Ciępka Jadwiga z d. Lis – Wspomnienia z okresu wojny
Jadwiga Ciępka z d. Lis, ur. w 1934 r., w okresie okupacji mieszkała z rodziną przy ul. Górnośląskiej w Warszawie. Jej ojciec, Józef Lis, zaginął w czasie Powstania Warszawskiego. Dziesięcioletnia Jadwiga wraz z matką i rodzeństwem pod koniec września 1944 r. została pognana do obozu w Pruszkowie, a następnie przewieziona do Ożarowa Mazowieckiego bądź Grodziska Mazowieckiego, skąd wysłano rodzinę do miejscowości Buraków. Wspomnienia, podyktowane przez Jadwigę Ciępkę, spisała jej córka Joanna Stafińska w 2022 r.
Urodziłam się na warszawskim Czerniakowie w 1934 roku i mieszkałam przy ul. Górnośląskiej 7A m. 40 do 1962 roku. Moja matka Magdalena Lis (1902-1986) i mój ojciec Józef Lis (1901; zaginął w 1944 roku), ślub brali w 1929 roku w kościele św. Krzyża na Starym Mieście. Było nas siedmioro rodzeństwa: najstarsza Helena (1933-2002), następnie ja, po mnie Elżbieta (1937-2008; nie była z nami w Pruszkowie, gdyż ze względu na nękające Ją choroby płuc przebywała w prewentorium w Otwocku), najmłodsza siostra Barbara Zofia (ur. 1939), brat Franciszek (1940-1988), brat Stanisław (1942-1944, zmarł przed Powstaniem Warszawskim) i najmłodszy brat Kazimierz (1944-1945). Cała rodzina mieszkała przy ul. Górnośląskiej 7A m. 40 – budynek stoi do dziś.
Ojciec był jedynym żywicielem rodziny i pracował jako bagażowy/ tragarz przy Dworcu Głównym w Warszawie przy skrzyżowaniu Al. Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Miał własny wóz na dwóch kołach z mosiężną czarno-czerwoną tablicą z numerem pozwolenia na wykonywanie zawodu. Swój wóz pozostawiał każdego dnia przy ul. Poznańskiej.
01.08.1944 r. poszedł do pracy i nigdy nie wrócił. Bezskutecznie poszukiwaliśmy ojca przez 25 lat przez PCK [Polski Czerwony Krzyż], MCK [Międzynarodowy Czerwony Krzyż] i Czerwony Półksiężyc. Nikt nigdy się z nami nie skomunikował. Tym samym moja matka nie została uznana za wdowę, a my za sieroty wojenne, co wiązało się z ogromną biedą, gdyż nie otrzymywaliśmy żadnej pomocy od państwa polskiego. Dopiero kilka lat temu odnalazłam symboliczną mogiłę ojca na Cmentarzu Ofiar Cywilnych Powstania Warszawskiego na warszawskiej Woli [właśc. Cmentarz Powstańców Warszawy na Woli – przyp. red.]. To dramat, by przez ponad 60 lat nic o Nim nie wiedzieć.
W czasie wojny do szkoły chodziłam na ul. Podchorążych, bo to był nasz rejon, choć bliżej była szkoła przy ul. Zagórnej. Chodziłam pieszo, mimo iż był tramwaj W2, ale przejazd kosztował 2 lub 20 groszy i nie było nas stać na taki luksus. Dwa razy w tygodniu przychodzili Niemcy i zabierali rodziny do łaźni miejskiej, otrzymywaliśmy mydło koloru szarego lub sinozielonego (nie lubiliśmy tego mydła, gdyż chodziła fama, że jest ono wyrabiane ze zwłok pomordowanych więźniów Oświęcimia) i Niemki pomagały nam – dzieciom rozbierać się i po dezynfekcji odzieży – ubierać. Otrzymywaliśmy również mleko z odżywką dla młodszego rodzeństwa a dla reszty zupę, którą przynosiłam na zmianę z siostrami w dwulitrowej bańce.
W czasie Powstania Warszawskiego górna część naszej kamienicy została częściowo zburzona. Najprawdopodobniej w trzeciej dekadzie września 1944 roku Niemcy wyprowadzili nas z budynku przy ul. Górnośląskiej i ustawili w ósemki. Kazali oddać wartościowe przedmioty, matce ukradziono złotą ślubną obrączkę z monogramami i datą ślubu. My szliśmy w ostatniej ósemce. Była nasza matka Magdalena, Helena, ja, Barbara, Franciszek i Kazimierz. Najmłodsze rodzeństwo niosłam na zmianę z Heleną. Żołnierze niemieccy mieli zielone mundury, szli z przodu, z tyłu i po bokach, grupa liczyła około 50 osób. Pędzono nas pieszo Agrykolą pod górę i Al. Ujazdowskimi. W Ujazdowie był pierwszy postój i niemieckie kobiety w brązowych fartuchach dawały każdemu po bułce i dojrzałym pomidorze. Nareszcie coś zjadłam, smak pomidora mam do dziś we wspomnieniach.
Szliśmy cały czas pieszo aż do Pruszkowa, gdzie wprowadzono nas czwórkami i pozostawiono przed ogromną halą z czerwonej cegły. Przed budynkiem stały długie, drewniane ławki, ale wszystkie były zajęte przez takich jak my. Wewnątrz był przerażający tłok i nie było dla nas miejsca. Nie otrzymaliśmy żadnego posiłku, poza strawą duchową, czyli modlitwą. Spaliśmy na ziemi przed główną halą. Byłam bardzo głodna, a w nocy marzłam. Ktoś chciał mnie zabrać, ale matka w porę wypatrzyła mnie i siłą odebrała jakimś ludziom. Następnego dnia rozdzielano kobiety od mężczyzn. Byliśmy tam dwa lub trzy dni, a następnie przeniesiono nas do pobliskiego obozu lub podobozu (Ożarów Mazowiecki lub Grodzisk Mazowiecki) i tam było o tyle lepiej, że były trzypiętrowe prycze, gdzie kładziono nas po dwoje i dawano jeden koc do przykrycia. Ja spałam z siostrą Barbarą na środkowym łóżku, a nad nami spał chłopiec, który się stale moczył i śmierdziałyśmy moczem.
W tym obozie przebywałyśmy co najmniej 3 tygodnie, a może ciut dłużej, a następnie umieszczono nas w gospodarstwie rolnym w Burakowie. Właściciele zbili nam z czterech drewnianych desek kojec, dali dwa snopki siana – jeden byśmy mieli na czym spać, drugi do przykrycia – i ulokowali w oborze obok zwierząt gospodarskich (był koń, krowa i inne zwierzęta). Śmierdziało tam okropnie i gnieździły się insekty. Warunki straszne. Jedliśmy ulęgałki z ich sadu, jedzenia żałowano. Nigdy nie pozwolono nam przekroczyć progu ich domu. Przezywano nas „Powstańcy – zasr…”.
Tam byliśmy na pewno aż do Bożego Narodzenia 1944 roku. Matka oddała nas do sierocińca (ze względu na złe warunki), mnie do Niepokalanowa, Barbarę do Szymanowa. Najstarsza siostra Helena pojechała wraz z najmłodszym bratem do dalszej rodziny w Słupi koło Poznania, by tam podkarmić Kazimierza. Niestety dziecko otrzymało mleko prosto od krowy i dostało skrętu kiszek. Kazimierz zmarł na początku 1945 roku. Helena wróciła sama do domu.
W lutym 1945 roku wróciliśmy wszyscy do Warszawy na ul. Górnośląską 7A m. 40. W naszym lokalu nie było szyb w oknach, było natomiast pełno gruzu, popiołu i pokrwawionych bandaży. Na ścianie wisiała w drewnianej ramce, ale ze zbitą szybą, pamiątka po mojej I Komunii Świętej, którą przyjęłam wraz z siostrą Heleną 04.04.1944 roku w kościele Matki Boskiej Częstochowskiej w Warszawie przy ul. Łazienkowskiej. W budynku nie było zwłok, ale na ulicach były trupy, całe albo tylko resztki. Bawiliśmy się w szukanie skarbów i znalazłam raz łyżkę, a raz – o zgrozo – warkoczyk dziewczynki. W Wielkanoc 1945 roku nie mieliśmy jajek i nasza mama dzieliła się z nami ugotowanym ziemniakiem.
Po przeciwnej stronie naszej kamienicy, przy ul. Koźmińskiej, był obóz dla Niemców, którzy odgruzowywali Warszawę. Wielu z nich było rannych, niektórzy mieszkańcy rzucali im chleb i papierosy, inni złorzeczyli. Obóz był otoczony drutem, ale mogli swobodnie patrzeć przez okna.
Bieda była wielka i matka oddała mnie, Elżbietę, Barbarę i Franciszka do sierocińca w Ignacewie, gdzie spędziliśmy kilka lat.
Warszawa 04.2022 r.