chemiczne były rzucane – i myśmy jako dzieci się tego bali.
Później sytuacja stawała się coraz trudniejsza, bo mama coraz bardziej była wycieńczona, nie było co jeść i nie dawała rady pracować. Z tego, co mi się wydawało, to ona ten swój przydział chleba to mi oddawała albo siostrze. Ja jadłam i przeżyłam. Mama miała bez przerwy torsje i z wycieńczenia gasła nam każdego dnia. Mówiła o tej najmłodszej Irence. Pamiętam, że siostra wysłała mnie do strażników po pomoc. Ja do nich nie dotarłam, bo nie miałam siły czy się bałam – tego nie pamiętam. Siostra mówiła do mnie: „Idź i proś o pomoc”, ale to na nic się zdało, bo żadnej pomocy nie było. Nazajutrz mama umarła siostrze na rękach i pamiętam, że mówiła jeszcze: „Pamiętaj, do Irenki, jedź do Irenki”. Wie Pani, matka zostawiła sześcioletnie dziecko. I tak skończyła żywot. Zabrali ją do łaźni, takiej kamiennej łaźni, gdzie był beton i takie charakterystyczne krany – puszczało się wodę na takie stoły z betonu. Mama leżała na tym betonie. Siostra, ponieważ miała 16 lat, to ciągle chciała, żebyśmy chodziły tam i się modliły przy mamie, a ja się tak broniłam przed tym, nie wiem czemu. Ale to robiłyśmy. Mama zmarła 13 kwietnia, a wojska amerykańskie nas wyswobodziły 20 lub 25 kwietnia. To była dla nas taka straszna sprawa.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której chcę opowiedzieć z czasu, gdy chodziłyśmy z siostrą i odprawiałyśmy te modły, przed którymi ja może się trochę broniłam, ale takie jest czasami dziecięce zachowanie, niewłaściwe. W obozie panowała straszna wszawica. Ciało mojej mamy całe było w cętkach, miejsce przy miejscu, wszędzie były ślady po pchłach. Nie mogłam na to patrzeć.
Ja wówczas na głowie miałam jedną skorupę. Cierpiałam na straszną wszawicę. Miałam tak obcięte włosy, że wystarczyło podnieść strup i wszy wypadały. Myśmy sąsiadowały z dwojgiem dzieci ze wsi, to też były sieroty, Gena i Józio. Chłopiec na głowie i na ciele miał jedną wielką ranę, strup. Pamiętam, że bidulkowi się wszystko sączyło. Nie było żadnej pomocy, żadnych przemywań.
Pewnego dnia przyjechała furgonetka, taka nysa jak gdyby. Ludzie, którzy nią przybyli, zawinęli zwłoki mamy w koc i okręcili drutem. Wrzucili ciało do tej furgonetki i chcieli jechać. Siostra uczepiła się tego samochodu, który ruszył, i chciała do niego wskoczyć. W pewnym momencie taki przystojny wysoki Niemiec – rękę miał na temblaku, widocznie z frontu był wycofany – podszedł do siostry, którą ktoś tak brutalnie odepchnął, i powiedział: „Nie martw się, ja pojadę”. I tak też się stało. Po powrocie powiedział, gdzie mamę wywieźli. Pojechała na cmentarz w Bremen. Ja później tam byłam.
Mamę zabrali, my głodujemy. Niemcy już nie gotują ani nic nie kontrolują, więźniowie ich nie obchodzą. My z siostrą staramy się przedostać na pola ziemniaków, które są niedaleko, i usiłujemy coś wyskrobać do jedzenia. Tak się zdarza, że wracamy, kiedy nadjeżdżają olbrzymie samochody i czołgi amerykańskie. Wszyscy się cieszą z faktu wyzwolenia, a my siedzimy w rowie i płaczemy.
Amerykanie przenieśli nas do ogólnego obozu, do którego przesiedlono jeńców z różnych filii. To był olbrzymi wielojęzyczny obóz. Byli tam Włosi, Francuzi, Gruzini. Jeszcze na terenie naszego obozu był jeden barak, gdzie przetrzymywano część Gruzinów. Z tym że oni pracowali w fabrykach żywności, w wytwórni marmolady. Osoby z tego odległego baraku były zupełnie inaczej traktowane, wykonywały lżejsze zadania, poza tym nigdy nie widzieliśmy takich ekstremalnych sytuacji, do jakich dochodziło u nas. Myśmy byli z Warszawy i szczególnie nas doświadczali, ci ze wsi byli traktowani jak my.
Jak wyglądało życie w obozie dla osób przesiedlonych?
W tym obozie zdarzały się w pewnym sensie rzeczy miłe. Jego mieszkańcy, dorośli ludzie, zaczęli się cudownie organizować. Już po wyzwoleniu myśmy się przeprawiali łodziami za rzekę do baorów. Tam kupowaliśmy albo dostawaliśmy mleko, już nie pamiętam. W każdym razie było wreszcie co jeść. Widocznie UNRRA dawała czy Amerykanie zapewniali aprowizację. Niezależnie od tego, pamiętam jeszcze, jak młodzi mężczyźni, zwani przez nas partyzantką, potrafili przepłynąć rzekę Wezerę, wejść do baora, zabić jakieś zwierzę i przynieść mięso. To mięso było tak świeże, niewykrwawione i te kawałki skakały jeszcze po stole. W tym obozie było na tyle cudownie, że wreszcie było co jeść. Dzieci wzięto pod szczególną opiekę i kontrolę. Głowa była leczona i dezynfekowana. Czekałam na odrastające włosy. Regularnie dostawaliśmy tran. Pamiętam, że nawet zorganizowano szkołę. W grupie tych osób byli inteligenci, profesorowie.
W międzyczasie rodzina, z którą byliśmy razem wyrzuceni z Kopińskiej i rozdzieleni we Frankfurcie lub Brandenburgu – tego już nie pamiętam – skontaktowała się z nami. Ta rodzina, jak się okazało, była w Rendsburgu. Wśród nich były tylko dorosłe osoby. Doprowadzono do tego, że nas połączono. Myśmy pojechały do ich obozu i stamtąd dalej. Zanim tam wyjechałyśmy, to w Bremen zetknęłyśmy się ze wspaniałymi młodymi Amerykanami. Szalenie dużo było też wśród mężczyzn Polaków. Wszyscy oni byli czyści, piękni i młodzi. Dla mnie jako dziecka to było niezwykłą niespodzianką, że spotkamy kogoś tak czystego, pięknego. To było coś radosnego, że oni nas tak obdarowywali. Jeszcze będąc w obozie w Bremen, myśmy dostawały paczki z Unry, które siostra odkładała, bo w nich było bardzo dużo papierosów. Paczka unrowska składa się z różnych artykułów: czekolady, rozmaitych konserw, kawy, papierosów. Te papierosy siostra sprzedawała żołnierzom. W związku z tym uzyskała pewną kwotę. Już nie pamiętam, czy siostra jeszcze z Bremen dotarła do grobu mamy, czy może z Rendsburga. W każdym razie ona gromadziła te pieniądze po to, żeby ufundować mamie na grobie tablicę. Było takie zdjęcie zrobione na cmentarzu, gdy ja jeszcze byłam bez włosów.
Ludzie dorośli w obliczu końca wojny wyrażali radość, myśleli o przyszłości i tak sensownie się organizowali. Pamiętam nabożeństwo, jak w polu zaśpiewaliśmy „Boże, coś Polskę”, jak ksiądz to zaintonował. To było bardzo duże przeżycie dla wszystkich. I w tym właśnie czasie taki młody żołnierz amerykański – Polak z pochodzenia – znając naszą historię z opowieści siostry – i o naszej mamie, i o tym, że mama ma siostrę w Ameryce, powiedział do niej: „Delu, weźmiemy fikcyjny ślub i odnajdziesz ciotkę”. Mnie było wszystko jedno, ja mogłam jechać do Ameryki, bo on i mnie chciał zabrać, co było piękne. Mówił: „Ściągniemy Irenkę z Polski”, ale siostra się nie zgodziła, bo miała w głowie, że mama prosiła ją, żeby Irenkę odnalazła. To jest epizod, ale bardzo ważny i zasługujący na uwagę – fakt mądrej i rozważnej decyzji mojej siostry.
Proszę powiedzieć, czy miały Panie wówczas kontakt z bratem?
Nie. Po wyzwoleniu nie było takich możliwości. Myśmy nie korespondowali. Te obozy były przejściowe, wszyscy się przygotowywali do powrotu do Polski. W Rendsburgu oczekiwałyśmy na transport. To oczekiwanie nasze było długie. Niektórym udawało się wcześniej wyjechać. W naszym przypadku było o tyle dobrze, że było co jeść i była szkoła. Chodziłam na regularne lekcje. Uczyłam się pocztu królów polskich. Tabliczkę mnożenia już umiałam, bo czwartą klasę skończyłam w Warszawie. W tym Rendsburgu życie po prostu płynęło, chodziłam do szkoły i czekałam na powrót. Pamiętam, że niektóre dziewczyny zachowywały się bardzo dziwnie. Niemcy byli szalenie usłużni i ulegli, skłonni do obdarowywania, do wsparcia. Jedna z takich młodych osób, ona chyba ze wsi pochodziła, powyrywała sobie wszystkie swoje zęby, żeby wstawić sztuczne. Moja siostra nie mogła tego pojąć. To była historia znana w całej grupie. Było oczekiwanie na wyjazd, ale w obozie trwało normalne życie. Oczywiście młode osoby w pary się kojarzyły. Były przeróżne miłe sytuacje.
Siostra, w dalszym ciągu zbierając te pieniądze, jeździła z Rendsburga do Bremen, na cmentarz, gdzie leżały osoby różnej narodowości. Myśmy tam chodziły odwiedzać ten grób mamy. Sam fakt, że ten krzyż tam stoi… Siostra miała ambicje, żeby zrobić choćby malutką płytę marmurową. Zebrała pieniądze i w Bremen wszystko załatwiła. To, że jako 16-letnia dziewczyna potrafiła doprowadzić do położenia tej płyty i należytego oznaczenia grobu, zasługuje na podziw. To było w 1945 roku, bo w 1946 w maju wracaliśmy.
Proszę opowiedzieć o powrocie do Polski.
Z Rendsburga był transport ciężarówkami, które przewiozły nas do portu w Lubece. Tam wsiedliśmy na statek i popłynęliśmy do Szczecina. W Szczecinie zostaliśmy przyjęci jako repatrianci. Później ze Szczecina dotarliśmy do Warszawy.
Kiedy spotkały się Panie z bratem i siostrą?
To też jest bardzo piękna historia. My jak tylko wróciłyśmy do Warszawy, to od razu starałyśmy się jechać do tej rodziny na wsi, tam gdzie byli siostra z bratem. Tam się spotkaliśmy. Ta miejscowość to Biała Rawska i wieś Koprzywna. Wiedzieliśmy od brata, że on w Skierniewicach z tego pociągu wyskoczył. Trudno powiedzieć, jak on się dostał ze Skierniewic do wsi, gdzie ta rodzina mieszkała. Tam ludność wspierała potrzebujących, więc bardzo możliwe, że pomogła mu w podróży, w dotarciu. W każdym razie musiał jakoś dojechać do Białej Rawskiej. Z Białej Rawskiej do Koprzywny jest już bardzo blisko. To niecały kilometr.
Dla mnie to była wielka sprawa, bo jechałyśmy pociągiem, do tego ta świadomość, że tam została siostra Irenka, o której tyle mówiły mama i starsza siostra. Kiedy moja siostra zbierała pieniądze ze sprzedaży papierosów z Unry, ja z tych paczek odkładałam czekoladę. Mimo że kochałam słodycze, to tę czekoladę przechowywałam dla Irenki. W obozie, pamięta, dostałam taką malutką ładną laleczkę. I tę laleczkę też dla Irenki przeznaczyłam. To wszystko składałam i czekałam. Nawet się cieszyłam, że później wyjeżdżamy, bo więcej czekolad uzbierałam dla siostry.
Jedziemy pociągiem, oczywiście z tym całym bagażem. Dostajemy się do tej wsi. Z bratem pisaliśmy listy, wiedział o naszym przyjeździe. Radość. To była niedziela i Irenka poszła do kościoła. Jesteśmy w domu mojego stryjka – rodzonego brata ojca. Bardzo miła rodzina, która się właśnie opiekowała Irenką przez cały ten czas. Jest taki moment, który do tej pory widzę. Nie wiem, czy ona wiedziała o tym, że my przyjedziemy, ale ona bardzo wolno z tego kościoła wracała. Jest czerwiec, bo do Polski wróciłyśmy 26 maja, początek lata. Przez okno widzimy jak idzie na przełaj przez łan zboża. Jest w bordo sukience, ma jaśniutkie włosy. Tak wolno idzie, a my oczekujemy z niecierpliwością. W końcu dociera do nas. Jest strach i lęk, ale cieszymy się ze spotkania.
Obdarowuję ją tą czekoladą, lalką. Ona się z tego cieszy. Jest taka szczęśliwa z faktu otrzymania tej czekolady, że idzie z tym na wieś i rozdaje, dzieli się. Chociaż ona była tam, na wsi, to wiedziała, co się działo w Warszawie, bo dziecko takie rzeczy rejestruje. Ciągle czuła się w takiej dość nieciekawej sytuacji, w związku z tym to był jakiś rodzaj manifestacji, faktu posiadania czegoś. I ona obdarowała wszystkich. Ja tego nie zapomnę, jak ona wróciła i powiedziała, że wszystko rozdała. I był jeszcze drugi przykry przypadek. Po paru dniach tę piękną lalkę, z której też się bardzo cieszyła, zgryzła świnia. Lalkę bardzo przeżyła, ale czekoladę to rozdała. Tak odkładałam tę czekoladę w nadziei, że może sobie trochę zjem… Ona, choć mogła być tam właściwie ciepło traktowana, miała poczucie, że jest w pewnym sensie niczyja, i w tym momencie ujawniła swoje posiadanie i istnienie jako osoby, która obdarowuje i przynależy do nich. Ja to sieroctwo tak przeżywałam już po wojnie, ja się całe życie sieroctwa wstydziłam. Nie ujawniałam go.
Państwo doznali ogromnych strat, i to w krótkim czasie.
Tak. Słyszało się historie, że nawet z Powstania ludzie wychodzili cało. W naszym przypadku tak się stało, jak się stało. Potrafiłam przez to przejść. Wyparłam ten wczesny okres Powstania z pamięci. Jako dorosła osoba w okresie komunizmu siostra zdobyła metrykę śmierci mamy w Rendsburgu. Siostra zawsze była rozważna i zapobiegliwa. Rodzina, która z nami wracała statkiem, chciała mnie i moją siostrę rozdzielić i umieścić w jakimś domu dziecka. Moja siostra powiedziała: „Nie, my będziemy razem”. Po tym naszym spotkaniu się po wojnie, to myśmy wszyscy zabrali się do Warszawy.
Grójecka 42 – dom w gruzach. Wszystko było spalone. Ale o tym nawet inaczej się nie myślało. Może ze względu na to, że tutaj był grób ojca i rodzina. To było nasze siedlisko. Niektóre mieszkania były już zasiedlone, siostra z bratem zajęli jedno z pomieszczeń.
Oczywiście latem przebywałam u stryjka na wsi, tam gdzie moja siostra Irenka była od momentu wyjazdu z Warszawy. Był taki niemiły epizod, który przeżywała moja 16-letnia siostra, ja tego tak nie odbierałam. W okresie kiedy moja siostra Irenka tam przebywała, to ona i jej rówieśnik, stryjeczny brat, szli do Pierwszej Komunii Świętej. Moja siostra przystąpiła do komunii w tej bordowej sukience. Delfina miała tej rodzinie za złe, że jak mogli ją puścić do pierwszej komunii w sukience bordo. I zdarzyło się tak, że jak żeśmy przyjechały z siostrą, to też był maj i była powtórka komunii. Ktoś jej uszył na rocznicę sukienkę ze spadochronu. Już białą. Moja siostra miała tej rodzinie za złe, ale ja nie bardzo – ani wtedy, ani teraz. To stryjostwo, ten rodzony brat mojego ojca, kiedy byłam tam na wakacjach, a siostra razem z bratem starali się coś zagospodarować i zorganizować życie w Warszawie, byli mi szalenie przychylni. Ta stryjenka bardzo mi pomogła. Ona zabierała mnie w pole, gdzie ja bardzo chętnie chodziłam. Ona z dużym zainteresowaniem słuchała moich opowieści i sądzę, że ja przy niej się tak rozładowywałam, bo ona mi zadawała pytania i bardzo ją to wszystko interesowało. Dla mnie, dziewczynki, było to bardzo ciepłe i ważne, że kogoś interesują opowieści tak młodej osoby. Byłam z tego bardzo dumna, że ona mnie tak słucha i wyraża taki podziw.
Proszę jeszcze opowiedzieć o tym powrocie do Warszawy. Jak się Państwu żyło wtedy?
Brat z siostrą zajęli dom w gruzach, który był zbombardowany i uszkodzony. To było jedno jedyne wolne pomieszczenie. Pierwszą zimę, kiedy był mróz, spędziliśmy w ten sposób, że na środku postawiliśmy piecyk, a rurę od niego wyprowadziliśmy do okna. Wiem, że była dziura zrobiona w szybie, i w ten sposób myśmy się ogrzewali. To trwało bardzo krótko. Jak przyjechaliśmy z Niemiec, to najpierw byliśmy na wakacjach na wsi, do września. Potem, jak wróciłam do Warszawy, to zostałam zapisana chyba do siódmej klasy. Należałam jeszcze do przedwojennego harcerstwa. Byłam w 68. drużynie harcerskiej i chodziliśmy w czwórkach do kościoła św. Jakuba na nabożeństwa. To było od 1947 do 1949 roku, bo później to harcerstwo zostało zlikwidowane i nastało to czerwone. Ja byłam tylko przyboczną drużyny, wyżej nie dobrnęłam, bo nie było okazji. Jeździłam na obozy. Mieszkanie, które zajęliśmy było szalenie prowizoryczne. To było klepisko. Pamiętam, że stryjostwo przywiozło nam wór ziemniaków i pieniądze, żebyśmy sobie podłogę zrobili. W tym czasie ten dom zajęło Polskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne i zaczął się remont. Zdarzyła się taka sytuacja, która okazała się bardzo ważna dla naszego przyszłego życia. My zajmowaliśmy jedno pomieszczenie. Oni remontowali ten dom, a nas zostawili w tym niewyremontowanym mieszkaniu. Sąsiadowaliśmy z ambulatorium.
I znów zdarzyła się przepiękna rzecz w naszym życiu – spotkanie państwa Neumanów. Pani Neuman była pielęgniarką w tym ambulatorium i ona się zainteresowała, kto tam mieszka za tymi drzwiami. Bardzo upodobała sobie moją siostrę Irenkę, bo to był taki kurczaczek, drobny i chudy. Ci państwo Neumanowie byli bardzo mili. Pan Tadeusz Neuman był pilotem. Oni mieli działkę na Polu Mokotowskim i zapraszali nas tam na czereśnie. W tym czasie odnajduje nas rodzina z Ameryki – dwie siostry mojej mamy. Nie wiem, w jaki sposób się to stało, może poprzez dalszą rodzinę, która dała znać tej rodzinie w Ameryce. Myśmy dostawali paczki z piękną odzieżą. Byłam cudownie ubrana, ale głodna. Chodząc do szkoły, dostawałam takie zapomogi sieroce i zdarzało się tak, że się dziwili: „Jak to możliwie, że ona dostaje zapomogę, jak ona chodzi tak ubrana?”. Później chodziłam do Kołłątaja, i znowu było to samo, bo to był trudny okres, żeby zdobyć odzież. Z tych paczek dostaliśmy jeszcze taką rzecz zwaną piernatem, którą można było położyć na łóżku i spać na tym, cudowne to było. Było dużo rzeczy, które nas w jakiś sposób wsparły, dzięki nim było nam lżej. Ja chodziłam do szkoły, brat chodził do szkoły. Siostra pracowała. Ponieważ miała trzecią lub czwartą klasę szkoły handlowej, dostała pracę w PKS-ie. To było wszystko odremontowane. Tam na dole odbywały się sławne na całą Warszawę kursy samochodowe Prylińskiego. Warszawa była cała w gruzach, a ten dom stał i tam uczono prowadzenia samochodów. To było bardzo znane miejsce w Warszawie, która była dopiero odbudowywana.
Nastąpił moment, kiedy PKS postanowił się nas pozbyć. Jeśli chce się nas pozbyć, to musi zapewnić nam mieszkanie. W międzyczasie – to są symboliczne zdarzenia – zanim PKS to kupił, Warszawa się odgruzowywała. Dorośli przymusowo odgruzowywali Warszawę bądź ją budowali. Siostra jako pracownica PKS-u miała przymus i obowiązek odgruzowywania. Ja z siostrą też jeździłam i odgruzowałyśmy tereny vis-a-vis sądów, czyli Muranów. Mówiła: „Jak tu kiedyś wybudują osiedle, może i nam się coś dostanie”. I później się okazało, że PKS na Muranowie daje mieszkania. I znów trafiliśmy na wspaniałych ludzi. To była ta inteligencja, która jeszcze istniała. Siostra była zwykłym urzędnikiem, miała zaledwie 19–20 lat. I zdarzył się rozdział mieszkań dla pracowników PKS-u. Pamiętam, że był taki obrzydliwy dyrektor Szałek, którego gabinet sąsiadował z naszym pokojem. Jak czasami z młodszą siostrą się wygłupiałyśmy, to on walił w ścianę, żeby nas uciszyć. Ten pan Szałek robił wszystko, żeby się pozbyć osób sąsiadujących z jego gabinetem. Doszło do sytuacji, kiedy jakaś grupa decydentów miała postanowić, komu jakie mieszkanie przydzielić. Chcieli nam dać pokój z kuchnią. I tu następny zbieg okoliczności. Pracuje w tym PKS-ie pan Włodzimierz Westermark. To są czasy komunizmu, ale jeszcze nie ma takiego stalinizmu, który się zacznie później. On i pani Roberta Lorek, osoba, która była w konspiracji, w Żegocie [Rada Pomocy Żydom – polska humanitarna organizacja podziemna działająca w latach 1942-1945, której zadaniem było organizowanie pomocy dla Żydów – przyp. red.], bardzo blisko związana z Władysławem Bartoszewskim, są w tej komisji. Ona jako zwierzchniczka mojej siostry miała świadomość, czego siostra dokonuje, opiekując się naszą rodziną. Jak doszło do tej debaty nad podziałem tych mieszkań, to oni powiedzieli: „Tam jest chłopiec i trzy dziewczyny. Jak można im dać pokój z kuchnią?!”. I dzięki tym wspaniałym osobom otrzymujemy dwa pokoje z kuchnią na Muranowie. To się dzieje w ekstremalnych warunkach. Z tego pomieszczenia za ścianą ambulatorium przenieśli nas w międzyczasie jeszcze do innego pomieszczenia. Mieszkaliśmy tam przez jakiś czas, na pewno Boże Narodzenie tam spędziliśmy. Całe nasze bogactwo to drewniane walizki, które przywieźliśmy z Niemiec i które pełniły funkcję szafeczki. Te nasze bagaże były więc skromne. Oczywiście był z nami ten nasz ukochany kociołek mamy. Trzeba było załatwić transport. Był furman, który za jakąś tam opłatę przewiózł te rzeczy. W końcu się stamtąd wynieśliśmy i zamieszkaliśmy na Muranowie. Pusto, głucho, nic się nie miało. Oczywiście wspomagały nas dwie rodziny ze wsi, bo drugą rodzinę mieliśmy w Czernicach pod Ciechanowem i tam też jeździliśmy na wakacje od czasu do czasu. Oni nam pomagali, chociaż początkowo członkowie tej rodziny z Ciechanowa uznali, że te dwie młode dziewczyny mogą iść do domu dziecka. Siostra się na to nie zgodziła. To była taka dojrzała decyzja młodej osoby. Oczywiście siostra pracowała, starała się o jakieś zapomogi. Usiłowała kupić jakieś meble na raty, więc pojawiły stół i krzesła. Pamiętam, jak siedliśmy w kółku i zaczęliśmy oglądać zdjęcia z obozu. I to wszystko się zatraciło…
Wspominała Pani, że siostra pisała w obozie pamiętnik…
Tak. Pamiętam, że to było pisane na bibułkach, bo przecież nie było papieru. Ona spała na ostatniej pryczy, a te prycze w tych salach to były takie jakby szafki poszczególnych osób. Na dachu takiej szafki oparta pisała wieczorem te relacje. Później te bibułki obłożyła dwiema takimi drewnianymi opraweczkami. I chyba wtedy uległo to kompletnemu zniszczeniu. To było straszne. Wszystko żeśmy wyrzucili. Chcieliśmy się z tym pożegnać. To jest tak daleko idąca chęć wyparcia.