Dąbrowska Irena – Wspomnienia
Dąbrowska Irena z d. Głodkowska (ur. w 1927 r.), pseudonim „Rita”, w czasie Powstania Warszawskiego wraz ze swoim ojcem Zygmuntem Głodkowskim należała do AK. Jako siedemnastolatka rzucała ręcznie wykonywane pociski na czołgi wroga i pomagała przy organizowaniu żywności dla powstańców. Po kapitulacji Powstania Irena Dąbrowska, jej ojciec, dwójka młodszego rodzeństwa oraz macocha ze swoimi rodzicami zostali wygnani z Warszawy i pieszo pokonali drogę do obozu przejściowego w Pruszkowie. Podczas selekcji rodzina została rozdzielona. Macocha Ireny Dąbrowskiej wraz z rodzicami i dwójką młodszych dzieci została wysłana na tereny Generalnego Gubernatorstwa, natomiast Irena Dąbrowska wraz z ojcem – po dłuższym pobycie w obozie, podczas którego Zygmunt Głodkowski brał udział w przymusowej grabieży Warszawy – została odesłana na tereny III Rzeszy do obozu przejściowego Wilhelmshaven, a następnie do obozu pracy Berlin-Weissensee. Tam poznała swojego przyszłego męża – Janusza Dąbrowskiego. 5 maja 1945 roku obóz został wyzwolony, a Irena Dąbrowska z ojcem, przyszłym mężem oraz grupą innych więźniów, wyruszyli w powrotną drogę do stolicy. Zamieszczona niżej relacja została spisana przez Irenę Dąbrowską 11 lipca 2010 roku, a następnie przekazana Muzeum Dulag 121.
Nazywam się Irena Dąbrowska. Urodziłam się w Warszawie 29 lipca 1927 r. rodzinie Głodkowskich. Mój ojciec Zygmunt Głodkowski, urodzony ok. 1906 r. w Sosnowcu, był inżynierem elektrykiem, pracował przez wiele lat, aż do 1939 r., w radiostacji w Raszynie. Moja matka Czesława z Letkiewiczów zmarła w 1931 roku na gruźlicę. Wówczas ojciec ożenił się powtórnie i z drugą żoną miał 3 synów. W czasie okupacji uczyłam się na tajnych kompletach gimnazjum im. Narcyzy Żmichowskiej. Razem z moim ojcem, Zygmuntem Głodkowskim, należeliśmy do Armii Krajowej. (…) Pamiętam (…) moment mojego zaprzysiężenia w Szpitalu Dziecięcym przy ul. Śliskiej [żydowski Szpital Dziecięcy Bersohnów i Baumanów przy ul. Śliskiej 51 – przyp. red.].
Był tam punkt konspiracyjny, a także, wiedziałam o tym, były w nim ukrywane dzieci żydowskie. Do konspiracji wprowadziła mnie szkolna koleżanka, mieszkająca przy ul. Złotej (przy Sosnowej), Lusia Kałużyńska, która zginęła w pierwszych dniach Powstania. Przysięgę składałam w większej grupie. Przyjęłam pseudonim „Rita”. Zostałam od razu skierowana do punktu sanitarnego na ul. Karolowej. (…) Nie zdążyliśmy [wraz z ojcem – przyp. red.] stawić się o godz. „W” w naszym miejscu zbiórki na Woli. Wobec tego zaczęliśmy działać w naszej dzielnicy i domu. Mieszkaliśmy przy ul. Żelaznej 41 m. 20. Dom nasz był duży, miał cztery pięciopiętrowe oficyny. Ojciec był przez całą okupację blokowym, odpowiadał za bezpieczeństwo lokatorów i przestrzeganie obowiązujących regulaminów, w czasie Powstania nadal pełnił tę funkcję.
Już na początku sierpnia, daty nie pamiętam, wjechały na naszą ulicę (od strony ulicy Chłodnej, w kierunku Alei Jerozolimskich) dwa czołgi niemieckie. W jednym z mieszkań na 1 piętrze zebrała się grupa akowców, byłam wśród nich. Oni przygotowywali butelki z benzyną, nasypywali do butelek proch, wkładali knot i go zapalali, a ja biegłam z płonącą butelką przez pokój na balkon i rzucałam jedną po drugiej pod nadjeżdżające czołgi. Jeden z nich zaczął się palić, wyskoczyli z niego Niemcy i zostali wzięci do niewoli przez grupę powstańców z naszego czy okolicznych domów.
Ponadto w czasie akcji powstańczej uczestniczyliśmy w dostarczaniu aprowizacji, nosiliśmy worki z jęczmieniem lub żytem od Haberbuscha [mowa o Browarze Haberbusch i Schiele, który mieścił się przy ul. Krochmalnej 59 w Warszawie – przyp. red.] dla naszych współlokatorów i przede wszystkim dla walczących na naszym terenie oddziałów AK. Znalazł się w naszym domu duży młynek i na zmianę kręciliśmy w nim żyto na śrutowy chleb. W naszym domu był cukiernik Chrząszczewski, który nocą wypiekał coś podobnego do chleba. Dzieliliśmy to pieczywo wśród mieszkańców i oddziałów powstańczych, a także wśród przybyszów z innych dzielnic.
Po kapitulacji, w ostatnim dniu przymusowej ewakuacji, zostaliśmy wypędzeni przez Niemców z naszej ukochanej Warszawy, pozostawiając dorobek całego życia wielu pokoleń. Dom nasz pozostał cały, tylko w jednej z oficyn był spalony dach. Droga do Pruszkowa była prawdziwą drogą przez mękę. Pieszo musieliśmy pokonać 20 km, z naszymi tobołkami, a wśród nas byli ludzie starzy, schorowani, kobiety z małymi dziećmi. A przecież byliśmy wszyscy wycieńczeni niedożywieniem i przeżyciami, które w ostatnich dwu miesiącach były naszym udziałem. Kto był silniejszy, pomagał innym, a od strony otaczających nas Niemców słychać było tylko: „schnell, schnell!”. W Pruszkowie zapędzono nas do hali parowozowni. Podłoga w hali była z cementu, a na ścianie z lewej strony zamontowany był sznur zlewów z kranami z zimną wodą. Przed halą zrobiono kloakę – wykopany dół z deskami i tam musieliśmy załatwiać swoje potrzeby. Następnego dnia nastąpiła segregacja: kobiety z dziećmi i starcy w prawo, pozostali w lewo. I tak nasza rodzina została rozłączona: moja macocha z dwojgiem dzieci — jeden miał 4 latka, drugi — 11 i jej starzy rodzice zostali załadowani do podstawionych świńskich wagonów. Odjechali w niewiadomym kierunku. Jak się później okazało, zawieziono ich na wieś do chłopów, gdzie musieli ciężko pracować, a mieszkali w stodole. Wsie zostały przepełnione warszawiakami, nie zawsze chętnie widzianymi.
Ja pozostałam z Tatą w Pruszkowie, w tej samej hali. Tak mijały dni o głodzie i chłodzie. Dostawaliśmy raz na dzień rozgotowaną brukiew i kromkę chleba. Codziennie przyjeżdżali Niemcy i zabierali grupę ludzi do jakichś prac. Mówiono, że małżeństw nie będą rozdzielać, zatem Tata postanowił, że podamy się za małżeństwo. Tata był jasnym blondynem i wyglądał bardzo młodo, a ja wyglądałam stosunkowo poważnie. Podałam, że mam 25 lat, nie budziło to szczególnych wątpliwości, a dzięki tej decyzji pozostaliśmy razem. I rzeczywiście, wszyscy inni wyjechali, a małżeństwa pozostały. Pewnego dnia starszy oficer niemiecki oświadczył, że mężowie pójdą na kilka dni do roboty, nie pamiętam, jak to określił, a żony będą czekać na mężów. Kiedy wrócą, wyjedziemy razem, nikt nas nie rozdzieli. Dał na to słowo oficerskie. Możliwe, że miał odrobinę ludzkiego serca. Zarządził, aby przyniesiono dla nas deski i kartony, ażeby było na czym spać. Czekając na naszych mężczyzn musiałyśmy sprzątać teren parowozowni; była to też ciężka praca. Trwało to kilka tygodni. Codziennie wyczekiwałyśmy na powrót swych mężów, aż któregoś dnia ogłoszono, że kilku mężczyzn straciło życie, a kilku oślepło. Podali nazwiska.
Muszę wyjaśnić, jaką pracę mieli nasi zabrani mężczyźni. Było ich ponad stu. Zostali popędzeni z powrotem do Warszawy. Na Placu Unii Lubelskiej oznajmiono im, żeby się nie obawiali, że przyjechali na stracenie. Są zatrudnieni do tego, aby z opuszczonych mieszkań i piwnic wybierać wszelkie wartościowe rzeczy. Mieli przykazane, że pod groźbą kary nie wolno im nic wziąć dla siebie. Zostali zakwaterowani w koszarach przy ul. Puławskiej, koło ul. Rakowieckiej. Stamtąd żandarmi brali ich codziennie do roboty. Wyniesione z domów rzeczy pod nadzorem żandarmów były ładowane na ciężarówki. Niestety kilku mężczyzn znalazło gdzieś butelki z alkoholem, i stąd wynikło nieszczęście: po wypiciu jedni stracili wzrok, inni zmarli. Wódka musiała być zatruta.
Po powrocie naszych mężczyzn, załadowano nas do towarowych wagonów, w drzwiach pozostawiono niewielkie szpary i cały transport powieziono w okolice Berlina. Jechaliśmy kilka dni, bo pociąg często stawał, przepuszczając wagony wojskowe. Co pewien czas nasz pociąg zatrzymywał się także w celach higienicznych: wypuszczano nas na zewnątrz pod eskortą esesmanów i tak publicznie musieliśmy się załatwiać. Wreszcie dotarliśmy do obozu przejściowego Wilhelmshaven. Tu zaczęło się mycie, odwszawianie głów i odzieży. Nasze ubrania, wychodziły z pieców często przepalone. Przy tym najgorsze było perfidne zarządzenie, wedle którego personel ukraiński był w ten sposób przydzielony, że mężczyźni obsługiwali kobiety, a Ukrainki –-mężczyzn. Tak nas znieważano. Muszę powiedzieć, że ja miałam szczególnie przykrą dolegliwość od czasu pobytu w Pruszkowie: w wyniku leżenia na betonie zrobił mi się pod pachą bolesny guz z gorączką oraz zapalenie pęcherza (tę dolegliwość odczuwam do dzisiaj). Po tych przykrych zabiegach zaprowadzono nas do baraków, w których stały drewniane prycze, a w środku wielki stół. Do jednego pomieszczenia wpuszczano tyle osób, że ledwo mieściliśmy się na pryczach. Na drugi dzień Niemcy wydali nam dowody (ausweisy) ze zdjęciami, na których każdy z nas miał umieszczony na piersiach wyznaczony mu numer. Od tego momentu staliśmy się towarem do nabycia. Zaczęli przychodzić do obozu Niemcy, cywile i wojskowi, którzy wybierali sobie jakąś grupę potrzebnych im robotników. Poczuliśmy się niewolnikami.
Nam przypadł obóz pracy: Berlin-Weißensee, lager 10. Mnie i Ojcu towarzyszył młody człowiek, Janusz Dąbrowski, którego dopiero tu poznałam. A po powrocie do Polski został moim mężem. Pracowaliśmy tam aż do wejścia Rosjan. Ojciec miał dość dobrą funkcję, został bowiem jako elektryk zatrudniony w fabryce Telefunken, a po pewnym czasie Lagerführer zatrudnił go do konserwacji urządzeń elektrycznych w całym obozie. Nasz przyjaciel Janusz Dąbrowski był początkowo zatrudniony przy porządkowaniu terenu po bombardowanym przez aliantów koncernie „Oerkner” (zdaje się, że była to rafineria). Po pewnym czasie życzliwy nam Lagerführer Schneider przeniósł go do administracji obozowej jako tłumacza w kontaktach z robotnikami i nowymi transportami (oprócz polskich przybywały tam też grupy Rosjan, Włochów i Francuzów).
Ja od razu zostałam wzięta do kuchni. Niestety, w tym miejscu zwierzchnikiem tzw. Wirtschaftführerem [właśc. Wirtschaftsführer] był okropny człowiek, pijak i brutal, który znęcał się nad pracownikami. Doznałam od niego wielu upokorzeń, a nawet zostałam pobita. Zresztą zakończył życie marnie. Pod koniec wojny, w czasie dywanowego bombardowania spalił się żywcem, kompletnie pijany. Przedtem groził nam wybiciem. Na szczęście nie zdążył.
Po rozpadnięciu się obozu postanowiliśmy całą grupą wracać do Polski. Wyszliśmy z obozu 5 maja. Szliśmy do granic pieszo przez zaminowane pola, w obawie przed spotkaniem z żołnierzami sowieckimi, którzy na terenie niemieckim pozwalali sobie na wszystko: grabili, także biednych uciekinierów, gwałcili kobiety itp. Ja byłam w naszej grupie jedyną kobietą. Po drodze musiałam być szczególnie chroniona przez Ojca, Janusza i innych (było nas około 12 osób). Do pociągu dostaliśmy się dopiero w Poznaniu. Rodzinę znaleźliśmy w okolicy Warszawy, w Miłosnej. Rozpoczęliśmy trudne powojenne życie. Ślub wzięłam z Januszem Dąbrowskim w Radości 17 maja 1945 r. Dochowaliśmy się jednego syna, Andrzeja, który zawsze z zainteresowaniem słuchał od Ojca naszych wojennych i powojennych przeżyć. Pragnę jeszcze dodać, że po wojnie, w czasach PRL-u ani ja, ani mój Ojciec i Mąż nie weryfikowaliśmy, ze względów zrozumiałych, naszej przynależności do Armii Krajowej. I wtedy, gdy już można to było zrobić bez obaw, nie wracaliśmy do tego. Pewne konkretne fakty trudne były do odtworzenia. Nie mieliśmy tych ambicji, a życie przynosiło tyle kłopotów, że nie sięgaliśmy już w przeszłość. Poza tym dawne kontakty ustały. […] Mój mąż, Janusz Dąbrowski, walczył w czasie Powstania na Politechnice. Również nie ujawnił się po wojnie.