Choromański – Tworki cz. I („Wiadomości Literackie” 1932)
W 1932 roku „Wiadomościach Literackich” ukazał się reportaż znanego powieściopisarza Michała Choromańskiego, autora m.in. poczytnej i zekranizowanej „Zazdrości i medycyny”, poświęcony szpitalowi dla nerwowo chorych w Tworkach. Choromański z literacką wrażliwością opisuje swoje pierwsze wrażenia, kontakt z chorymi, a przede wszystkim sam szpital, zastanawiając się nad związkiem między twórczością artystyczną a obłędem. Obszerny reportaż „Tworki” ukazał się w dwóch kolejnych numerach pisma Skamandrytów – zdecydowaliśmy się dla Państwa wygody w lekturze zachować ten układ. Zapraszamy do lektury części pierwszej, która ukazała się w 1932 roku w 35 numerze „Wiadomości”.
Michał Choromański
Tworki (część I)
Pierwsze wrażenia
– Snaczała razstrielali czernosotiencow, a tiepier bieriś brat za anarchistów Gubariowa, Czebatyriowa – pod stienku!
– Co!
– Russko-żidowskaja swołocz!…
– Co?!
– I ni czerta!…
Czapka nasunięta na sam nos, w ręce laska wywija się i obraca, niczem żywa, również zwarjowana istota, jeszcze chwila i oberwiesz po pysku, bo – wyglądasz na czernosecińca! bo – jesteś anarchistą!!
– Co??
Odpowiedź rzeczowa, krótka, zupełnie nieprzyzwoita. Nie wolno patrzeć w oczy. Trzeba pochylić wzrok, jak przed największem nieszczęściem, jak przed rozpaczą najbardziej świętą! Z pochylonemi oczami przemykasz się obok – wokoło kwiaty, kwiaty, kwiaty – ale obok w dalszym ciągu sunie człowiek w czapce nasuniętej na sam nos, w białej sportowej koszuli, z latającą laską w ręku.
– Kontrriewolucyjnyj zagowor i uczastje w niom anarchistow!
– Przepraszam! – rzekłem ze wstrętem i wściekły przyśpieszyłem kroku. Nie mogłem obejrzeć się za siebie, czułem niewymowny wstyd, ktoś prawie biegł za mną, ktoś z rozpaloną głową i złamaną w drzazgi duszą. Tam i ówdzie po ścieżkach wałęsali się ludzie w szarych strojach – dopadłem drzwi – w ogrodzie, po schodach, przed drzwiami dużego czerwonego budynku, wałęsali się ludzie w szarych strojach – otworzyłem drzwi i schyliłem się przed okienkiem portjera.
– Pana doktora narazie niema, – odpowiedział portjer, – pan będzie łaskaw zaczekać kwadrans.
Wróciłem do ogrodu. Z za krzaków i drzew wyłaniały się mury i ściany gmachów, wyszedłem na główną aleję, a po lewej ręce, z za jakiejś szopy, doszedł mnie przenikliwy, nieprzerwany śmiech. Potem czyjś inny śmiech, niby srebrne, obłąkane dzwoneczki, dołączył się do niego, i oto przez chwilę szopa stała w krzakach, cała roześmiana i rozdzwoniona. Przemknąłem obok, papieros zgasł mi w ustach, koło ogrodzenia jakiegoś pawilonu natknąłem się na robotników w szarych strojach, zapaliłem papierosa na nowo, a jeden z obłąkanych robotników zbliżył się do mnie i zdjął z głowy okrągłą, białą myckę:
– Bardzo pana dzieja tego!… może… tego!… papierosa? – i spojrzał na mnie niebieskim, dobrotliwym, całkiem nieobecnym wzrokiem. Ubranie miał szare, brudne, na nogach dziurawe buty. Zapalił papierosa, uśmiechnął się szeroko i znowu spojrzał na mnie, tak, że sam sobie wydałem się przejrzysty, wydało mi się, że za mojemi plecami widzi krzaki, kwiaty, mury, widzi wszystko, lecz nie widzi mnie.
I oto nagle z tylu ktoś zawołał:
– Ppp – proszę pa-pa-pa-na!…
Odwróciłem się i powtórnie uchyliłem kapelusza.
– Pppproszę papapa!… – wołał jakiś człowiek w szarem ubraniu. Machał ręką i biegł naprzeciw. Gdy był już ode mnie o dwa kroki, wyjąkał z trudem: – Doktór już czeczeczeka!… – Wtedy jakiś inny człowiek w płóciennych portkach i poplamionej kurtce, prawie bosy, przebiegł koło nas i spojrzał na mnie z nieżyczliwą ciekawością. Zdawało się, że patrząc na mnie, każdy z nich myśli: „Co on tu, u cholery, robi?!” W oczach zaś jąkały błyszczała nawet nieufność i przerażenie.
– Doskonale – odrzekłem i znowu skierowałem się w stronę czerwonego budynku administracyjnego. Tym razem portjer wyszedł mi na spotkanie, staliśmy w korytarzu, po korytarzu szybko, z dumnie wzniesioną głową przebiegł człowiek w czapce nasuniętej na nos, z laską tańczącą w ręku, portjer spojrzał na mnie uważnie i zapytał:
– Pan do pana doktora? A w jakiej sprawie?
Zaczerwieniłem się.
– W literackiej – odpowiedziałem ze wstydem.
I w tej samej chwili zrozumiałam, że nie uwierzył mi, że hańbiąca sprawa literacka wydała mu się nieprawdopodobna do takiego stopnia, że wziął mnie za warjata i powiedział pobłażliwie:
– To nic nie szkodzi. Pan będzie łaskaw posiedzieć tu w poczekalni.
Otworzył drzwi i potem zamknął je za mną w taki stanowczy sposób, że przypomniałem sobie wszystkie ostateczne zatrzaskiwania drzwi w domach poprawczych i więzieniach.
Byłem sam w pokoju o jednem oknie wychodzącem na ogród, umeblowanem jak poczekalnia najbardziej ubogiego dentysty. Na parapecie stała doniczka z purpurowem geranjum. Przez szybę szklanych drzwi, prowadzących na korytarz, zobaczyłem, jak po korytarzu, wściekle wymachując laską, przebiegł człowiek o zaciętej twarzy, człowiek rozstrzeliwujący czarnosecińców i anarchistów. Dopiero wtedy poczułem i zrozumiałem, że znajduję się w Tworkach.
Jechałem zwyczajną, elektryczną kolejką, był pogodny, w miarę upalny dzień lipcowy, przyjechałem do Tworek w usposobieniu niemal pogodnem, i oto – gdy tylko przekroczyłem próg, gdy wszedłem za bramę – jegomość przyzwoicie ubrany, o wyglądzie niczem nie różniącym się od naszego, rzucił się i runął na mnie stekiem wyzwisk i rosyjskich przekleństw. Potem jacyś ludzie w szarych ubraniach, nito robotnicy, nito więźniowie w kaftanach, obstąpili mnie, prosząc po dziecinnemu o jednego tylko papierosa.
Teraz, gdy siedziałem zamknięty w poczekalni, otarłem chustką czoło, dzień wydał mi się niezmiernie upalny, i chociaż za oknem, w ogrodzie kwitły kwiaty, widziałem rzeczy potworne i wstrząsające. Gdy zaś po paru minutach do poczekalni wszedł psychjatra, pierwszym moim odruchem było odrazu powiedzieć wszystką prawdę: „Doktorze – chciałem powiedzieć – jeżeli pan mnie zapyta, ile stanowi siedem razy osiem, nie będę mógł panu na to odpowiedzieć, bo jak każdy normalny człowiek nie umiem tabliczki mnożenia. Pozatem nie wiem dokładnie, jaka jest dzisiaj data. Pozatem, panie doktorze, każdy artysta jest schizofrenikiem paronoidalnym, manjakiem, ma halucynacje, ale… panie doktorze, z tego nie wynika, że mnie!”…
Była chwila, gdy wzrok doktora skierowany na mnie był jak gdyby za bardzo łagodny i zanadto wyrozumiały, była chwila, kiedy głowę bym dał sobie uciąć, że znowu wzięto mnie za warjata. Na szczęście nie trwało to długo. Wyznałem po co przyszedłem, powiedziałem, że w momencie, kiedy przekroczyłem progi Tworek, misja moja wyrosła do rozmiarów sprawy prawie osobistej, że jeżeli będę pisał, to nie o Tworkach, lecz o najbardziej tragicznem ludzkiem nieszczęściu.
– Panie doktorze – zakończyłem -zbyt długo siedziałem, a właściwie leżałem w szpitalach i sanatorjach, aby życie szpitalne, jak również walka zwycięskiego i ginącego zespołu ludzkiego z chorobą i śmiercią, nie była mi bliska. Fach lekarza wydawał mi się zawsze najbardziej trudny i święty. Do dziś dnia nie mogę pojąć, dlaczego ludzie zdejmują kapelusze przed karawanem żałobnym lecz nie pochylają głowy przed mknącą po ulicy karetką Pogotowia. Wstydzę się własnego zawodu. Być artystą – znaczy być niemoralnym człowiekiem, i co gorsza, zdaje mi się, zupełnie niepotrzebnym. Nie jest to bowiem żaden fach, jest to raczej przynależność do jakiejś wymierającej klasy pajaców, klasy zajmującej się trwonieniem spadku niczem nie zapracowanego. Czy jest w tem, dalibóg, jakaś zasługa, że ktoś ma talent? Żerować tylko na własnym talencie, znaczy być pasożytem… Chciałbym jednak, o ileby to było możliwe, być panu, panie doktorze, pomocny, jakoś się przydać, w każdym razie chciałbym odwdzięczyć się medycynie za wszystko, co od niej doznałem. Nie przyszedłem tu bynajmniej jako dziennikarz, żądny sensacyj, nie zaczynam przecież wywodu od pytania: „Czy prawdą jest, panie doktorze, że w Tworkach pielęgniarze biją chorych?”
– O tem mówili, mówią i mówić będą – przerwał nagle psychjatra – takie wypadki mogą się zdarzyć. Chorych bito i któż może ręczyć, że tak nie będzie w przyszłości.
– Chętnie się z tem pogodzę, – powiedziałem uprzejmie, – przyjmuję bowiem zgóry, że są to wypadki nieuniknione, lecz chciałbym wiedzieć dlaczego?
– Jest tu nas w Tworkach czternastu lekarzy, chorych natomiast jest tysiąc sto – mówił psychjatra. – Dobór pielęgniarzy zależy od nas. Robimy, wszystko co jest w naszej mocy, ażeby był najbardziej doskonały. Przysłuchujemy się, przypatrujemy się ich pracy i ustosunkowaniu do chorych i w razie najmniejszego przekroczenia – usuwamy szkodliwy element. Otóż nie przeczę, że było parę wypadków, gdy pielęgniarze niedobrze odnosili się do chorych, gdy dochodziło nawet do przykrych zajść, lecz zapobiec temu można dopiero post factum. Zaznaczam jednak z całą szczerością, że wypadki takie są bardzo rzadkie i na ogół z naszego niższego personelu jesteśmy zadowoleni. Są ludzie, których już znamy i którym ufamy. Więc widzi pan, że opinja o naszym szpitalu, jak wogóle o każdym zakładzie psychiatrycznym, jest pełna fałszywej zgrozy i zupełnie nie uwzględnia istotnego stanu rzeczy. Dla laików wypadek brutalnego obejścia się z chorym stanowi o całym regime’ie lekarskim, podczas gdy taki wypadek może się zdarzyć w całym świecie, w każdym zakładzie, i jest zależny tylko od poszczególnego człowieka, jakim jest pielęgniarz. Powtarzam, że najmniejsze przekroczenie jest przez nas surowo karane, i wystarczy cienia podejrzenia, aby usunąć element niepożądany. Zresztą sam pan zobaczy, jak u nas odnoszą się do chorych i jakie panują u nas porządki. Będzie pan tu mile widzianym gościem i chętnie służymy wszelkiemi informacjami i wskazówkami.
– Dziękuję panu uprzejmie za gościnność – odrzekłem – pozwolę sobie odrazu z niej skorzystać. Otóż wspominał pan, panie doktorze, że w Tworkach na tysiąc sto chorych jest tylko czternastu lekarzy, w ten sposób na każdego lekarza przypada mnie więcej około stu chorych. Czy nie jest to zbyt duża ilość, czy nie jest to zbyt wielkie przeciążenie? Obawiam się, że w takich warunkach nie może być mowy o indywidualnem leczeniu, że siłą konieczności lekarz zmuszony jest do traktowania chorych szablonowo. Z tych również powodów utrudniona jest kontrola nad zachowaniem się pielęgniarzy.
– Ma pan słuszność – odpowiedział psychjatra – ale brak nie tyle lekarzy ile środków.
Uczułem prywatny smutek, ale uporałem się z nim z właściwym stobie stoicyzmem. Więc słuchałem spokojnie.
– Nie skarżylibyśmy się na to, że jest nas za mało – mówił psychjatra – gorsze jest to, że wśród personelu lekarskiego mało jest kwalifikowanych fachowców. W Tworkach pracuje sporo medyków, praktykantów, których większość może nigdy nie zostanie psychjatrami. Fach nasz jest bodaj najbardziej niewdzięczny z wszystkich specjalności. Materjalnie jest zupełnie niepopłatny. Nie można go nawet porównać do ginekologji czy wenerologji.
Spojrzał na zegarek i powiedział:
– Muszę, niestety, jechać no konsyljum, do Karolina. Może pan zechce mi towarzyszyć. To napewno pana zaciekawi.
– Karolina? – otworzyłem usta – co to jest Karolin?
– Rodzaj sanatorjum dla nerwowo chorych. Stąd parę minut jazdy kolejką.
– Jestem panu doktorowi niezmiernie zobowiązany – odrzekłem, i wyszliśmy na schody.
Znowu po prawej i po lewej ręce snuli się chorzy w szarych kurtkach i spodniach, przed samemi schodami budynku administracyjnego paliły się różnokolorowym ogniem kwiaty, spojrzałem na psychjatrę, który szedł obok mnie i kłaniał się i pozdrawiał każdego chorego.
– Panie doktorze – zapytałem – nie chcę być ani zbyt natrętny ani zbyt nieufny, lecz zdaniem mojem, nie może istnieć zakład, w którym nie byłoby jakichkolwiek wad i braków. Przepraszam, że zwróciłem uwagę na to, ale większość chorych jest dość źle i brudno ubrana.
Psychjatra westchnął i powtórzył:
– Nie mamy środków.
(„Kto jest temu winien? Do kogo się zwrócić? W jaki sposób walczyć o dobro zakładu? W jaki sposób zapobiec powstaniu anormalnych warunków?”).
Wykrzykniki powstawały w moim umyśle jeden po drugim i gasły, aż wreszcie wygasły wszystkie. Było bowiem oczywiste, że sięgają zbyt daleko – może do wojny światowej, do kryzysu i wszystkich rewolucyj – i przeto stają się niedorzeczne.
– Ale naogół, proszę pana – ciągnął psychjatra – muszę podkreślić, że nasze położenie materjalne nie jest najgorsze. Dajemy sobie radę, chociaż gminy i różne urzędy i instytucje są winne nam już około dziesięciu miljonów!…
Szliśmy kamiennym chodnikiem wzdłuż głównej alei. Ztyłu ktoś ciskał najplugawszemi wyzwiskami, ale gdy wreszcie nas dopędził, zobaczył psychjatrę i zdjął z głowy myckę:
– Dzień dobry panu doktorowi.
– Dzień dobry, przyjacielu, jak się miewasz? – zapytał psychjatra – a chory chwycił wyciągniętą rękę i potrząsał nią obiema dłońmi.
– Panie doktorze, bardzo dobrze, panie doktorze, bardzo dobrze!… – bełkotał, lecz po chwili byliśmy już za ogrodzeniem.
Siedzieliśmy w pociągu elektrycznym, trzymaliśmy w rękach niezapalone papierosy, ja zaś szukałem po kieszeniach zapałek. Wreszcie odznalazłem jedno jedyne pudełko, w którem była jedna jedyna zapałka. Pamiętam dokładnie, że po zapaleniu papierosów pudełko wyrzuciłem przez okno. Potem głośno, prawie wrzeszcząc, aby przekrzyczeć huk mknącej kolejki, zadałem szereg niepowiązanych pytań:
– Panie doktorze – zapytałem pomiędzy innemi – nie tak dawno rozmawiałem z pewnym psychjatrą o psychoanalizie. Otóż doskonały ten lekarz uważa, że psychoanaliza jako kuracja nie odgrywa w psychjatrji żadnej roli. Podobno w wypadkach rozszczepienia osobowości może być nawet zgubna. Czy zdanie owego specjalisty jest odosobnione i czy w Tworkach freudyzm również nie ma powodzenia?
– Osobiście nie jestem wyznawcą Freuda, chociaż przyznaję mu wiele zasług! – krzyknął psychjatra, podczas gdy za oknem wagonu z poświstem mknęły pnie drzew i białe piętrowe domki. -W naszym zakładzie psychoanalizy nie stosujemy. Jest to metoda stosowana niekiedy z dobremi wynikami przy leczeniu niektórych nerwic, np. lęków i natręstw, jednak jeszcze za mało pewna przy chorobach psychicznych, aby można było stosować ją bez ryzyka. W wypadkach zaś schizofrenji, tzn. rozszczepienia osobowości, metoda psychoanalityczna jest stanowczo bez wartości. Bardzo często psychoanalityk może wywołać u chorego przypuszczenie, że jest seksualnie zboczony. Np. u młodocianego chorego może nieopatrznie rozbudzić spaczony popęd seksualny i tem samem sztucznie stworzyć jakiś kompleks.
– A propos erotyzmu – rzekłem i z doskonałą obojętnością podniosłem oczy – jakie jest życie erotyczne chorych w zakładzie.
Psychjatra się zdziwił: – Nie rozumiem pytania pana?
– Przecież chorzy w Tworkach, podobnie jak we wszystkich innych zakładach psychjatrycznych i w więzieniach, są skazani na celibat, czyli, wyrażając się zwięźle, na samogwałt?
– Jest to bardzo trudne zagadnienie – odpowiedział psychjatra posępnie – na razie nie widzimy żadnego wyjścia. W wypadkach szczególnego podniecenia erotycznego stosujemy pewne środki uspokajające, jak kamforę czy luminal, lub coś w tym rodzaju. Muszę jednak zaznaczyć, że u chorych umysłowo następuje raczej przytępienie seksualne niż podniecenie. Więc siłą rzeczy nie to zagadnienie jest dla nas najważniejsze.
Milczałem.
– Panie doktorze! – krzyknąłem po chwili. Tramwaj mknął. Nad naszemi głowami, na dachu, coś gwizdnęło przeraźliwie. – Panie doktorze – krzyczałem – jaki typ choroby umysłowej przeważa w waszym zakładzie? Przepraszam za dyletanckie pytanie laika.
Wśród huku i poświstu pochwyciłemm z trudem, że najwięcej i najczęściej zdarza się schizofreników, tj. ludzi cierpiących na rozszczepienie psychiczne, dość dużo spotyka się zaburzeń na tle kiłowem, wrodzone niedołęstwo, tzw. oligofrenię, dalej sporo psychopatów i po zatem trochę narkomanów…
– Erotomanów? – zapytałem.
– Alkoholików! – krzyknął i ni stąd ni zowąd zrobiło mi się zimno.
Jest to właściwie najstraszliwszy ze wszystkich nałogów, którego skutki są najbardziej trwałe i złośliwe – usłyszałem.
Potem rozmowa nasza poczęła przeskakiwać z tematu na temat, siedzieliśmy na trzęsących się ławkach wśród huku kół i w zielonym dymie migających za oknami drzew, psychjatra ciskał we mnie garściami myśli, obrazów, faktów. Te same obrazy i fakty, podane w straszliwym winegrecie lekarskim, ciskam również z całą przyjemnością w twarz naszej idjotycznej rzeczywistości.
Oto ściśle i możliwie chłodno streszczę wypadek morfinizmu. Siedemnaście lat temu podczas wojny choremu amputowano nogę. Siedemnaście lat temu, od razu po amputacji, uczuł ból w już nieistniejącem miejscu. Nogi nie ma, lecz tam gdzie powinna być noga jest – ból! Po operacji chory zaczyna się morfinizować. Ból w amputowanej kończynie, zjawisko charakterystyczne i znane, lecz naogół trwające nie dłużej niż parę tygodni, w danym wypadku nie ustaje i nie mija. Chory wciąż i coraz więcej i częściej szuka ucieczki w płynie o pięknym smaku migdałów i dopiero zamroczony morfiną, znajduje chwile zapomnienia. Działanie narkotyku ustaje, i znowu jest powrotny, do rozpaczy doprowadzający ból w nodze, której nie ma i o której pamięć pozostaje tragicznie żywa. Ten stan trwa do dziś dnia, tzn. siedemnaście lat.
„Panie doktorze! – chciałem zawołać – po co takiego człowieka leczyć na narkomanję? Po co chcecie pozbawić go jedynej może słodyczy, która pozostała mu w życiu! Jakiem też prawem leczą innego morfinistę, o którym pan doktór mi przed chwilą opowiadał, morfinistę, któremu, również na wojnie, granat oderwał dolną szczękę i który od tego czasu, szukając zapomnienia, zaczął się narkotyzować? Czy nie lepiej dawać morfinę, krainę, kokainę, heroinę wszystkim inwalidom rzezi światowej, wszystkim kalekom i kadłubom, skazanym na najgorszą wegetację!?”
Lecz widocznie operowałem jakiemiś spaczonemi kategorjami człowieka myślącego prywatnie, podczas gdy myśli lekarza siedzącego koło mnie płynęły rzeczowym torem zasad lekarskich. Teraz mówił o narkomanji i o skłonności do niej.
– Nie sam fakt zażywania narkotyków lub picia wódki – zaznaczał – stanowi o narkomanji lub o alkoholizmie. Stanowi o tem tzw. głód narkotyczny. Człowiek może zażywać narkotyki, lecz jeżeli nazajutrz lub po upływie jakiegoś czasu nie uczuje specyficznego pociągu do zażycia ponownej dawki, nie można go nazwać narkomanem. Na ogół, dopiero typ psychopatyczny staje się narkomanem, zdrowy zaś człowiek nigdy narkomanem nie będzie, chociaż spróbuje wszystkich narkotyków.
– Dlaczego z taką zgrozą wspomniał pan, panie doktorze, o wódce? – krzyknąłem obojętnie.
Odpowiedział, że większość zbrodni i szałów powstaje pod wpływem czy to bezpośredniego, czy wtórnego – działania alkoholu. Przytoczył mi taki fakt.
Był sobie zwyczajny ślusarz, miał już dobre szęśćdziesiąt lat, według kretschmerowskiej klasyfikacji należał do typu pykników, tzn. był dość gruby, o twarzy okrągłej, o wesołem, towarzyskiem usposobieniu. Żona jego miała również pod sześćdziesiątkę. I oto na starość ślusarz zaczął podejrzewać żonę o zdradę. Posądzał ją pozatem o chęć otrucia go, lekarstwo, które przyniosła mu z apteki, wypluł jak najgorszą truciznę, i żeby uchronić się i obronić przed nieoczekiwanym napadem, wyostrzył i przygotował nóż! Jak stwierdził wywiad lekarski, chory ten cierpiał na przewlekły alkoholizm. Pił bowiem codziennie przed obiadem po dwa, trzy kieliszki…
– Czy takie picie można nazwać alkoholizmem? – zapytałem podejrzliwie.
– Jest to przewlekły alkoholizm -powtórzył doktór i skierował się ku drzwiom wagonu.
Wyszliśmy na stacji Otrębusy, gdzie czekały już na nas konie. Po pięciu minutach jazdy wśród piasków i sosnowego lasu, dojechaliśmy do białego dwupiętrowego gmachu, położonego w ładnie utrzymanym parku. Było to sanatorjum Karolin, zbudowane przez Towarzystwo Opieki nad Nerwowo i Psychicznie Chorymi. Sanatorjum to, jak mi powiedziano na wstępie, umysłowo chorych nie przyjmuje. Jest to raczej rodzaj domu wypoczynkowego dla przepracowanej i przehisteryzowanej inteligencji. Ma czterdzieści łóżek i jest zawsze przepełnione.
Obejrzałem przelotnie doskonałe urządzenia wodolecznicze, zobaczyłem czyste i ładne pokoje chorych i zdziwiłem się, że całodzienne utrzymanie w takiem sanatorjum kosztuje tylko osiem złotych.
– Zakład nie przyjmuje umysłowo chorych – powtórzono mi raz jeszcze, gdy razem z doktorem opuszczaliśmy Karolin.
– Panie doktorze – zapytałem, gdy wracaliśmy do Tworek – zaczęliśmy mówić o zbrodniach i alkoholizmie. Czy dużo przestępców jest obecnie w Tworkach?
– Dwadzieścia procent – odrzekł i znowu opowiedział mi pewien fakt.
Właściciel restauracji, przewlekły alkoholik, ożenił się ze swoją kasjerką. Wkrótce po ślubie zaczął podejrzewać żonę o zdradę. Z początku wydawało mu się, zdradza go z własnym synem, potem że z sąsiadem wenerologiem, do którego chodziła parę razy w jakichś babskich sprawach. Podejrzewał również, że żona jego jest chora na jakąś weneryczną chorobę i że wenerolog ją leczy. Podejrzliwość jego wzmagała się z każdym dniem. Było to typowe urojenie niewierności małżeńskiej – następstwo alkoholizmu. Pewnego jednak poranku właściciel restauracji nie wytrzymał i zarżnął żonę, a potem obłożył ją kwiatami i zatelefonował po policję. Zachowywał się na ogół normalnie i dopiero gdy zachodziła mowa o niewierności żony, plótł od rzeczy. Tak na przykład, gdy badano trupa żony, twierdził że plamy, które pozostawiły na jej ciele mokre kwiaty czy coś w tym rodzaju, są pochodzenia syfilitycznego. Człowiek ten, badany przez ekspertów, został zakwalifikowany jako chory umysłowo i skierowany na dożywotnie zamknięcie do Tworek. Obecnie, po dwunastu latach, jest zupełnie już wyleczony, lecz wystarczy poruszyć przy nim temat niewierności jego nieżywej małżonki, aby znowu z chorobliwym uporem zaczął dowodzić jej urojonej zdrady. Ma się rozumieć, że czyni to w sposób niedorzeczny…
Byłem zbyt nieśmiały, aby podzielić się swemi myślami. Zapytałem tylko na wszelki wypadek, czy udało się stwierdzić jak było w istocie i czy żona tego biedaka przypadkiem rzeczywiście go nie zdradzała.
– Tego nie dało się dokładnie stwierdzić – odpowiedział psychjatra, ja zaś westchnąłem. Czułem współczucie dla tego wyjątkowego męża, który pomimo wszystko wytrwał do końca i zdradliwej żonie nie uwierzył ani na chwilę, podczas gdy wszyscy dokoła nie uwierzyli właśnie jemu, mężowi. Zwykle w życiu bywa przeciwnie. Wszyscy dokoła wiedzą o zdradzie żony, mąż zaś za nic nie chce w to uwierzyć.
Aby jak najszybciej rozstać się z temi przykremi rozważaniami, zapytałem:
– Czy wśród przestępców, których przysyłają do Tworek w celu ekspertyzy, trafia się duży odsetek symulantów?
– Prawie niema – posłyszałem. – Na ogół jesteśmy nawet skłonni myśleć -mówił psychjatra – że symulanci w ogóle nie istnieją. Kto wie, czy sama chęć symulacji nie świadczy już o skłonnościach psychopatycznych. – Zamilkł i po chwili dodał: – Wśród ludzi rozpowszechnione jest mniemanie, że obcujący z psychicznie chorymi po kilku latach pracy w zakładzie sami często dostają obłędu. Otóż nie wynika to bynajmniej z „zaraźliwości” chorób umysłowych. Może to raczej świadczyć o tem, że podobny fach obierają ludzie już o pewnych skłonnościach psychopatycznych.
Spojrzałem na psychjatrę z podziwem. Pochwyciłem nić jego rozważań i gdy weszliśmy zpowrotem za ogrodzenie Tworek, powiedziałem:
– Doprowadzając tezę pana doktora do końca, możnaby było uważać człowieka interesującego się chorobami umysłowemi za anormalnego. Ale – dokończyłem sucho – przysłał mnie tu mój redaktor.
Lecz psychjatra już mnie nie słuchał. Rozdawał uśmiechy na prawo i na lewo, na każdym kroku spotykał nas jakiś chory, i doktor każdemu potrafił powiedzieć coś serdecznego. Chorzy witali go po większej części radośnie i ufnie, w radości ich było coś bardzo dziecinnego, tylko parę razy zauważyłem jakieś nieżyczliwe spojrzenie i posłyszałem brutalne słowo.
Dochodziła godzina szósta wieczór, powietrze było niebieskie i chłodnawe, o godzinie szóstej wieczorem tego dnia – była to środa – w zakładowym domu rozrywkowym wyświetlano dla chorych jakiś przedwojenny film.
– Radzę panu posiedzieć tu w ogrodzie, – rzekł psychjatra, – zobaczy pan, jak z pawilonów będą zaraz prowadzili chorych na przedstawienie. Potem pójdziemy razem do naszego kina. Usiadłem na ławce przed budynkiem administracyjnym. W głowie miałem urywki zdań chaotycznej rozmowy z psychjatrą, czekałem wzruszony i ogłupiały, i patrzyłem.
Ze wszystkich stron ogrodu, wszystkiemi alejami i ścieżkami, sunęli w kierunku domu rozrywkowego chorzy. Szli parami, gromadkami, po dziesięć, dwadzieścia ludzi. Prowadzili ich pielęgniarze, w takich samych jak i oni strojach, różniących się od chorych tylko dwiema złotemi gwiazdkami, naszytemi na kołnierzach kurtek.
Chichocąc i podśpiewując, przeszła gromadka kobiet. Szły w szarych chałatach, na głowach miały chustki, w rękach trzymały kwiatki albo piórka, niektóre były grube, niekształtne przekupki, inne chude, kościste jędze. Człapały pantoflami, spadającemi z nóg, popychały się wzajemnie łokciami, lecz na ogół zachowywały się spokojnie, rzec nawet można – z jakąś makabryczną godnością. Od czasu do czasu ta lub inna wypinała groteskowo zad i obracała nim poniekąd lubieżnie – było to bodaj jedyne co pozostało z pięknej, wiecznej kobiecości.
Apatycznie i sennie przesunął się przed memi wyciągniętemi nogami jakiś schizofrenik-katatonik, szedł pochyliwszy głowę, jakgdyby w głębokiej zadumie, miał skupioną wytężoną twarz, o siwych sterczących wąsach. Wślad za nim, niezgrabnie i dziwacznie wyciągnąwszy przed siebie ręce, kuśtykał jakiś chory, głowa mu drgała, szyję miał wykrzywioną w fantastyczny sposób. Inny chory z czułością i dbałością prowadził go pod ramię.
– Kto to jest? – spytałem.
Dowiedziałem się, że jest to przypadek pośpiączkowy, i odrazu potem w następnej gromadce ludzi rozpoznałem jeszcze jednego pośpiączkowca. Chory posuwał się wzdłuż alei, skacząc na jednaj nodze, drugą zaś wlokąc za sobą. Było naogół cicho, słychać było bulgotanie głosów, trzy setki chorych przesunęło się przed memi oczami przeraźliwym, obłędnym orszakiem, powietrze wydawało się coraz bardziej sine i ponure, wtem nagle na płytach chodnika rozległo się turkotanie, a potem ktoś krzyknął z niezrozumiałą wesołością:
– Ui – ui – ui!!…
W wózku na kółkach popychano jakiegoś beznogiego starca, chorego na paraliż postępowy, który leczy się po wszystkich zakładach podobno od kilkunastu lat.
– Ui – ui – ui!! – krzyczał jakiś inny chory i biegł ztyłu.
– Pójdziemy – powiedział psychjatra, i wstaliśmy z ławki.
Koło schodów domu rozrywkowego stała duża gromada schizofreników, paranoików, manjaków, tłum poruszał się nieskoordynowanie, weszliśmy w samą ciżbę, i przyznam się, że przez sekundę doznałem nieprzyjemnego uczucia swojej bezsilności. Miałem wrażenie, że dziesiątki szarych ludzi, którzy otoczyli nas zwartą masą, mogą mnie w tej chwili stłamsić, zgnębić, zmiażdżyć.
– Niech się pan mnie trzyma – powiedział psychjatra i powoli posuwał się naprzód. Chorzy kłaniali mu się, bełkocząc i mamrocząc pozdrowienia. Mnie zaś ktoś potrącił łokciem, ale udałem, że tego nie zauważyłem.
W sali kinowej było pełno. Po prawej stronie od przejścia siedziały kobiety, po lewej – mężczyźni. W półmroku rozróżniałem po lewej stronie golone łby, po prawej – chustki i rozczochrane włosy. Mężczyźni siedzieli cicho i zachowywali się spokojnie. Wśród kobiet natomiast spostrzegłem znacznie większe podniecenie, co chwila słychać było chichot i cieniutkie, kokietujące wrzaski i wycie. Ale żadnego porozumienia lub chęci nawiązania jakiegoś flirtującego kontaktu pomiędzy jedną połową sali a drugą nie zauważyłem.
Weszliśmy po schodach na galerję, drzwi na galerję, jak i wszystkie inne, były strzeżone przez pielęgniarzy, usiadłem na ławce i oparłem się o balustradę. Zgaszono światła, ale prawdopodobnie nie wszystkie, ponieważ na sali było jaśniej niż to bywa w normalnych kinach. Rozległy się rulady fortepianowe, dźwięki odznaczały się brawurą a jednocześnie były jakgdyby nieśmiałe i jąkające się, psychjatra schylił się do mego ucha i szepnął:
– Akompanjuje również nasza pacjentka. Jedna z chorych.
Zaturkotał aparat projekcyjny, wytrysnął promień, i na niebieskawym ekranie zamigotały jakieś postacie. Dawano nadprogram pod tytułem: „Kto jest dyrektorem?”. Jednem okiem patrzyłem na ekran, drugiem w dół na chorych. Na ekranie jakiś pan przyjechał do hotelu, nie miał pieniędzy, aby zapłacić rachunek, i był zmuszony przez detektywa do pozostania w tym hotelu zwyczajnym pomywaczem. Na dole godnie i nadwyraz spokojnie siedzieli chorzy. Takiej skupionej, poważnej i dobrze wychowanej publiczności mógłby pozazdrościć, powiedzmy, nawet teatr Stanisławskiego. Ani jednego szmeru, ani jednego oklasku. Dopiero, gdy na ekranie kucharz walnął nowego pomywacza, po głowie, wśród obłąkanej publiczności rozległ się jakgdyby pomruk zadowolenia. Potem pomywacz w karkołomnej ucieczce po wszystkich pokojach hotelu ukrył się wreszcie w sypialni jakiejś damy, wprost wpakował się pod jej kołdrę – wtedy po prawej stronie sali rozległy się okrzyki zachwytu i uznania. Potem wszystko znowu zamarło, i publiczność siedziała w dalszym ciągu cicho i poważnie. Ręczę, że w żadnem kinie warszawskiem nie ma takiej ciszy i takiego ładu.
Było w tem coś bardzo przykrego i przygniatającego. Brak żywszej reakcji wytworzył poczucie pustki i martwoty i jakgdyby świadczył nietylko o chorobie umysłu, lecz o jego śmierci.
Gdy wyszliśmy z kina na powietrze, westchnąłem z ulgą. Psychjatra śpieszył się do swych pacjentów, więc pożegnał mnie szybko i powiedział:
– Proszę niech pan przyjedzie umówionego dnia i zobaczy, jak wygląda nasz zakład od wewnątrz. Zwiedzimy z panem wszystkie pawilony.
Podziękowałem serdecznie. Nie przypuszczałem wówczas, jakie wrażenia jeszcze na mnie czekają. Szedłem pogwizdując w kierunku bramy, za sztachetami widziałem ludzi czekających na tramwaj, wszyscy wydawali mi się warjatami.
Chciałem zapalić papierosa, sięgnąłem odruchowo do kieszeni i ku swemu zdziwieniu wyciągnąłem aż dwa pudełka zapałek. Zrobiło mi się nijako, gdyż pamiętałem dokładnie, że jedyne moje puste pudełko wyrzuciłem dobrą godzinę przez okno wagonu. – Mała rzecz a wstyd – pomyślałem głośno, ale na szczęście w Tworkach nikt nie zwraca uwagi, jeżeli ktoś ma ochotę rozmawia sam z sobą.
„Wiadomości Literackie” 1932, nr 35