Gutowska-Niedziałek Elżbieta – Ułamki wspomnień wojennych…
Elżbieta Gutowska-Niedziałek z domu Stawiska urodziła się 20 stycznia 1940 roku w Warszawie. Jej rodzice, Jan Stawiski, przedwojenny urzędnik Ministerstwa Rolnictwa i Helena Stawiska, mieszkali wówczas na Żoliborzu przy ulicy Wyspiańskiego 7/2. W późniejszym okresie rodzina przeprowadziła się na Wolę do kamienicy przy ulicy Leszno 73 m. 3, gdzie zamieszkała również babcia. Elżbieta Gutowska-Niedziałek zapamiętała, że z okien mieszkania widać było teren zburzonego getta żydowskiego. Gdy wybuchło powstanie rodzina opuściła mieszkanie i udała się do schronu przy Placu Bankowym. Wkrótce potem do schronu wkroczyli Niemcy i zabrali z niego mężczyzn, w tym jej ojca Jana Stawiskiego i krewnych: Aurelego Domańskiego, Zdzisława Domańskiego i Edmunda Pawłowskiego. Jan Stawiski został rozstrzelany 8 sierpnia w drugim budynku Hal Mirowskich. Podczas powojennej ekshumacji znaleziono przy nim fotografie, przedstawiające jego rodzinę podczas wakacyjnego letniska w Radości w 1944 roku. Elżbieta Gutowska-Niedziałek przechowuje je do dziś wraz z krawatem, który jej ojciec zdjął w chwili rozłąki.
Ułamki wspomnień wojennych cztero i pół letniego dziecka
I
„Pogodny wieczór – będzie nalot” powiedział tatuś niosąc mnie na swoich ramionach. Patrzyłam w bezchmurne niebo granatowo-niebieskie z gwiazdami i zapamiętałam je. Słowo „nalot” budziło we mnie zimny lęk przed syreną alarmową i nagłym zrywaniem się ze snu. Wrażenia tamtych syren wracają jeszcze dzisiaj we snach. Przerażające, jęczące wświdrowały się we mnie głęboko powodując natychmiastową przytomność. Widziałam pochyloną nad moim łóżeczkiem matkę, która mówiła spokojnym głosem: „Elżuniu, wstań dziecko, alarm, trzeba się ubrać, musimy zejść do piwnicy” – schronu. Zawsze było mi wtedy bardzo zimno. Drżałam i nie mogłam tego opanować. W moim pokoiku paliło się przyćmione, małe światełko. Zejście „na dół” wydawało mi się bardzo długie. Bałam się, że nie zdążymy i że bomba spadnie na naszą kamienicę. Zapamiętałam schody, po których szybko znosił mnie tatuś, a obok szły babcia i mama. Te schody także wracają jeszcze dzisiaj do mnie we snach. Zapamiętałam swoisty zapach tej piwnicy.
II
Obserwowałam z balkonu ciemne podwórko, które zamknięte było z dwóch stron bramami. Jedna z nich często otwarta prowadziła na sąsiednie podwórko, a druga na ulicę Leszno. Na podwórzu naprzeciwko mojego balkonu, na ścianie kamienicy wisiała maleńka kapliczka. Codziennie przed wieczorem zbierali się pod nią mieszkańcy naszych domów na modlitwę. Śpiewali: „Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud, słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud. Przemień o Jezu smutny ten czas, o Jezu pociesz nas”. Tak podobno modlili się wszyscy w Warszawie. Stałam na balkonie i śpiewałam razem z nimi. Też chciałam, aby ten czas lęku przeminął.
III
Niemców widywałam ciągle na ulicy, w tramwaju i w domu (podczas rewizji). Mieszkaliśmy w pobliżu sądów, zawsze tam stali. Pamiętam wszystkie czynności wykonywane były chyba szybko. Zdążyć wsiąść do tramwaju, zdążyć wysiąść, zdążyć do domu, zejść do schronu i zdążyć uciec – przed śmiercią. Jak we mgle – wydaje mi się, że mama pokazywała mi kiedyś ludzi powieszonych na balkonach.
IV
Wybuchło Powstanie. Zawiadomiono nas, że musimy natychmiast opuścić mieszkanie. Wyszliśmy z domu „bez niczego”, prawdopodobnie z nadzieją, że wrócimy. Wszyscy mieszkańcy przechodzili przez wykutą w murze dziurę na inną ulicę. Potem – były schrony, tułanie się po zburzonych domach i ulicach. Pamiętam jeden ze schronów (pod Palcem Bankowym): duży, słabo oświetlony z czarną kratą jak ścianą. Za tą chyba metalową kratą było ciemno.
V
Pewnego dnia po dłuższym siedzeniu w schronie, podczas względnej ciszy, mama wyprowadziła mnie na powietrze. Jasność dnia. Stałyśmy tak chwilę w wejściu do piwnicy i nagle mama pokazała mi palcem nadlatujące na jasnym niebie malutkie samolociki. Wyglądały wysoko jak czarne krzyżyki. Musiałyśmy wracać szybko na dół (do schronu). Miałam chyba już wtedy pewność, że do domu nie wrócimy. Słyszałam, jak ludzie rozmawiali, że Leszno się pali. Podobno tatuś zdecydował się któregoś dnia wrócić do domu po maleńką walizeczkę z lekarstwami i moje futerko z królików, w którym zaszyta była biżuteria.
Ze schronu Niemcy wyrzucali nas szybko po schodach na górę strzelając po nogach. Przechodziliśmy przez gruzy jakiegoś podwórka. Zobaczyłam wtedy połowę stojącego domu od strony mieszkań. Pionowo przecięty. Obraz ten wywarł na mnie duże wrażenie, ponieważ widziałam przekrój przez wszystkie mieszkania od góry do dołu. Widziałam kuchnię ze stołem, na którym była stolnica z ciastem, a obok stał mały dziecinny rower na trzech kółkach – przedmiot moich dziecięcych marzeń.
VI
[Pamiętam] sylwetki dwóch Niemców, którzy weszli do schronów i rozkazali wyjść wszystkim mężczyznom „na rozbieranie barykad”. Wysoki, dobrze zbudowany i drugi drobniejszy, szczupły, niższy. Podwinięte rękawy (panterek?). Ojciec mój zdjął krawat (mam go do dzisiaj), pożegnał się z nami i prosił moją ciocię, aby się nami opiekowała. Już nigdy nie spotkaliśmy się. Razem z ojcem zabrali wtedy także mojego wuja i jego ojca i brata. Potem okazało się, że mężczyzn tych rozstrzelano w drugiej Hali Mirowskiej.
VII
Wypędzeni ze schronów. Noc. Ruiny domów. Gwiazdy – to światła i kule z charakterystyczny świstem. Mama prosiła mnie, abym schowała głowę w załamek muru osłaniający okienko od piwnicy jakiegoś domu. Zamieszanie. Ciemno. Zgubiliśmy się. Zostałam sama z mamą. Chciałam się ratować. Miałam cztery i pół roku. Podeszłam do stojącego obok mnie mężczyzny i poprosiłam: „Niech Pan weźmie nas do swojego domu” – bałam się. Pamiętam, jak ten pan przyklęknął przy mnie i spokojnym, ciepłym głosem powiedział, że nie ma już także domu. Mówił, że miał też synka takiego jak ja, lecz rozstrzelali go Niemcy. Był sam. Pobyt w kościele przy ul. Chłodnej. Dużo ludzi. Babunia i mama zdobyły gdzieś miseczkę zupy, która po drodze w ciasnocie trochę się wylała. W kościele dawano nam dzieciom do zjedzenia komunikanty w plastrach. Mamusia wyprowadziła mnie na schody kościoła na chwilkę. Z tych schodów wtedy widziałam palącą się Warszawę. Przy ulicy Elektoralnej paliły się sklepy, a kraty zamykające te sklepy wyginały się jak żywe w ogniu. „Widzisz Elżuniu – mówiła mama – Warszawa się pali”.
Ogień i upał. Mama mówiła, że Niemcy byli w maskach. Maszerowałam, obok mamy i babci (prawdopodobnie była obok nas ciocia Rysia Stawiska i Maria Domańska z malutką Bożenką i Stefanem tak małym, że trzymanym jeszcze na ręku) – razem z innymi mieszkańcami Warszawy do obozu w Pruszkowie.
VIII
Pruszków. Prawie nie pamiętam. Widzę tłum ludzi, dużą halę. W jakimś czasie rozeszła się pogłoska, że Niemcy wypuszczają na wolność matki z dziećmi do dwóch lat. Wiem o tym od mamy. (…) Mama idąc razem z innymi trzymała mnie na rękach i prosiła mnie, abym „zrobiła się jak najmniejsza” – abym się skuliła. Wtuliłam się więc w jej ramiona najbardziej jak mogłam i mocno zacisnęłam oczy. „Halt!” – wrzasnął Niemiec. Zatrzymano nas. Niemiec podszedł do nas i po chwili pociągnął mamę mocno za rękaw, pchnął i puścił wraz ze mną w ramionach… na wolność. Babunia z ciocią zostały. Przygarnęli nas do siebie jacyś dobrzy ludzie z Pruszkowa. Mama wróciła jeszcze ratować babcię. Udało się. Nie wiem jak to zrobiła. Babcia z radości zapomniała o walizce z lekarstwami i moim futerkiem, w którym była biżuteria. Zostały w obozie. Ciocię wywieziono do obozu pracy w Nowej Soli. A my [zostałyśmy] w jednym ubraniu i [ze] złotym krzyżykiem, który ja nosiłam przy sobie (mam go do dziś). Byłyśmy głodne, brudne, bez snu i zawszone. „Dobrzy ludzie” czuwali przy nas przez całą noc. Jakże chciałabym odnaleźć ich dzisiaj. (Mama próbowała po powstaniu nawiązać z nimi kontakt). Potem zamieszkaliśmy [na] krótko w Milanówku, obok szpitala RGO.