Fedorczyk Wanda z d. Niewęgłowska – „Nie chcieliśmy wspominać”
Wanda Fedorczyk z d. Niewęgłowska, ur. w 1931 r., w czasie okupacji mieszkała z rodziną przy ul. Filtrowej na Ochocie. W Powstaniu Warszawskim brali udział jej wuj Witold Klippel (pseud. Kopczyński) oraz ojciec Kazimierz Maciej Niewęgłowski (pseud. Borowy), który zginął w pierwszym dniu powstańczych walk. Pani Wanda wraz z krewnymi – matką Wandą, bratem Andrzejem, babcią Wandą Krzywicką, ciocią Izabellą Klippel z d. Krzywicką i jej córką Jolantą oraz ciocią Jadwigą Staniewicz z d. Krzywicką, jej mężem Leonem Staniewiczem, córką Hanną oraz teściem Leonem Staniewiczem (seniorem) – zostali wypędzeni z ul. Filtrowej w pierwszej połowie sierpnia, popędzeni na punkt zborny na Zieleniaku, a następnie przewiezieni do obozu przejściowego w Pruszkowie. Dzięki pomocy znajomej mieszkanki Pruszkowa oraz pracującej na terenie obozu Jadwigi Kiełbasińskiej wydostali się na wolność z grupą osób chorych. Zostali przyjęci przez pruszkowską rodzinę, by wkrótce przedostać się do krewnych w Milanówku, gdzie doczekali końca wojny. Rozmowa z Panią Wandą Fedorczyk została przeprowadzona w 2022 r.
Proszę, żeby się Pani przedstawiła.
Nazywam się Wanda Fedorczyk. Mieszkam przy ulicy Filtrowej od urodzenia, czyli już prawie 92 lata.
Gdy wybuchła wojna, mój ojciec i wujkowie poszli walczyć, a nam kazali przenieść się do babci, na ulicę Ordynacką 13. Uważali, że tam będzie bezpieczniej, bo tutaj blisko były Filtry, lotnisko i aleja Krakowska, czyli wejście do miasta. Poszliśmy wszyscy. Nie wiem, którego to było, może pod koniec września. W czasie oblężenia Warszawy do mieszkania babci na drugim piętrze wpadła bomba i zarwał się sufit, akurat w salonie, największym pokoju, gdzie zwykle wszystkie dzieci się bawiły. Oprócz mnie i mamy u babci była również bratanica mojej mamy, która tam się wychowywała, i były dwie ciotki, które miały po jednej córce. Jak się to zawaliło, to jedna z pań, która miała sklep w tym domu, udostępniła nam swoją piwnicę, bo babcia nie przygotowała własnej. Potem bomba uderzyła w parter, który zarwał się i wpadł do piwnicy. Na szczęście nie naszej, ale jak to się zawaliło, to odcięło nam drogę ucieczki. Do tej piwnicy można było wejść albo korytarzem, albo z tego sklepu przez specjalną klapę. Na klapę przewróciła się półka z książkami. My tego nie wiedzieliśmy. Myśleliśmy, że jesteśmy zasypani. Dobrze, że wcześniej babcia poszła na ploteczki, bo gdy ta bomba uderzyła, to zaraz przybiegła, zobaczyła, co się stało, i kazała tę półkę usunąć. Wyszliśmy, naokoło wszystko się paliło. Kazali nam się trzymać za włosy, żeby się nie zajęły ogniem. Pełno potłuczonego szkła było. Moje kuzynki miały butki z żaglowego płótna z krótką cholewką, te butki były poprzecinane szkłem. Poszliśmy do brata babci na ulicę Kruczą. Tam byliśmy chyba dwa dni. Wujek, który był artylerzystą na placu Zawiszy, przynosił nam wodę na Kruczą aż z Filtrów, bo tu już jej nie było. Potem się przenieśliśmy, na ulicę Skorupki do siostry wujka, wreszcie na Filtrową.
Zapomniałam powiedzieć, że jak byliśmy na Ordynackiej, słuchaliśmy radia. Wtedy jeszcze na tyle mało było pożarów, że ogłaszali przez radio, gdzie się pali. Usłyszeliśmy, że płonie Filtrowa 71 i 71a i bronią jej tylko harcerz i leśnik, bo obok było Ministerstwo Leśnictwa. Moja mama powiedziała: „Jak się pali, to niech się pali”. Ciotki, służące, mój brat i córka wujka (oni byli dużo starsi) przylecieli i zmobilizowali jakichś mężczyzn do przenoszenia rzeczy. Wszystko było zalane wodą po gaszeniu, przenieśli więc meble na pierwsze piętro, gdzie znajomi państwo udostępnili nam dwa pokoje, resztę zaś do takiego segmentu na ulicy Zimorowica, który należał do teścia mojej ciotki Leona Staniewicza[1] (profesora i rektora Politechniki Warszawskiej). Tam się znalazły wszystkie kryształy, cała zastawa, porcelana, szkło, ubrania, książki. To było przy Zimorowica 5. I tylko w jeden segment uderzyła bomba, właśnie w ten. Jak tu przyszliśmy, to Filtrowa spalona, trzecie piętro zalane, w jednym pokoju zarwany sufit. Zimorowica zrujnowane do piwnic. Poszliśmy do drugiej siostry mojej mamy na ulicę Raszyńską 58. Tam pomału zaczęliśmy oddychać.
Jak Niemcy weszli do Warszawy, to zaczęli wracać panowie. Mąż jednej z sióstr mojej mamy [Witold Klippel] przyszedł nawet z boczkiem i chlebem, ale drugi [Leon Staniewicz], którego Rosjanie mieli zamiar wywieźć do Katynia, wrócił w opłakanym stanie. Uniknął najgorszego dzięki szewcowi z Pragi, który wyrzucił go z transportu towarowego i sam za nim wyskoczył. Tak się uratowali. Wujek miał bardzo słaby wzrok. Szewc z Pragi powiedział do niego: „Kolego, skaczemy”, a on na to: „Panie, nigdy nie skakałem z pociągu. Nie umiem, a w ogóle mam słaby wzrok”. Szewc go dosłownie wypchnął. Wujek zgubił okulary. Ten szewc czekał do świtu i znalazł mu je. Wujek przyszedł jak dziad – obdarty, zawszony. Otworzyłam mu drzwi na Raszyńskiej i nie chciałam go wpuścić. W ogóle go nie poznałam – zarośnięty, związany sznurkiem. Zawołałam ciotki, a one poznały go od razu. W kuchni rozpostarły prześcieradło, on się musiał rozebrać. Rozpaliły w kuchni ogień (bo była taka kuchnia pół gazowa, pół na węgiel) i spaliły to wszystko, bo to zawszone było.
Mój tatuś przyszedł elegancki. W jakimś dworze podwarszawskim się przebrał, ale tam nie było mężczyzn i w damskim płaszczu, takim prochowcu, wrócił, w apaszce, ale w oficerskich butach, żeby mógł przejść przez most. Jakoś mu się udało. Jak zobaczył, że Ordynacka zbombardowana, Zimorowica też, Filtrowa spalona, to usiadł załamany i nie chciał iść dalej. Zobaczyła go dozorczyni i powiedziała: „Co pan tutaj robi? Cała rodzina jest na Raszyńskiej”.
Jakie były dalsze losy rodziny?
Udało się odnowić mieszkanie i wróciliśmy na ul. Filtrową.
Tata nadal pracował w hipotece, ale jako oficer musiał się stale meldować. Przyszedł taki dzień, kiedy miał zostać wywieziony do oflagu. Nam lekcji niemieckiego udzielała pani Aneta Kletzke, Austriaczka. Mama ją poprosiła, by pomogła załatwić, żeby ojca nie wywieźli. Ona po jakimś czasie przyszła i powiedziała, że niestety nic nie może zrobić. Mama ojca spakowała, dała mu różne ciepłe rzeczy jak kożuch, swetry. Wujek tatę odprowadził na dworzec. Stanął na drugim peronie i patrzył, jak oni wsiadali. Maszynistki wyczytywały nazwiska i poszczególni oficerowie wchodzili do środka wagonów. Mojego ojca nie wywołano. Wrócił z wujkiem do domu. Pomyśleliśmy, że ta nasza nauczycielka niemieckiego coś jednak musiała załatwić. Może nie chciała, żeby jej dziękować…
Ojciec pracował aż do wybuchu powstania. Należał do pułku „Baszta”, pseudonim Borowy. To było pierwszego dnia powstania. Szli z ulicy Polnej, z okolic jakiejś wytwórni. To chyba była fabryka cukierków Wiśniewskiego. Już nie pamiętam. Kierowali się na koszary lotnicze przy Rakowieckiej. Ojciec szedł w pierwszym rzucie jako dowódca oddziału. W drugim rzucie miał iść wujek Witold. Nie mieli broni, mój ojciec właściwie trzymał ręce w kieszeniach, bo nie miał z czego strzelać. Został ranny w krtań, ale nie dał się zabrać z placu boju, wiedział, że nie przeżyje. Nigdy nie znalazłam zwłok taty, chociaż chodziłam na niektóre ekshumacje. Może coś przegapiłam. Mamy tylko symboliczny grób ojca. Wujek został później wyprowadzony z Warszawy z powstańcami i trafił do niemieckiej niewoli. Wiem, że był prawdopodobnie w Oświęcimiu. Umarł pod Hanowerem.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy zostaliśmy wyprowadzeni. Czy to było 6 czy 7 sierpnia? Tu powstanie się nie udało, za duże przestrzenie były. Poza tym na Filtrach Niemcy, w akademiku Niemcy, w Ministerstwie Leśnictwa Niemcy, na Tarczyńskiej Niemcy, w Szkole Nauk Politycznych na Wawelskiej Niemcy i w dawnym gmachu Marynarki Wojennej też Niemcy. Cała okolica obstawiona. Przyszli do nas własowcy[2], pijani, i się zaczęło. Bardzo im do gustu przypadłam i chcieli mnie od matki oderwać – niby żeby kartofle obierać. Moja ciotka powiedziała: „Puść ją, puść. Co jej się stanie, jak parę kartofli obierze?”. Moja mama na to: „Od kiedy to się nazywa »kartofle«, moja droga?”. Jako trzynastolatka nie wiedziałam, o co chodzi. Wtedy dzieci nie były takie uświadomione jak teraz. Znęcali się nad nami okropnie, aż we mnie jakiś diabeł wstąpił. Przez jedną noc nauczyłam się kląć po rosyjsku. Moja mama była przerażona, ale to było bardzo skuteczne. Wiedziałam, gdzie ich komendant się zatrzymał (na parterze w naszym domu). Bali się go jak ognia, więc mówiłam, że on powiedział, żeby mnie zostawili w spokoju. Jakoś mamie się udało mnie obronić. Mój brat przebywał pod numerem 71, bo tam ciotka mieszkała. Babcia poszła do niego, żeby go pilnować, i całe szczęście, bo chcieli go rozstrzelać, posądzając, że dawał komuś jakieś znaki. A on pokazywał narzeczonej naszego znajomego, którą prowadzali sobie od domu do domu, żeby usiadła. Ona była zupełnie nieprzytomna ze strachu, posiniaczona, sukienkę miała podartą. Babcia świetnie mówiła po rosyjsku, więc jakoś go wybroniła. Nie widzieliśmy się przez ten czas, spotkaliśmy się dopiero na Zieleniaku.
Poproszę jeszcze, aby Pani podała imiona i nazwiska, osób, które były z Panią wygnane.
Moja mama Wanda Niewęgłowska, brat Andrzej Niewęgłowski, starszy ode mnie o cztery lata, babcia Wanda Krzywicka, średnia siostra mojej mamy Jadwiga Staniewicz z d. Krzywicka z córką Hanką (później Dubois) i najmłodsza siostra Izabella Klippel z d. Krzywicka, z córką Jolantą (potem nosiła nazwisko Rzadkowska, a następnie Borkowska). Był także z nami mąż ciotki Jadwigi, Leon Staniewicz, który chorował i nie mógł brać udziału w Powstaniu oraz jego ojciec Leon Staniewicz (senior). Wypędzeni wówczas zostali też państwo Sikorscy – pan Sikorski był przyjacielem mojego ojca – i jeszcze moja koleżanka Anka Januszewska z męża Rybałtowska. Ona przyszła do państwa Sikorskich i tam ją zastało powstanie. Mieszkała na Grójeckiej 20a czy b. To tam wrzucili własowcy granaty do piwnicy, dużo osób wtedy zginęło.
Wszyscy Państwo z Ochoty zostali wygnani w jednej grupie?
Tak, w jednej grupie.
Na ul. Filtrowej ustawiali nas naprzeciwko karabinu maszynowego i ciągle grozili, że rozstrzelają. Ostatecznie nas nie rozstrzelali, tylko dołączyli do innej kolumny, która szła ulicą. Szliśmy ulicą Żwirki i Wigury do Wszechnicy. Niemcy ostrzeliwali naszą kolumnę. Na Żwirki i Wigury podjechał czołg i załoga wybierała sobie młodych ludzi do zbierania rannych w pobliżu pozycji powstańczych. Parę osób wzięli. Mnie także chcieli zabrać, ale u mojego boku, wspierając się, szła taka pani, która podczas ostrzału z samolotu, kiedy uciekała z tramwaju ulicą Klickiego, została ranna i amputowali jej rękę. Nie wiem jakim cudem wyprowadzili wszystkich z tego domu przy Filtrowej 73, a ją zostawili. Jak nas wyganiali z domu do ogródka, to ona wyszła na balkon od ulicy Krzyckiego i wołała, żeby ją ratować. Własowcy związali dwie drabiny i przenieśli ją na nasz ogródek, położyli ładnie na pierzynie, poduszce i jeszcze ją gałązkami wachlowali, bo muchy na niej siadały. Ja się opiekowałam nią, a ona mną. Umazała mi całą twarz krwią, żeby się ode mnie odczepili. Tak doszliśmy do Zieleniaka.
Moja babcia, ciotka i mój brat stali przy bramie i czekali na nas, bo oni byli trochę wcześniej wyprowadzeni, może parę godzin przed nami. Mój brat taki szczęśliwy, że już jesteśmy, przyleciał z kartoflami gotowanymi w jakimś naczyniu, a mama powiedziała: „Andrzejku, ale to jest nocnik”. „Ale mamo, tyle osób już w nim gotowało”. Ja taka zadowolona, że coś ciepłego wreszcie zjem, złapałam, a to gorące, upuściłam i wszystko poszło w piasek. Ta pierwsza noc była podobno spokojna, ale mnie na wszelki wypadek położyli w takim dołku na obierzynach i nakryli futrem mamy, które babcia zabrała jakimś cudem z piwnicy. Wszyscy się położyli na mnie, żeby mnie żaden własowiec nie wypatrzył. Chodzili tacy z latarkami i szukali, trzeba było być cicho. Podobno komendant rozstrzelał jakiegoś własowca. Dantejskie sceny się tam działy.
Była tam też moja kuzynka, bratanica mojej mamy [Magdalena Krzywicka], która trafiła z ul. Akademickiej jako sanitariuszka, chociaż w zasadzie nic tam nie robiła, bo nic się nie działo. Ją też koledzy przykryli kocem i się uratowała. Na drugi dzień rano wyprowadzili nas Opaczewską do Bema. Okropne sceny pamiętam. Było pełno kobiet pogwałconych (choć wtedy nie wiedziałam, co to znaczy) i zamordowanych. W mijanych ogródkach rosło dużo mieczyków. Od tej pory nie lubię tych kwiatów, bo mi te zdarzenia przypominają. Pamiętam jeden taki obraz, jak w rowie stała staruszka, rodzina ją tam zostawiła, dała jej poduszkę i pierzynę. Ja bym się nią zajęła, ale nie mogłam, bo miałam już tę panią bez ręki.
Wsadzili nas do elektrycznego pociągu. Jeszcze Niemcy rozdawali cukierki i chcieli fotografować, tylko nikt po te cukierki nie wyciągał ręki. Wysadzili nas w Pruszkowie przy kolejowych warsztatach remontowych. Byliśmy tam tylko jedną noc. Nasza znajoma z Filtrowej 71, pani Morawska, była z córką i chyba z teściową oraz służącą Rózią. Rózia miała siostrę w Pruszkowie. Ona była żoną krawca, tak mi się wydaje. Ta siostra szukała Rózi i ją znalazła, ale Rózia powiedziała, że bez swojej pani i jej rodziny nie wyjdzie, pani Morawska zaś, że bez mojej ciotki nie wyjdzie, moja ciotka bez nas nie wyjdzie, my nie wyjdziemy bez znajomych. Tak się zebrało kilkanaście osób. Siostra Rózi nas wyprowadziła, tylko bez mojego brata, ale dała mojej mamie słowo honoru, że na głowie stanie i go uratuje. Próbowała chyba dwa razy – za trzecim jej się udało. Zaprowadziła nas do siebie, mogliśmy się umyć, była zupa do zjedzenia. Nie chciała ani grosza, ale nasz znajomy, który miał dolary, zostawił je, bo powiedział, że to dla następnych, których będzie ratowała.
Jak wyglądało to wyprowadzenie? Jak ono przebiegało?
Zaświadczenie dała nam pani doktor Kiełbasińska[3]. Napisała, że jesteśmy chorzy na tyfus czy czerwonkę – już nie pamiętam – i nas wypuścili.
Czy zapamiętała Pani coś jeszcze z pobytu w obozie w Pruszkowie? Jakie np. panowały tam warunki?
Tam było bardzo dużo ludzi, nie oddalałam się od mamy ze strachu, że zabłądzę. Nawet jak spałyśmy z mamą, to trzymałam ją za szyję, żeby mi nie uciekła.
Byli Państwo w hali czy na dworze?
Siedzieliśmy na betonie. Miałam znajomą, Krystynę Łabiszewską. To była taka pomoc dentystyczna. Ona miała jeszcze dwie siostry – m.in. Basię, z którą mój brat architekturę studiował oraz starszą siostrę, której imienia nie pamiętam. Była w Pruszkowie z matką, ojcem i tymi siostrami. Jej ciocia i starsza siostra siedziały na torach i w nocy przejechał je pociąg. Zginęły.
Czy zna Pani ich imiona i nazwiska?
Właśnie nie mogę sobie przypomnieć… Pamiętam twarze, ale nazwiska nie.
A czy wie Pani, gdzie zostały pochowane?
Wiem, że obecnie ich grób jest na Powązkach.
Czy przypomina sobie Pani jakąś pomoc na terenie obozu, np. rozdawanie posiłków?
Nie, nie. Jeżeli wyszliśmy z domu 6 czy 7 sierpnia, jeden dzień byliśmy na Zieleniaku, to mógł być 8 albo 9 sierpnia, jak trafiliśmy do Pruszkowa. Może Niemcy nie byli jeszcze tak zorganizowani.
Wspomniała Pani o pani Kiełbasińskiej, która podpisała dokumenty. Jest to znana nam osoba. Czy ona również Państwa przeprowadziła przez bramę?
Nie, ona coś podpisała.
A miała Pani osobiście do czynienia z panią Kiełbasińską?
Może i ją widziałam, ale twarzy nie pamiętam.
Czy wie Pani coś o tej kobiecie, siostrze Rózi, która Państwa wyprowadziła? Czy zna Pani jej nazwisko?
Nie. Według mnie ona nie była sanitariuszką, tylko nałożyła tę opaskę.
Zresztą ja też taką w Milanówku nosiłam. Nie chcieli mnie zapisać do Czerwonego Krzyża, mówili: „Tylko opaski nosicie i nic nie robicie”. Sama ją sobie uszyłam i z moją starszą kuzynką kupowałyśmy z kieszonkowego bułki, bo na nic więcej nas nie było stać, i jak przywozili te transporty do Milanówka, to chodziłyśmy na peron, rozdawałyśmy te bułki. Było dużo osób poparzonych, które nie mogły tego jeść, ale nie miałam nic innego, by im dać. Nosiłyśmy rannych na noszach, a jak nie dźwigałyśmy noszy, to walizki, bo mieli jakieś zasoby z sobą zabrane.
Pomagała Pani innym wypędzonym.
Pomagałam, bo jak na swoje lata byłam wyrośnięta. Silna dziewucha byłam. W czasie okupacji kaloryfery to tak ledwo grzały, żeby rury nie popękały, trzeba było węgiel nosić. Piecyk stał w pokoju. Chodziłam z ojcem do piwnicy. Braliśmy dwa kubły węgla, zanim ojciec zamknął piwnicę, to już byłam na trzecim piętrze, po dwa schody z tymi dwoma kubłami wbiegałam.
Kiedyś w czasie okupacji usłyszałam taki szwargot niemiecki, więc wylazłam, oczywiście musiałam sprawdzić, co się dzieje. A to przyszedł jakiś Niemiec z Żydówką, tłumaczką. Nie wiem dlaczego, bo tylko do nas przyszedł. Czy podobne nazwisko, czy co. W każdym razie pamiętam jej buzię do dzisiaj. Blada, trzęsąca się. Mówiła, że to „nie ten”. Jak wylazłam z głowę całą w lokach, to Niemiec zaraz do mnie z pytaniem o kenkartę[4]. Poszłam do pokoju, przyniosłam legitymację szkolną. Oficjalnie chodziłam do szkoły krawieckiej. On się zaczął strasznie śmiać, jak zobaczył, w którym roku się urodziłam. Powiedział do ojca (tata znał niemiecki): „Jutro jest poniedziałek, musi jej pan przetłumaczyć akt urodzenia na niemiecki, podstemplować, bo ją wywiozą na roboty”. Po wszystkim mama powiedziała: „Myślałam, że cię zamorduję”.
Wydawała się Pani dużo starsza?
Tak, mnie się też wydawało, że jestem starsza.
Wracając do Pruszkowa, ta kobieta, która nas wyprowadziła, mieszkała blisko obozu. Nie mogła nas przetrzymać, bo się bała, że mogą zrobić u niej rewizję. Ciotka miała koleżankę, chyba panią Irenę Kuczyńską (też dentystkę) i my u niej nocowaliśmy. Tam też przyprowadziła mojego brata. Wyprowadziła go przy okazji wynoszenia jakiegoś nieboszczyka. Na drugi dzień poszliśmy z babcią do Milanówka, gdzie przy ul. Parkowej 1 mieszkał szwagier babci. Siostra babci już nie żyła. On miał willę. Było pełno warszawiaków, ale nas przyjął.
Było wielu warszawiaków w tym domu czy w ogóle w okolicy?
W ogóle.
A w domu?
Tam u dziadka było parę osób, ale nie wiem ile.
To byli członkowie rodziny czy obcy?
To byli obcy.
Była u niego gosposia, którą zresztą moja mama mu poleciła. Gosposia nas zaopatrzyła w ręczniki i bieliznę pościelową. Mieliśmy dwa pokoje i werandę i tak spaliśmy na podłodze na jakichś materacach.
Niemcy czasem obstawiali Milanówek z psami. Mleczarka zawsze nas uprzedzała, że Niemcy są, niekiedy nawet obok posesji tego dziadka. Ta willa stała w ogrodzie, sąsiadowała z taką zalesioną parcelą. Tam była sucha studnia i ten szwagier babci kazał zbić krąg, który był na wierzchu, wstawił tam drabinę i mój brat i jeszcze chyba trzy czy cztery osoby, ja także, tam się chowaliśmy.
W momencie kiedy Niemcy przychodzili?
Jak już wiedzieliśmy, że są Niemcy, to mama nas tam chowała i deklem z rurką przykrywała, żebyśmy mieli trochę powietrza. Zasypywała to liśćmi. Tam rosły dęby z gałęziami przy samej ziemi. Jak było dużo liści, to my na nich leżeliśmy i niby czytaliśmy książki, a jak trzeba było, to do tej studni. Mama nerwowo nie wytrzymywała, bo przecież jak Niemiec przyszedłby z psem, to pies by nas tam wykrył. Wrzuciliby granat i byłoby po nas.
Nie powiedziałam jeszcze tego, że moje ciotki i moja babcia przyszły do Warszawy, jak jeszcze Niemcy byli. W kotłach od centralnego ogrzewania schowały alkohol. Obydwie były dentystkami i dostawały przydział spirytusu. Żeby własowcy się tym nie popili, to go schowały, ale tego nie znaleźli, dzięki Bogu. One przyszły po to, bo nie miały pieniędzy. Moja mama miała pięćsetki, tzw. górale, których nikt nie chciał przyjmować, biżuterię zaś zabrali im własowcy. Mama swoją zakopała.
Opowiadały ciocie, jak udało się im przedostać do Warszawy?
Mieliśmy znajomą, panią Bartczakową. Na placu Narutowicza miała kwiaciarnię i owocarnię[5]. Miała też swoje sady pod Warszawą. One się zatrzymały u niej na noc. Jak ona się dowiedziała o ich planach, to nie chciała ich samych puścić. Powiedziała: „Ja ich wszystkich znam, bo ciągle siedzą na jabłkach albo na pomidorach”, i poszła razem z nimi. Warty wszystkie znała, obiecała im alkohol. One tutaj weszły od Raszyńskiej, zabrały to, co miały zabrać, wykopały mamy biżuterię i wróciły. Mama nie chciała iść, powiedziała: „Co, wszystkie pójdziemy? Jak nas zabiją, to wszystkie dzieci zostaną bez opieki”. Ciotki wróciły szczęśliwie.
Potem przyjechał po nas z Radziwiłłowa wujek, brat mamy, Kazimierz Krzywicki, i zabrał nas do siebie. Tam taki student nas uczył, ale mój brat umiał więcej od niego. Mama mówiła jednak, żebyśmy się nie wygłupiali, bo on musi utrzymać swoich rodziców i musi zarabiać. Mama miała dużo pieniędzy, tylko wszystko w góralach, których nie chcieli brać. Za takiego górala sto złotych co najwyżej dawali. Z tego Radziwiłłowa wróciliśmy do Milanówka, kiedy weszli Rosjanie. Mieszkaliśmy w willi Zalesie, okropnie zapluskwionej. Jak się człowiek budził w nocy, to pełno pluskiew na nim było. Mieszkała tam też nauczycielka z córką i zięciem.
Po wojnie moja ciotka wyjechała na Śląsk, do Chorzowa, bo jej sąsiadka kiedyś mieszkała w Chorzowie, chciała wrócić i namówiła ciotkę, żeby z nią pojechała, że tam sobie otworzy gabinet dentystyczny. Ciotka następnie nas sprowadziła, bo listy od niej były całe zapłakane, że taka samotna jest. Poszłam do szkoły żeńskiej. Było mi tam bardzo dobrze. Tam spotkałam swojego przyszłego męża. To był kuzyn mojej dwa lata starszej koleżanki. Tak się prowadzaliśmy, aż się pobraliśmy. Za mąż wyszłam w 1953 roku w styczniu. Jak zrobiłam maturę w 1949 r., to wróciłam do Warszawy. Niestety nie dostałam się na studia raz i drugi i musiałam zacząć pracować. Pracowałam w centrali handlu zagranicznego w łożyskach tocznych. Mam jedną córkę. Skończyła Akademię Sztuk Pięknych. Moja mama i mój mąż już nie żyją. Mam jeszcze brata, ale mieszka w Paryżu.
Wie Pani, jakie były dalsze losy Państwo Sikorskich oraz Pani koleżanki, Ani, z którymi była wygnana Pani rodzina? Czy również zostali wyprowadzeni i trafili do Milanówka?
Tak, oni wszyscy też wyszli. Nawet poprosiłyśmy tę kobietę, która nas wyprowadzała, żeby szukała matki mojej koleżanki. Ona mieszkała, jak wspomniałam, na Grójeckiej 20. Ta pani znalazła tę mamę, ale nie mogła już jej wyprowadzić, ona jednak przeszła przez mur i znalazła się w Milanówku.
Pamiętam, jak przez Milanówek stale szły transporty towarowe z ludźmi i oni wyrzucali butelki z listami. Staliśmy z bratem i płakaliśmy na ten widok.
Zbierali Państwo te butelki?
Tak, tak. To się rozwieszało, bo gdzie szukać tych ludzi? Ale ten obraz został we mnie do dziś. Nie bardzo mogę o tym mówić, bo zaraz się cała trzęsę. Nigdy z moim bratem nie rozmawiam na ten temat.
Zapytam się jeszcze jak miał na imię i nazwisko szwagier Pani babci, u którego zatrzymała się rodzina w Milanówku?
Wilhelm Klein. Jednego jego syna w Katyniu zamordowali, a drugi był z nim. Jednemu było Witek, a drugiemu chyba Juliusz. Lolek na niego mówili.
A jakie były losy bratanicy Pani mamy, o której Pani wspomniała?
Magdalena Krzywicka w czasie powstania była sanitariuszką przy ul. Akademickiej przy placu Narutowicza. Trafiła z koleżanką na Zieleniak. Potem była wieziona do Pruszkowa, ale kolejarz pomógł jej się schować i nie trafiła do obozu, tylko udało jej się przedostać do rodziny w Radziwiłłowie.
Jeszcze nie powiedziałam, że siostra babci Janina Matuszewicz, która pracowała na Politechnice, miała dwupokojowe mieszkanie od ulicy Koszykowej na terenie politechniki. W czasie powstania razem z rodziną siedziała pod gmachem chemii czy fizyki. Tam była jeszcze nasza kuzynka. Ta kuzynka z dzieckiem i mężem odnalazła się potem, ale wszyscy ją pytali: „Co z Janką?”, czyli siostrą mojej babci. Siedziała z nimi do pewnego czasu, ale to taki niespokojny duch był. Wróciła do swojego mieszkania, jeszcze namówiła gosposię od profesora Pleśniewicza z piętra niżej i innego profesora z bratem. Jak się okazało, całą tę czwórkę Niemcy rozstrzelali. Szukaliśmy jej przez Czerwony Krzyż, nikt nic nie wiedział. Trzeba było trafu. Portier spacerował wokół tego domu przy Koszykowej (on był spalony). Zobaczył taśmę od karabinu maszynowego. Zastanowiło go to: „Skąd się to wzięło?”, a tam pracowali z hufca pracy i taki chłopak powiedział: „O, nie takie rzeczy znaleźliśmy”. „A co jeszcze znaleźliście?”. „A pantofel”. „A gdzie ten pantofel?”. „Do piwnicy wrzuciłem”. Portier poszedł do piwnicy i zobaczył, że to pantofel tej siostry mojej babci, Janki. Poszedł z tym pantoflem do rektora: „Panie rektorze, to jest pantofel pani Matuszewicz”. Ona bardzo lubiła tych portierów wszystkich. Miała psa setera irlandzkiego. Gdy po wojnie prowadzili przewód elektryczny, w czasie tego przekopu trafili właśnie na nią. Miała taki charakterystyczny różowy woreczek z jedwabiu na biżuterię (moja mama jej go uszyła), zresztą bardzo ładną. Woreczek został, tylko biżuterii nie było. Oni to szybko zasypali. Ten profesor i jego brat mieli obrączki, jakiś sygnet czy coś. To wszystko było, czyli tylko ją okradli. Tamten profesor z bratem przez rodzinę został pochowany, my zajęliśmy się pochówkiem tej gosposi, bo po nią się nikt nie zgłosił. Ona leży w naszym grobie.
Z takich rzeczy, które jeszcze pamiętam… Kolega mojego brata Stanisław Wądołowski – on jeszcze matury nie miał, ale podobno bardzo zdolny, lotnictwem się interesował – przyszedł do matki. To była Filtrowa przy Łęczyckiej. Stał oparty o drzwi wejściowe. Jak własowcy weszli, strzelili w te drzwi i ranili go w kręgosłup. Tak mi mówiła moja koleżanka Anka Sławińska, która tam mieszkała na parterze. Nie wiem, czy oni go zabili i potem spalili razem z matką?
Coś takiego chodzi mi po głowie. Z kolei na ulicy Górnickiego róg Dantyszka mieszkali rodzice koleżanki mojej ciotki, dentystki. Jak ona się nazywała? Maria Kostuch, to jej panieńskie nazwisko. Ona brała czynny udział w powstaniu. Jej brat był cichociemnym zrzuconym na terenie Polski. Przebywał w Warszawie, ale nie wolno mu było kontaktować się z rodzicami. Czasami tylko z daleka im się przyglądał. Ojciec był bardzo chory. Jak własowcy wyprowadzali wszystkich z tego domu, to ten pan nie mógł wstać, jego żona z nim została. Żywcem ich spalili…
Czy po wojnie wracało się w rozmowach do czasów wojennych, powstańczych? Czy rozmawiała Pani o tym z mamą czy z krewnymi?
Nie, nie chcieliśmy wspominać tego. To było zbyt bolesne. Pierwszy raz tak opowiadam. Nikomu tego nie mówiłam, nie mogłam. Zresztą, wie pani, jak ktoś tego wszystkiego nie przeżył, to nie zrozumie. I dzięki Bogu.
Wspominała Pani, że próbowała pisać wspomnienia. Jak rozumiem, nie powstały?
Nie. Parę lat temu próbowałam, ale jakoś nie mogłam.
[1] Leon Jan Bolesław Staniewicz (1871-1951) – polski inżynier elektrotechnik, profesor i prorektor Instytutu Elektrotechnicznego w Petersburgu, dziekan, rektor i profesor Politechniki Warszawskiej, profesor Politechniki Gdańskiej. Podczas II wojny światowej mieszkał w Warszawie, skąd po Powstaniu Warszawskim został wysiedlony do obozu w Pruszkowie. Zwolniony, z ramienia Rady Głównej Opiekuńczej wspomagał w Milanówku pracowników naukowych.
[2] Własowcy – potoczne określenie rosyjskojęzycznych żołnierzy w mundurach niemieckich.
[3] Jadwiga Kiełbasińska-Dobrowolska (1904–2002) – akuszerka podająca się za lekarkę, wyznaczona przez Niemców na naczelnego lekarza obozu przejściowego Dulag 121.
[4] Kenkarta – dowód tożsamości osób niebędących obywatelami niemieckimi, obowiązujący w czasie II wojny światowej na terenach okupowanych przez hitlerowskie Niemcy.
[5] Owocarnia (daw.) – sklep z owocami.