Banet Zbigniew – Piszę o tym, co sam widziałem
Zbigniew Banet, ur. w 1940 r., podczas okupacji mieszkał wraz z rodzicami Feliksą i Władysławem Banet na warszawskim Czerniakowie. W czasie Powstania rodzina została wygnana z miasta i popędzona do obozu Dulag 121, skąd Władysław Banet został wysłany do KL Stutthof, a jego żona Feliksa wraz z synem – do Wolbromia. Na wstępie swoich wspomnień, spisanych w 2018 roku, a przekazanych Muzeum Dulag 121 w 2019 roku, Pan Zbigniew zaznacza: „Od czasu, który upłynął od chwil kiedy jako dziecko przeżyłem w okupowanej Warszawie i w czasie trwania Powstania Warszawskiego minęło już ponad 70 lat. […] Piszę wybiórczo tylko o tym co sam widziałem (widzieć znaczy wierzyć) i co sam przeżyłem, bardzo bezpośrednio i osobiście, bez beletryzacji. Niech moje wspomnienia zachęcą moich rówieśników do ujawnienia swoich, być może bardziej traumatycznych przeżyć i ich wpływu na całe dorosłe życie w powojennej rzeczywistości.”
Moja mama Feliksa z domu Drążkiewicz urodziła się 26 maja 1903 r. w Ostrowiu Lubelskim. Z relacji matki wynikało, iż ukończyła 4-klasową szkolę podstawową, a resztę nauki pobierała w szkole przyklasztornej ucząc się gospodarowania domowego — gotowania, nakrywania, sprzątania, prasowania itp. Kiedy znalazła się w Warszawie nie wiem. Wiem tylko i podziwiam, że ileś już lat przed wybuchem II Wojny Światowej pracowała w konsulacie brazylijskim, w którym obowiązki konsula pełnił pan Carton. Chyba w najlepszym okresie osobistego życia wiodła przez ileś lat dostatnie życie pełniąc obowiązki zarządzania kuchnią, sporządzaniem posiłków, dbaniem o czystość pomieszczeń, pościeli i odzieży konsula i jego małżonki. Zarabiała 400,- zł/m-c miała comiesięczne przydziały alkoholu i papierosów, mieszkanie służbowe i miesiąc płatnego urlopu, który przeważnie spędzała w kurortach nadbałtyckich.
Ojciec Władysław Banet urodził się w Kozach k. Bielska-Białej w 1912 r. w rodzinie wielodzietnej (2 siostry i 4 braci). Z zawodu był murarzem, kamieniarzem i dekoratorem i dość wcześnie wyemigrował w świat o do Warszawy. Generał Honkisz napisał w swojej książce „Jest taka wieś Kozy”, że Banetowie byli żądni poznawania świata. Rodzice pobrali się w latach 30. prawdopodobnie w kościele pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej w Warszawie na Czerniakowie. Ojciec podczas okupacji pracował w jakiejś firmie transportowej — był kierowcą. Jeździł ciężarówką z silnikiem na gaz drzewny. W prawym, przednim rogu „paki” stał kocioł, w którym dokonywała się gazyfikacja klocków twardego drewna — sporadycznie podrzucał do domu worek klocków dla potrzeb domowych.
Styczeń roku 1940, w którym przyszedłem na świat w szpitalu Dzieciątka Jezus przy Alejach Jerozolimskich był bardzo mroźny, a po bombardowaniach w oknach zamiast szyb była zwyczajna dykta.
Jak długo trwa luka pamięciowa nowonarodzonego trudno jest autorytatywnie i jednoznacznie, zupełnie i niesprzecznie określić. W mojej świadomości zostało kilkanaście wspomnień okupacyjnych czyli w czasie do 1 sierpnia 1944 r. i w czasie trwania Powstania Warszawskiego. Na część wiarygodności moich własnych wspomnień może mieć wpływ wiedza o tych czasach przekazywana mi przez matkę. Niżej opisywane epizody są z natury rzeczy chaotyczne. Nie zachowują kolejności ani ze względu na miejsca ani ze względu na czas.
Adresem naszego zamieszkania podczas okupacji była ul. Lubkowska nr 3/37 na Czerniakowie. Ważnym faktem, który mógłby diametralnie zmienić losy naszej rodziny, była propozycja ze strony wcześniej wymienionego konsulatu zabrania mnie i mamy do Anglii, ale mama odmówiła, gdyż nie było zgody aby również razem z nami mógł wyjechać mój ojciec. Podczas wyjazdu do Warszawy szukałem adresu mojego wojennego zamieszkania — ul. Lubkowska 3. W rozmowie bezpośredniej z policją otrzymałem potwierdzenie, że taki adres aktualnie istnieje, ale mnie nie udało się go znaleźć. Znalazłem dom przy Lubkowskiej 7, w którym mieszkał St. Grzesiuk — informacja z tablicy na budynku.
Na ulicach drogowa policja niemiecka – „Wacha” często zatrzymywała osoby do kontroli bądź dokumentów bądź bagażu tarczą z napisem „halt” na drewnianym drążku. Utkwiło to w mojej pamięci i prosząc mamę o kupno lizaka mówiłem „kup mi halt”.
Pamiętam jak chwytałem się kurczowo „spódnicy” mamy gdy odwiedzaliśmy gmach głównej poczty z ogromnymi dla mnie drzwiami obrotowymi.
Pamiętam, że w którymś czasie wielkanocnym mama kupiła mi baranka cukrowego w celofanie, ale mnie nie udało się go skutecznie ochronić, w czasie aktualnie padającego śniegu z deszczem i baranek, ku mojej rozpaczy, rozpłynął się.
Mile pamiętam fakt poczęstowania mnie przez jednego z sąsiadów piernikami z Fabryki „Wedla”, w której zapewne ten sąsiad pracował.
Mniej przyjemnie pamiętam fakt bolesnego poparzenia mnie kroplami pędzonego przez sąsiadów, przypuszczam nielegalnie, samogonu.
Pamiętam wizyty niedzielne w naszym Kościele Parafialnym wokół którego stały składane, drewniano-stalowe krzesełka i w czasie dużej frekwencji można było, podczas mszy świętej, z nich skorzystać.
Pamiętam jak niechętnie wędrowałem piechotą do mojej matki chrzestnej na proszony obiad gdzie, dla mnie prawie zawsze, podawano bardzo niełubiany przeze mnie krupnik — na ten wojenny czas rarytas.
Pamiętam, że rodzice kupili mi dziecinny zestaw ogrodniczy — łopatkę i grabki, z którymi wybrałem się do podwórkowej piaskownicy. Zabawa nie trwała długo, gdyż odmówiłem wypożyczenia tych narzędzi żądającemu ich koledze — ten mi odebrał siłą łopatkę i potraktował jej stalową częścią moją głowę, co zakończyło zabawę wielkim płaczem.
Z bardziej dramatycznych wspomnień, które opowiedziała mi matka to:
Sąsiedzi mieli dwóch dorastających synów, którzy zostali zaaresztowani przez niemców i osadzeni w budynku służącym za tymczasowe więzienie. Z okien tego budynku uwięzieni mogli rozmawiać krzykiem. Sąsiadka namówiła moją mamę, aby poszła ze mną na spacer pod ten budynek i dowiedziała się o co ich oskarżają i co im za to grozi. Moja mama jej uległa. Ja byłem dzieckiem chodzącym. Gdy znaleźliśmy się w odległości od budynku umożliwiającej głośną rozmowę pojawił się oficer niemiecki z pistoletem w każdej dłoni i nie znoszącym sprzeciwu gestem dawał znaki abym do niego przyszedł. Widząc przerażoną minę mojej mamy zapewniał ją, że nic mi nie grozi — chciał tylko wziąć mnie na ręce i przytulić, gdyż bardzo tęskni za swoim synem będącym w podobnym wieku. Słowa dotrzymał.
Bardzo dramatyczna scena rozegrała się w naszym budynku, do którego uciekł ścigany przez policję młody człowiek i schronił się, bądź na ostatnim piętrze, bądź na strychu. Mimo kilkakrotnych stanowczych żądań ze strony ścigających uciekinier nie poddawał się. Wtedy Niemcy zagrozili, że jeśli nie podda się to zastrzelą wszystkich mieszkańców budynku. W odpowiedzi na taki dyktat wyszedł. Niemcy wyprowadzili go na podwórko i na miejscu zastrzelili.
Będąc na mieście z mamą, w wózku spacerowym, na Alejach Jerozolimskich w pobliżu skrzyżowania z ul. Marszałkowską, obecnie w miejscu gdzie znajduje się hotel „Forum”, zostaliśmy zatrzymani przez żandarmów niemieckich i zmuszeni do wejścia do najbliższej bramy. Powodem była egzekucja 102. więźniów Pawiaka, którzy przywiezieni „budami”, zastrzeleni i martwi z powrotem wywiezieni. Po zakończeniu całej akcji ruch wznowiono, a nas wypuszczono.
Jeśli idzie o czas zapamiętanych przeze mnie zdarzeń od 1 sierpnia, to z opowiadań mojej mamy dowiedziałem się, że w tym dniu do domu, po pracy, przybiegł ojciec boso, z butami w ręku i oznajmił z przerażeniem, że wybuchło powstanie.
Nastał moment, w bliżej nieokreślonym czasie trwania Powstania Warszawskiego, że musieliśmy się ewakuować, z zajmowanego mieszkania zagrożonego zbombardowaniem, w sposób nagły. Za ojcem, ze mną na ręku i z bagażem, nie mogła nadążyć moja mama, która też niosła jakąś walizkę i poduszkę. Ucieczka naszej rodziny zakończyła się w kościele, gdzie się schroniliśmy. Ja pełniłem rolę wczesnego ostrzegania przed nalotami. Pierwszy słyszałem dźwięk zbliżających się bombowców. Początkowo inni lekceważyli moje informacje, ale jak doszło do kolejnego nalotu to ludzie mieli już więcej czasu, aby skupiać się rodzinnie i tworzyć namiastki ochrony. My nakrywaliśmy się poduszką, w której znalazł się odłamek bomby. Kiedy doszło do zbombardowania połowy kościoła, w którym przebywaliśmy,[?] ojcowie mojej i sąsiedniej rodziny uznali, że nie możemy już dłużej przebywać w tym skrajnie niebezpiecznym miejscu, gdyż podejrzewano, z dużym prawdopodobieństwem, że po kolejnym bombardowaniu kościół może być zniszczony doszczętnie, a my w nim pogrzebani. Uchodząc z ruin kościoła musieliśmy pokonać wysokie trwałe ogrodzenie. Podczas forsowania tej przeszkody ja upadłem i złamałem sobie lewą rękę w stawie łokciowym. Prowizorycznie opatrzona ręka jakoś się zrosła i do dziś funkcjonuje mimo niepełnosprawności.
Przez jakiś czas wegetowaliśmy w piwnicy jakiegoś domu, gdzie można było prowizorycznie zorganizować prymitywną kuchnię. W zasięgu wzroku przebywających były pola uprawne jeszcze z niezebranymi plonami, przeważnie z kartoflami, pomidorami, kapustą… Moja mama zaryzykowała próbując zdobyć jedzenie dla swojej rodziny. Długo nie wracała, a zaniepokojony ojciec otrzymał, od osób wspólnie bytujących komunikat – „pana żona została zabita”. Ojciec był przerażony, bardzo mocno to przeżył mimo tego, że mamie udało się wrócić, z „łupami” i mogła coś z nich od razu ugotować.
Kolejnym miejscem w trakcie naszej ucieczki, razem z inną rodziną znaleźliśmy się w ziemiance wykonanej z desek i obłożonej ziemią. Stacjonujący w niewielkiej odległości od naszego miejsca przebywania niemcy, nakazali nam opuścić tę kryjówkę. Ojcowie rodzin stanęli na stanowisku, iż aktualnego miejsca pobytu nie opuszczą. W odwecie niemcy podpalili znajdujący się w pobliżu skład z drewnem. Apogeum pożaru wytworzyło wysoką temperaturę — deski wewnątrz pomieszczenia zaczęły się tlić i tworząc duszący dym, przed którym chroniliśmy się prowizorycznie wykonanymi maskami i zasypując tlące się miejscami deski piaskiem. Udało się przetrwać trudny czas i sytuacja zaczęła się poprawiać bez większych dla nas szkód. Zdeterminowani do wypędzenia nas niemcy zagrozili, że jeśli nie opuścimy ziemianki to oni nas „wykurzą” strzałem z działka. Wobec takiego zagrożenia rodzice podjęli decyzję, że wychodzimy. Powstał pomysł, aby na wyłamaną ze ściany szczapę drzewną zawiązać biały ręcznik, a ja jako dziecko, pierwszy w kolejności, w nadziei, że dziecka nie zastrzelą, poprowadzę za sobą resztę osób. Zapamiętałem, że blisko tej ziemianki stał duży budynek z cegły i z ogrodzeniem, a przed nim stali żołnierze niemieccy w hełmach i z „automatami” w dłoniach gotowymi do strzału. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, że nie doszło, podczas przemarszu naszej grupy, do żadnej interwencji ze strony uzbrojonych. Zostaliśmy wolno przepuszczeni na „polską” stronę gdzie jacyś mężczyźni posadzili mnie na stojącą szafę, do przechowywania żywności (w każdym z dwu drzwi szafy były dziurkowane „dekle” z blachy). Zapamiętałem że zostałem tam poczęstowany mocno żytnim chlebem posmarowanym miodem. Ten wyjątkowy posmak towarzyszy mi do dzisiaj.
Drogi naszej rodziny z ostatniego miejsca pobytu do obozu segregacyjnego w Pruszkowie nie pamiętam. Procedury segregacji dokładnie sobie nie przypominam. Wydaje mi się, że odbywała się ona w porze wieczorowej. Moja mama poradziła ojcu, ponieważ zauważyła, że mężczyźni są oddzielani od kobiet z dziećmi, żeby wziął mnie na ręce i powiedział, że on jest jedynym opiekunem dziecka, bo z mamą stracił kontakt. Biorąca udział w selekcji funkcjonariuszka niemiecka oświadczyła, że w takim przypadku dziecko zostanie wysłane do Niemiec i podjęła próbę odebrania mnie ojcu. Widząc to, obserwująca to wszystko z boku, moja matka ujawniła się i udało jej się mnie odzyskać. Ojciec został zaaresztowany i wysłany do obozu koncentracyjnego Stutthof (dziś Sztutowo k. Krynicy Morskiej), gdzie ślad po nim zaginął.
Ja z matką znaleźliśmy się w hali w której znajdowały się liczne kanały, bardzo zagracone. Wszędzie mnóstwo jakichś śmieci i odpadów — totalny bałagan.
Z hali zostaliśmy załadowani do pociągu z wagonami do przewożenia węgla, bez dachów (węglarki) i chyba przez dwa lub trzy dni na przełomie wrześniai października zostaliśmy przewiezieni na południe kraju. Z czasu podróży pamiętam postoje na stacjach, gdzie znajdowały się służby Polskiego Czerwonego Krzyża wydające napoje i być może posiłki (zupę). Podczas postoju na stacji kolejowej w Olkuszu „pasażerowie” pytali polską obsługę kolejową dokąd jedziemy. W odpowiedzi padała budząca grozę odpowiedź — „albo na Wolbrom albo do Oświęcimia.” Po tej informacji jedna z osób naszego wagonu wyskoczyła, chcąc uciec. Co się z nią stało, nie pamiętam. Szczęśliwie dotarliśmy do Wolbromia. Pamiętam, że znalazłem się w jakimś punkcie sanitarnym gdzie zostałem położony na stole i poddany kilkakrotnie szczepieniu. Na nocleg przyjęła nas rodzina miejscowego fryzjera. Zostałem ostrzyżony na „goło” i wykąpany, skąd trafiłem pod śnieżnobiałą pościel. Pełne szczęście. Następnego dnia podjechały chłopskie podwody i zostaliśmy przewiezieni do szkoły w miejscowości Minoga w województwie krakowskim. Po kilkudniowym pobycie na posłaniach ze słomy zostaliśmy wybrani do bytowania w ich gospodarstwie przez państwa Mólów w Celinach, w gminie Iwanowice Dworskie. Państwo Mólówie byli rodziną rolniczą. Otoczyli nas, a szczególnie mnie, troskliwą opieką. W mojej pamięci najbardziej zakodowały mi się śniadania — bardzo często żur! Prawie każdego rana na środku stołu stał talerz z całymi kartoflami, okraszony bogato skwarkami, które się samemu nakładało na swój talerz, a gospodyni, z dużego garnka nalewała każdemu pysznie smakującą zupę — pycha!
Ponadto gospodyni specjalnie dla mnie gotowała rosoły z gołębi. Mleko piłem wprost od dojonej przez gospodynię krowy stojąc w drzwiach obory z otwartą buzią, podczas gdy dojarka celowała we mnie strumieniem mleka wprost z wymienia łaciatej.
Niezapomnianym smakiem cechowały się jabłka z gospodarskiego sadu — oszałamiająco pachnące i bardzo soczyste. Zebrane jesienią zimowały w budynku w nieogrzewanej izbie, a dokładnie w jej narożu i były zastawione dużą, ciężką szafą. W którymś dniu, gdy w domu zostaliśmy tylko ja z półtora roku starszym Andrzejem, nie mogliśmy się oprzeć odurzającym, wprost zapachem jabłek ukrytych za wyżej wymienioną szafą. Po heroicznych wysiłkach naszej dwójce udało nam się na tyle odsunąć szafę, żeby dorwać się do wymarzonego specjału. Niestety nie udało się zatrzeć śladów naszego niecnego czynu, ale zamiast kary spotkało nas uznanie za czyn, którego osoby dorosłe nie spodziewały się.
Z końcowych zdarzeń dramatycznych w czasie pobytu w Celinach udało się przeżyć energiczne działania policji i administracji niemieckiej, w celu odszukania uchodźców z Powstania Warszawskiego — mnie gospodarze uznali za swoje dziecko, a mamę ukryto w lesie.
Doczekaliśmy momentu wejścia czołówki Armii Radzieckiej do Celin. Ja wtedy chorowałem, leżałem w łóżku w pomieszczeniu kuchennym, bez podłogi, a przemieszczający się przez kuchnię żołnierze obdarowywali mnie gwiazdkami z żołnierskich zimowych czapek – „uszatek”. Niestety nastąpił kontratak niemców i nie wszystkim żołnierzom radzieckim udało się bezpiecznie wycofać. Utkwił mi w pamięci fakt, iż tylko jeden z nich — starszy człowiek, został zabity. Po paru dniach przez wioskę przeszedł brawurowo front Armii Radzieckiej już z udziałem czołgów i innego ciężkiego sprzętu wojskowego. Tak doczekaliśmy końca wojny. Mama nawiązała kontakt listowy z bratem mojego ojca — Edmundem, który nas odwiedził w Celinach i zaprosił do siebie chyba w maju albo w czerwcu 1945 r.
Dojechaliśmy do Krakowa, a stamtąd nocnym pociągiem w kierunku Bielska-Białej, na trasie której jest stacja w Kozach. Niestety w czasie nocy mama przysnęła sobie i wtedy ukradziono jej małą walizeczkę, w której przez 5 lat gehenny wojny i Powstania Warszawskiego chroniła ocalałe jakieś rodzinne pamiątki. Dalszy ciąg mojego życia— dziecinnego, młodego i dorosłego stanowi temat być może już na inne opowiadanie.