Dobierzewska-Mozrzymas Ewa – rozmowa
Ewa Dobierzewska-Mozrzymas, ur. w 1936 roku, w czasie Powstania Warszawskiego mieszkała z rodziną na Żoliborzu przy al. Wojska Polskiego. Jej ojciec, Ignacy Dobierzewski, jako działacz ruchu oporu i komendant osiedla, organizował pomoc mieszkańcom, uczestniczył w akcjach powstańczych oraz ewakuacjach szpitali. Po kapitulacji Pani Ewa wraz z rodziną trafiła do obozu Dulag 121, a następnie została przewieziona do Jędrzejowa. Po wojnie zamieszkała we Wrocławiu, gdzie przez wiele lat pracowała w Instytucie Fizyki Politechniki Wrocławskiej. Rozmowa z Panią Ewą została przeprowadzona w Muzeum Dulag 121 w 2018 roku.
Nazywam się Ewa Dobierzewska-Mozrzymas. Moje rodowe nazwisko Dobierzewska. Urodziłam się w Poznaniu 26 stycznia 1936 roku.
Jak to się stało, że znalazła się Pani w Warszawie podczas Powstania?
Urodziłam się w Poznaniu, ale mój ojciec Ignacy Dobierzewski, który ukończył studia w Poznaniu – prawo i ekonomię – i pracował w skarbowości, został przeniesiony służbowo do Warszawy w 1938 roku.
Miałam wtedy dwa lata, ale wiele zdarzeń pamiętam. Pamiętam, jak mnie w wózku wożono ulicą Felińskiego, aleją Wojska Polskiego. Właśnie tam zamieszkaliśmy. Rodzice wybrali mieszkanie na Żoliborzu przy alei Wojska Polskiego 30. To były nowo wybudowane domy, prywatna własność państwa Kałuskich, którzy mieszkali w Londynie i wynajmowali tę nieruchomość. Rodzice wynajęli mieszkanie na drugim piętrze i tam właśnie zastało nas Powstanie Warszawskie.
Urodziło się Pani rodzeństwo?
Miałam o trzy lata starszego brata. On też się urodził w Poznaniu.
Jak wyglądały lata okupacji? Była Pani małą dziewczynką, ale może jakieś wydarzenia zapadły Pani w pamięć?
Pamiętam okupację. To był okropny okres. Przede wszystkim łapanki na ulicach. Wychodziło się z domu i nigdy się nie wiedziało, czy będzie dane do niego powrócić. Pamiętam, kiedyś z mamą pojechałyśmy do Śródmieścia. Szłyśmy i nagle ulica z obu stron została zamknięta przez opancerzone samochody, z których błyskawicznie wyskoczyli niemieccy żołnierze. Zaczęła się łapanka. Byłyśmy mniej więcej w środku ulicy. Mama w porę się zorientowała, chwyciła mnie za rękę i wskoczyłyśmy do najbliższej bramy. To nas uratowało. Pobiegłyśmy chyba na trzecie piętro – na jedno z najwyższych, dlatego że na niższych piętrach zdarzały się rewizje i aresztowania.
Co to była za ulica, pamięta Pani?
Tego nie pamiętam, to wszystko szybko się działo. Szłyśmy, nagle ulica zamknięta, łapanka, więc mama w ostatniej chwili chwyciła mnie za rękę i wskoczyłyśmy do najbliższej bramy. Nie pamiętam ulicy. To było gdzieś w Śródmieściu. Byłam wtedy małym dzieckiem i sama nie oddalałam się od naszego domu. Mama zapukała czy zadzwoniła do drzwi, jacyś państwo otworzyli. Powiedziała, że jest łapanka, i zapytała, czy możemy się schronić. Ci państwo bardzo życzliwie nas zaprosili do środka. Pamiętam, że siedziałyśmy tam dość długo, aż na ulicy ustała niemiecka obława. Taki serdeczny gest, bo przecież to byli nieznani ludzie, a jednak otworzyli mieszkanie, zaprosili nas do salonu i tam przeczekałyśmy. Inne takie momenty, które zapamiętałam, to egzekucje. Otóż w Warszawie działał ruch oporu, Armia Krajowa, zorganizowany opór przeciwko okupantowi. Niemcy zwalczali te akcje. Sposobem zastraszenia były te łapanki i publiczne egzekucje.
Gdzie Pani widziała egzekucje? Czy odbywały się one gdzieś w okolicach domu?
Odbywały się one w miejscach uczęszczanych. Chodziło o to, żeby wielu ludzi przejeżdżających, przechodzących je widziało. Na przykład organizowano je w miejscu, gdzie teraz stoi Hotel Forum. Byłam kiedyś w tym hotelu – jest tam taka mała tablica z informacją, że odbywały się w tym miejscu egzekucje.
Czy Pani te egzekucje widziała jako dziecko?
Ja nie widziałam, ale mój tato kiedy, wracał z pracy, był świadkiem takiego zdarzenia. Niemcy organizowali egzekucje o takich porach, kiedy było dużo ludzi na ulicy, żeby zastraszyć. Tato mówił, że to, co widział, zapamięta do końca życia. Na przełomie 1942/1943 roku w Warszawie były trzaskające mrozy: -30 stopni C i niżej. W taki mróz wyprowadzali ludzi w łachmanach… niektórych boso do rozstrzelania. Niemcy mieli zaplanowane zniszczenie Warszawy. Ludzie schwytani podczas łapanek lub aresztowani w mieszkaniach byli kierowani do rozstrzelania lub obozów koncentracyjnych. Młodszych, sprawnych wywożono na roboty do Niemiec. Taka właśnie była praktyka przed Powstaniem Warszawskim. Oczywiście w tej sytuacji w ludziach narastał bunt, opór i właściwie Powstanie było nieuniknione wobec bestialskiego zachowania okupanta.
Teraz niektórzy historycy, nie historycy uważają, że Powstania mogło nie być, ja bym powiedziała, że to była tragiczna konieczność. Wobec takiego zachowania i barbarzyńskiego postępowania Niemców ludzie po prostu nie mogli przyjąć innej postawy. Uważam – i tak uważa wielu ludzi – że w sytuacji, gdy Niemcy w bestialski sposób obchodzili się z ludnością, nie było innego wyjścia. Polacy mieli swoją godność, tradycję, historię i musieli na takie barbarzyństwo zareagować. Tak to oceniam. Rzeczywiście Warszawa została zniszczona podczas Powstania, ale gdyby ono nie wybuchło, to wydaje się, że też bardzo dużo ludzi by zginęło, bo Niemcy masowo robili łapanki, przeprowadzali egzekucje, młodszych ludzi wywozili do Niemiec, a starszych czy zaangażowanych w ruch oporu po prostu wykańczali w obozach koncentracyjnych czy podczas egzekucji.
Czym się w czasie okupacji zajmowała Pani mama? Opiekowała się domem, dziećmi?
Moja mama nie pracowała, zajmowała się domem. Mój tato pracował w skarbowości. Skończył prawo i ekonomię na Uniwersytecie Poznańskim i pracował w Izbie Skarbowej. Był dobrze przygotowanym, zdolnym pracownikiem. Jego zarobki wystarczały na wynajem mieszkania i utrzymanie rodziny.
A brat?
Brat był dzieckiem. Chodził do szkoły na Żoliborzu.
Pamięta Pani, jakie panowały nastroje w domu kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie? Co mówili rodzice? Czy, tak jak teraz Pani to przedstawia, podchodzili do tego z afirmacją, z nadzieją na odmianę?
Tak, z afirmacją. Mój ojciec był zaangażowany – był komendantem naszego osiedla na Żoliborzu.
Jak to osiedle się nazywało?
To była aleja Wojska Polskiego. Było tam sześć bloków wybudowanych tuż przed wojną, a także stały inne domy. Tato brał udział w ruchu oporu, może nie tak czynny, ale jako organizator pewnych akcji. Wiem, że do naszego mieszkania przychodzili panowie na różne narady. Kiedy tato został komendantem naszego osiedla, w naszym domu także były organizowane różne akcje.
Wie Pani coś więcej na temat konspiracyjnej działalności ojca? Czy mówił w ogóle o tym?
Raczej nie mówił. Wiem tylko, że gdy były łapanki czy Niemcy aresztowali kogoś z grupy, wtedy tato nie nocował w domu, ukrywał się. O szczegółach nie opowiadał, ale mówił, że będzie Powstanie. Rodzice i sąsiedzi gromadzili zapasy żywności. Wiem, że suszyło się kawałki chleba czy robiło przetwory w słoikach. Przede wszystkim chleb suchy, owoce. Dorzucę, że zaopatrzenie w czasie okupacji w Warszawie było bardzo skąpe. Aleja Wojska Polskiego była zaprojektowana przez architektów jako bardzo szeroka ulica. Po jednej stronie stały bloki wybudowane przed wojną, a po drugiej był bardzo duży budynek miejski z dziedzińcem a obok znajdowała się szkoła. Pośrodku miała być zieleń, to znaczy trawniki, krzewy ozdobne, drzewa. Ponieważ zaopatrzenie Warszawy w żywność było bardzo ograniczone, niewystarczające, władze miejskie podjęły decyzję – uważam, że słuszną – żeby po prostu zlikwidować tę zieleń. Drzewa i krzaki zostały, natomiast trawę zamieniono na ogródki działkowe. Tam każdy dostał kawałek ziemi i uprawiał jakieś pomidory, marchewkę czy ziemniaki. To była duża pomoc, bo warzywa były dostępne. Mam parę zdjęć, które Pani pokażę. Przed Powstaniem ta ulica była obsadzona klonami. Wtedy to były małe drzewka.
Całkiem duży był ten teren.
Dość duży, nadal taki jest, ale zarośnięty, bo drzewa wyrosły, są wysokie. To były właśnie te ogródki działkowe, które żywiły lokalną ludność.
To są zdjęcia, które ocalały. Przetrwały Powstanie. [Pani Ewa wyjmuje fotografie.] Rodzice, gdy pojechali do naszego mieszkania, znaleźli je i przywieźli. To jest przykład, jak sobie ludzie w trudnych warunkach radzili. Władze miejskie wyszły naprzeciw tej sytuacji i ludzie wzięli się do pracy. Przynajmniej z ogródków mieli jakieś korzyści.
To była częsta praktyka, żeby tereny zielone zamieniać na ogródki działkowe?
Trudno mi powiedzieć. Ale akurat aleja Wojska Polskiego tak była zaprojektowana. Zresztą jest informacja na temat przedwojennych projektów zabudowy Warszawy, potwierdzająca, że architekci zaprojektowali taką bardzo szeroką ulicę. Tam miała być zieleń, teren rekreacyjny, który w czasie okupacji wykorzystano na ogródki działkowe. Tam ludzie uprawiali ziemię i tak pomagali sobie w trudnym czasie.
To są zdjęcia, wydaje mi się, z Krakowskiego Przedmieścia – moi rodzice i ojciec z bratem. Zrobiono je około 1943/1944 roku, krótko przed Powstaniem. Potem to wszystko legło w gruzach.
Może jeszcze wspomnę – nie wiem, czy to jest znane. Niemcy starali się zacierać wszelkie ślady polskie, dlatego w czasie okupacji nakazali, żeby zmienić nazwę aleja Wojska Polskiego na aleję Sportową. Mam nawet wizytówkę mojej mamy z napisem „Warszawa-Żoliborz, aleja Sportowa”.
I jeszcze jedno zdjęcie, jestem z naszą sąsiadką, panną Wiesią. W tle jest ogród i podwórze obok drugiego bloku, gdzie mieszkaliśmy – aleja Wojska Polskiego 30. Potem przekopano tu okopy. Obok był pierwszy blok i willa od strony ulicy Felińskiego, należąca do pewnego generała przebywającego w Londynie. Opiekowała się nią z jego polecania pani Srokowa, która w pięknym stanie utrzymywała ten ogród i willę. Potem to wszystko było przekopane, bo tamtędy szły okopy, którymi przechodzili żołnierze AK w czasie Powstania.
Przejdźmy teraz do czasów Powstania.
Mówi się, że godzina 17.00 to była godzina „W”, ale na Żoliborzu strzały rozległy się znacznie wcześniej. Chodziłam do przedszkola sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu. Rano 1 sierpnia poszłam do przedszkola, ale przyszła siostra i mówi: „Dzieci, idźcie szybko do domu, bo może być niebezpiecznie”. A już strzały było słychać na Żoliborzu. Szybko wróciliśmy do domów i rzeczywiście okopami kursowali akowcy z biało-czerwonymi opaskami. Na którymś z gmachów, chyba szkoły, która jest zresztą widoczna na tych zdjęciach, wisiały biało-czerwone flagi i było wiadomo, że Powstanie zaczęło się. Oczywiście wszyscy musieliśmy zejść do piwnicy.
Na samym początku?
Od razu na początku, bo było niebezpiecznie. Dworzec Gdański, który znajdował się niedaleko alei Wojska Polskiego, cały czas był w rękach Niemców. Było wiadomo, że trzeba będzie mieszkać w piwnicy w tym okresie, i tato wszystko tam przygotował. To był nowo wybudowany dom, więc piwnice były czyste, tylko w rogu leżał węgiel. Pamiętam, że było duże łóżko, na którym spali rodzice i brat, a ja spałam na dwóch złączonych fotelach. Mieliśmy tam też zapasy – słoiki z żywnością, z kaszą, suchary, warzywa. Mieszkaliśmy w tej piwnicy.
Z sąsiadami czy to była taka oddzielna izba?
Każdy miał swoją, a miejscem wspólnym były korytarz i pralnia. Ponieważ w czasie Powstania było duże ograniczenie światła, nieraz siedzieliśmy przy świeczkach. Ze względu na brak wody zarządzono, ażeby posiłki gotować wspólnie dla wszystkich. Każdy znosił, co miał, były wyznaczane dyżury i w kotle gotowało się zupę dla mieszkańców. Każdy z nas dostawał talerz zupy i suchara.
Czyli dzielili się wszyscy tym pożywieniem, które mieli?
Tak. To było wspólne. Ze względu na to, że mój tato był tym komendantem, do naszej piwnicy przychodzili często żołnierze AK i też dostawali po talerzu zupy i parę sucharów. Dla nich to był wtedy rarytas. Pamiętam, w pierwszych dniach Powstania przyszli żołnierze AK, przynieśli dość dużo broni, granaty takie dalekiego rażenia i takie z uchwytem, amunicję, i powiedzieli, że trzeba to przenieść do mieszkań na piętrach. Poinformowali nas również, że mamy przygotować w oknach barykady – ustawić meble, czy jakieś ciężkie przedmioty. Na końcu ulicy znajdował się Instytut Chemiczny. Powstańcy mieli informację, że będą przejeżdżać tamtędy do Instytutu Chemicznego jacyś dygnitarze niemieccy, którzy mieli być z naszego domu ostrzelani. Ludzie wzięli się ochoczo do roboty. Wszyscy nosili tę broń, robili barykady. Pamiętam, też nosiłam granaty dalekiego rażenia, takie eliptyczne z nacięciami. Za dwa dni miała być ta akcja, ale ją odwołano. Być może Niemcy z Dworca Gdańskiego obserwowali, co się dzieje na trasie, zobaczyli barykady i odwołali przejazd. To była taka dobra organizacja. Od razu przyszła następna grupa, być może żołnierze, którzy przynosili broń zginęli, nie wiem, bo wszystko z dnia na dzień się wszystko zmieniało. Broń od razu przekazano innej grupie żołnierzy, ponieważ amunicji i broni było bardzo mało w czasie Powstania. Siedzieliśmy w piwnicznych pomieszczeniach, na korytarzu, czy w pralni. W pralni była kuchnia, tam gotowano zupy.
Bombardowania były cały czas?
Tak, były bombardowania. Pewnego dnia usłyszeliśmy niesamowity huk. Nasz dom cały się zatrząsł. Okazało się, że Niemcy z Dworca Gdańskiego zauważyli w naszym domu barykady i te okna, w których były one przygotowane, ostrzelali z armat. Zniszczyli całe pokoje, okna powyrywało. Po prostu gruzy i wszystko zdemolowane.
Czy komuś coś się stało w tym czasie?
Nie, wszyscy byli w piwnicy. W domu było niebezpiecznie. Wiedzieliśmy, że Niemcy nas obserwują z Dworca Gdańskiego, bo to było niedaleko. Teraz zarosły tam wysokie drzewa, ale wtedy to był pusty teren.
Zaangażowanie, pomoc powstańcom wiązały się z dużym ryzykiem.
Tak.
Czy Pani tata był cały czas w domu?
Często wychodził. W czasie Powstania Warszawskiego wszystko było doraźne. Na przykład były punkty szpitalne, ale często je ewakuowano, bo z dnia na dzień sytuacja się zmieniała. Tato zawsze brał udział w akcjach przenoszenia szpitali, w inne działania także był zaangażowany.
Wie Pani do jakiego oddziału należał Pani tata, kto był jego dowódcą?
Nie, tego nie wiem. O tym się nie mówiło. Pamiętam tylko, że tato wychodził, spotykał się z różnymi osobami. Kiedyś przyszedł jakiś żołnierz z Armii Ludowej. i zapytał, gdzie jest komendant tego osiedla. Akurat byłam w pobliżu i wskazałam na tatę. Byłam dumna, że tato jest właśnie tym komendantem. Poprosił, żeby tato z nim poszedł, i przez parę godzin ojca nie było. Pewnie rozmawiał na temat Powstania, nie wiem. Wrócił po tej rozmowie. Potem dalej działał jako komendant. Muszę powiedzieć, że ta współpraca między AK a ludnością cywilną, była dobrze zorganizowana. Tak pamiętam to z Żoliborza. Na przykład 2 października nastąpił szturm na nasze bloki, zorganizowano więc pomoc dla rannych akowców – mieszkańcy opuścili część piwnicy, zgromadzili się w pomieszczeniach od strony Felińskiego, a do tej, która została opróżniona, znoszono ciężko rannych żołnierzy.
Ktoś się nimi tam zajmował? Była jakaś pomoc medyczna?
Nie wiem. To było wtedy takie piekło. Siedziałam gdzieś w kącie, a ci, którzy byli bliżej wejścia, widzieli, jak wnosili ciężko rannych żołnierzy. Chyba pomocą było, że mogli spokojnie w piwnicy leżeć, a nie pod ostrzałem. To też było uzgodnione, bo tato dzień wcześniej powiedział, że mieszkańcy muszą opuścić część piwnic od strony ulicy i przenieść się do pomieszczeń od strony ogrodu.
Pani ojciec jako komendant osiedla musiał mieć pewne poczucie odpowiedzialności za mieszkańców, prawda?
Tak. Był zaangażowany w różne działania. Czy to przenoszenie szpitali, czy pomoc dla osiedla, czy w szczególności współpraca z żołnierzami AK.
Czy wie Pani coś na temat ewakuacji tych szpitali? Jakie to były szpitale, jak to się odbywało? Zna Pani jakieś historie z tym związane?
Nie, szczegółów nie znam. Mówił, że jest bardzo wielu rannych, że brakuje wszystkiego – i środków sanitarnych, i opatrunków, i lekarstw, i lekarzy, i miejsca. Ciężkie przypadki były, w jakiś sposób ci ludzie byli ratowani, ale w ogóle to były warunki bardzo trudne.
Do jakiego momentu tak Państwo żyli? Kiedy zostali Państwo wypędzeni?
Właśnie 2 października. Szturm na nasze bloki zorganizowano 2 października. Przypominam sobie jeszcze taką historię. Ludzie obserwowali te ostatnie chwile. Pamiętam, siedzieliśmy w piwnicy, był niesamowity hałas, detonacje, w ogóle tego się nie dało znieść. Ci biedni żołnierze, ciężko ranni jęczeli. Ktoś przyniósł wiadomość, że sąsiednie bloki są już zajęte przez Niemców i że oni ostrzeliwują wszystkich, którzy wychodzą z naszego domu. Bo nasz budynek najdłużej się bronił. Wiedzieliśmy już, że szans nie mamy. I w tym hałasie, przy detonacjach czekaliśmy. Nagle wszystko ucichło. Wtedy wiedzieliśmy już, że żołnierze odeszli, czy, może zginęli, nie wiem, jak było. W każdym razie ci ciężko ranni powstańcy leżeli w drugiej części piwnicy. Czekaliśmy dość długo. Powstanie Warszawskie było tłumione głównie przez Niemców, ale były zaangażowane również oddziały ukraińskie. Mieliśmy taką strategię zaplanowaną, że jeżeli pojawią się Niemcy, to wyjdzie moja mama, bo mama dobrze znała niemiecki, pochodziła z Poznania, a tam wykładowym językiem w czasie zaboru był niemiecki, natomiast jeżeli przyjdą Ukraińcy, to wtedy miał wyjść farmaceuta, Pan Babiński, który mieszkał na parterze. On znał dobrze ukraiński. Panowała bardzo stresująca cisza i nagle strzał wejściowy w drzwi i komenda „Alle raus!”. Wiedzieliśmy już, że to Niemcy. Oczywiście przestrach, stres ogromny. „Niech pani Dobierzewska idzie, bo to Niemcy”. Mama wyszła, a pierwsze pytanie Niemca: „Gdzie są bandyci?”. Bo oni na żołnierzy AK mówili „bandyci”. Mama potem opowiadała, że pomyślała sobie wtedy, w tamtej tragicznej sytuacji, że „bandyci to wy jesteście, a nie żołnierze AK”. Ale odpowiedziała Niemcowi: „W piwnicy pozostały kobiety i dzieci”. Zaczęła z nim rozmawiać, a on: „A skąd pani tak świetnie zna niemiecki?”. Odpowiedziała: „Nauczyłam się”. Być może to nas uratowało. On polecił: „Jak tak, to proszę powiedzieć, żeby wszyscy wyszli z domu na zewnątrz”, więc mama przekazała, że wszyscy mają wyjść. Ludzie byli wystraszeni. Nikt nic nie zabrał, bo myśleliśmy, że nas…rozstrzelają.
Wyszły tylko kobiety i dzieci?
Wszyscy przemknęli. Gdy na zewnątrz, popatrzyłam na okolicę. Straszny widok.
Była Pani pierwszy raz na zewnątrz od wielu dni?
Wcześniej jeżeli wychodziliśmy, to tylko za dom. A tak to raczej się nie wychodziło – było niebezpiecznie, bo trwał ostrzał ze strony Dworca Gdańskiego.
Rozejrzałam się dookoła i, pamiętam – to był październik, czwarta godzina i robiło się już ciemno – że nad miastem była łuna. Wielu zabitych na ulicy, spalone ciała. I nawet jakiejś takiej broni używali, że ciała były spalone, same kości. Domy zrujnowane. Zgromadzili nas i ludzi z sąsiednich domów na dziedzińcu bloku miejskiego. Ten dziedziniec był dość duży. Myśleliśmy, że nas rozstrzelają, bo co innego mogło nas czekać. Tak staliśmy. Gdy tak staliśmy, zauważyliśmy, że jakiś niemiecki oficer spaceruje między ludźmi i trzyma na rękach młodego pieska, owczarka. Przeszedł, potem wrócił i zatrzymał się koło nas, koło naszej rodziny, dał tego pieska bratu i powiedział, żeby się nim opiekować. Niby drobna sprawa, ale wiedzieliśmy już, że nie będziemy rozstrzelani. Jeżeli powierzono naszej opiece psa, to oznaczało, że nie mają zamiaru nas rozstrzelać. Rzeczywiście, pod wieczór przeszliśmy do kościoła na Woli.
Kościoła św. Wojciecha?
Tak. Kościół był cały zburzony, jak pamiętam, tato przyniósł jakieś deski i na nich przesiedzieliśmy całą noc. Zimno było niesamowicie, a my nie mieliśmy żadnego dodatkowego ubrania ani okrycia.
Te zdjęcia, które Pani pokazywała, przetrwały Powstanie. Jak to się stało, czy ktoś je miał przy sobie?
One ocalały w mieszkaniu. Pokoje, w których były barykady, jak wspomniałam na początku, zostały ostrzelane. Tam wszystko było pomieszane, ale rodzice wybrali te zdjęcia na pamiątkę.
Pamięta Pani tę drogę z Żoliborza do kościoła św. Wojciecha na Woli?
To już było dosyć ciemno. Nie pamiętam. To znaczy, wiem, że nas dosyć długo prowadzili, bo po drodze zbierali jeszcze inne grupy. Ludzi było dużo. Kościół był cały wewnątrz zapełniony. Przenocowaliśmy i chyba na drugi dzień towarowymi wagonami przewieźli nas tu, do Pruszkowa. Tutaj byliśmy parę dni. Panowały straszne warunki.
Jakie było Pani pierwsze wrażenie po wejściu do obozu?
Tu też na deskach ludzie spali, właściwie niczego nie było. Jedzenia żadnego.
Byli Państwo umieszczeni w jednej hali?
W jednej hali byliśmy umieszczeni. Ludzie przynieśli sobie jakieś deski, położyli i na nich spali po dwoje, troje. Oczywiście jedzenia nie było.
Przypomina sobie Pani jakąkolwiek pomoc na terenie obozu?
Tak, pamiętam. To był Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Oni zorganizowali dla dzieci mleko skondensowane. Każde dziecko dostało mleko w puszce. To mleko miało rajski smak po kilku dniach głodowania.
Wiemy, że było kilka takich transportów żywności z zagranicy. Oczywiście, za mało, aby pomóc wszystkim. Pamięta Pani czy były rozdawane przez polski personel zupy i kawę, herbatę do picia?
Nie bardzo pamiętam. To znaczy, pamiętam, że to mleko mnie uszczęśliwiło.
Ktoś je przyniósł czy trzeba było po nie pójść?
Podano do wiadomości, że komisja Czerwonego Krzyża przywiozła mleko. Ludzie podchodzili do wyjścia, oczywiście pod nadzorem niemieckim, i każde dziecko dostawało puszkę.
Jak długo Państwo byli w obozie?
To mogło być parę dni. Może tydzień tutaj byliśmy. Warunki były okropne. Każdy dostał miejsce w hali, gdzie mógł sobie deskę położyć i właściwie nic poza tym nie było, ani wody, ani ciepłego posiłku.
A pamięta Pani traktowanie więźniów przez Niemców? Czy w ogóle był duży z nimi kontakt?
Nie, nie było. Ludzie po prostu byli w tej hali, kontaktowali się między sobą, a oni tylko pilnowali, żeby nikt nie wyszedł poza obszar obozu.
Potem mama trochę krążyła po obozie i się dowiedziała, że Niemcy selekcjonują ludzi w taki sposób, że jeżeli ktoś jest zdrowy, młody czy w średnim wieku i sam, to go kierują na roboty do Niemiec. Natomiast jeżeli jest rodzina z dwojgiem dzieci, to matka zostawała z dziećmi i mogła jechać w Polskę, do rodziny, do znajomych czy gdziekolwiek, a ojca wywożono na roboty do Niemiec. Ludzie, którzy byli starzy czy chorzy, czy z małymi dziećmi, też mogli jechać w Polskę. Oni chcieli takie osoby, które mogły pracować, były sprawne fizycznie. Rodzice postanowili w tej sytuacji, że się rozstają i ja poszłam z moim tatą, a brat z mamą, ale tak zupełnie oddzielnie. Niemcy formowali szereg ludzi, którzy po kolei przechodzili przez wejście czy wyjście. Pamiętam, że tato trzymał mnie za rękę, podeszliśmy. Niemcy popatrzyli na mnie – ja zawsze byłam mała, drobna – i powiedzieli: „W Polskę”. Pewnie stwierdzili, że z małym dzieckiem ojciec na roboty nie bardzo się kwalifikuje. I tak samo mamę z bratem skierowali w Polskę. Potem, po jakimś czasie, rodzice się spotkali. Tym sposobem nasza rodzina ocalała.
Utkwiło mi w pamięci, że jakaś rodzina nie całkiem się rozeszła. Oni byli w niedalekiej odległości od siebie i Niemcy to zauważyli i nakazali, żeby to drugie dziecko – tam było dwoje dzieci – przejęła matka, a ojca skierowali na roboty.
Gdzie Państwo pojechali?
Nasza rodzina, jeszcze z sąsiadami, pojechała do Jędrzejowa. Tam nas bardzo życzliwie przyjęła jakaś rodzina i gościła kilka dni. Na ten pierwszy okres po Powstaniu była taka zorganizowana akcja, że ludzie z sąsiednich miast przyjmowali tych, którzy wyszli z Warszawy.
Jak byli Państwo przyjęci przez gospodarzy?
Bardzo serdecznie. Byliśmy zaniedbani po tych wszystkich przejściach, a oni nas bardzo serdecznie, życzliwie ugościli.
Pewnie to był taki pierwszy moment, w którym człowiek się poczuł bezpiecznie.
Tak, tak, właśnie.
Stamtąd pojechaliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie mieszkała rodzina mojego taty. To znaczy jego matka, brat i siostra. U nich się zatrzymaliśmy. Ciocia, siostra mojego ojca, odstąpiła nam swoje mieszkanie, a sama się przeniosła do rodziny. Rok mieszkaliśmy w Tomaszowie Mazowieckim. Nasze mieszkanie na Żoliborzu w zasadzie ocalało, ten pokój, gdzie była barykada, uległ zniszczeniu, ale można było wrócić. Pozostały trzy pokoje, kuchnia i można było ewentualnie zamieszkać. Ale mój tato podjął decyzję, że jednak pojedzie na ziemie zachodnie. Początkowo do Legnicy, żeby organizować Polską Administrację Skarbową. Miał ukończone studia, mówił, że chciałby coś zrobić, jakąś pracę wykonać dla Polski. Pojechał na Zachód, a myśmy z mamą zostali w Tomaszowie. Potem tato nas zabrał do Wrocławia. Początkowo był w Legnicy, bo Wrocław był jeszcze w rękach niemieckich, ale potem, gdy już Wrocław został zajęty, to pracowników delegowanych przez Ministerstwo Skarbu w Warszawie przeniesiono z Legnicy do Wrocławia. Tato dostał tam mieszkanie i ściągnął nas do siebie.
Jeszcze coś dopowiem. W Warszawie mieliśmy sąsiadkę, panią Deligową, mieszkała na tym samym piętrze. Po ustaniu działań wojennych wróciła zaraz do swojego mieszkania na Żoliborzu. Rodzice utrzymywali z nią kontakt. Pani Deligowa opowiedziała im, jak Niemcy się obeszli z ciężko rannymi żołnierzami. Brali ich za nogi, wyciągali na zewnątrz i przed drzwiami wejściowymi dobijali. Jeden z tych żołnierzy się schował. Domyślam się gdzie. Nasza piwnica znajdowała się w tej części, która była odstąpiona rannym żołnierzom AK. Tam stało bardzo szerokie łóżko, które tato przygotował. Przypuszczalnie na nim leżeli ranni żołnierze. Myślę, że gdy on usłyszał, co się dzieje, że ciągną za nogi rannych po schodach i dobijają przed drzwiami, to się schował pod to łóżko. Bo innej możliwości ukrycia się nie było. I tak ocalał.
Jak pani Deligowa dowiedziała się o tej historii?
On potem mieszkał w tej piwnicy, aż do ustania działań wojennych. I gdy pani Deligowa wróciła, opowiedział, jak Niemcy obeszli się z rannymi żołnierzami. W bestialski sposób wyciągnęli za nogi ciężko rannych i przed wejściowymi drzwiami dobili.
Wspomniała Pani, że tuż po wojnie rodzice przyjeżdżali do Warszawy, czy Pani również? Jak wydalała wtedy dzielnica? Czy w mieszkaniu ostały się jakieś meble, przedmioty?
Byłam parę razy w Warszawie. Jakieś drobiazgi, zdjęcia, bo inne rzeczy, bardziej wartościowe, ludzie rozkradli. Po zakończeniu wojny, po Powstaniu było niesamowite ubóstwo. Ulica Felińskiego, która prowadzi do kościoła św. Stanisława, i pierwsza willa na tej ulicy, willa tego generała, który mieszkał w Anglii, rzeczywiście były bardzo dobrze utrzymane. A gdy przyjechałam, to obraz zaniedbania, tak samo nasze domy. To były bardzo ładne budynki, wybudowane przed wojną. Zobaczyłam brudne okna, szmaty w nich powiewające, coś okropnego. Potem wszystko zaczęło wracać do normy. Gdy jestem w stolicy, to zawsze tam wracam.
Jak się Pani wraca teraz do Warszawy?
Powiem szczerze, pamiętam inną Warszawę z dzieciństwa. Z rodzicami jeździłam na Starówkę. To już jest inna Warszawa. Tak samo nasze bloki były w miarę wygodne, komfortowe, funkcjonalne, a teraz blok, w którym mieszkałam, jest zaniedbany. Willę generała ktoś kupił i utrzymuje w dobrym stanie. Gdy bywam w Warszawie, odwiedzam Żoliborz. Przechodzę ulicą Felińskiego do kościoła św. Stanisława Kostki. Wille, które były bardzo piękne jeszcze w czasie okupacji, dobrze utrzymane, dziś mają zupełnie inny wygląd, nie mówiąc o tym, że w wielu oknach są kraty.
Potem się Pani osiedliła we Wrocławiu. Już tam Pani została?
Od 1945 roku mieszkam we Wrocławiu. Tu skończyłam szkołę podstawową, średnią, wyższe studia, tu też pracowałam. Skończyłam kierunek matematyczno-fizyczny. Potem 45 lat pracowałam na politechnice w Instytucie Fizyki i teraz dalej społecznie pracuję na uczelni.