Górak Jolanta – „Miasto umarło”
Jolanta Górak z d. Kielarska, ur. w 1936 r., w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała wraz z matką Anną Kielarską oraz siostrą Krystyną przy ul. Łowickiej w Warszawie. We wrześniu 1944 r. zostały one wygnane do obozu Dulag 121, skąd, dzięki pomocy polskiego lekarza, jako osoby chore zostały skierowane do szpitala w Tworkach. Poza bramą obozu odłączyły się od kolumny, a następnie przedostały do wsi Grabce-Towarzystwo. Swoje wspomnienie Pani Jolanta Górak przesłała Muzeum Dulag 121 w październiku 2021 r. Zachowujemy pisownię zgodną z oryginałem.
Urodziłam się w Warszawie w 1936 roku. Ojciec mój Zygmunt Kielarski poległ w obronie Warszawy na Pelcowiznie (wrzesień 1939) i pochowany został na Cmentarzu Brudnowskim jako żołnierz nieznany. Ja z chwilą wybuchu powstania miałam 8 lat – dziecko zlęknione po przeżyciach okupacyjnych. Po wojnie leczone z lęków.
Powstanie Warszawskie przeżyłam na Mokotowie, Łowicka 23 dom ten należał do Szyllerów, a miał tą zaletę, że za siatką były ogródki działkowe, w których korzystaliśmy, co było niebezpieczne, ale konieczne, bo dom był pełen ludzi. Oprócz lokatorów byli uchodźcy z Ochoty, uciekający przed śmiercią, więc było kogo karmić. Trwaliśmy tak do września, z różnymi przygodami i ogromnym niebezpieczeństwem. Najbardziej przeżywałam naloty i śmierć ludzi od strzelców wyborowych, który kosili ludzi, amatorów dóbr działkowych.
Tak było do września – jak padł Mokotów – ale daty nie pamiętam. Niemcy zjawili się o świcie i wygnali nas z domu, podpalili psa rozpylaczem. Mama znająca niemiecki, uprosiła Niemca, żeby poczekał, bo w piwnicy został niemowlak, Stefanek, pozostawiony przez swoją matkę, która doznała szoku. Moja Mama zachowała się dzielnie, wprost heroicznie, i jestem z niej dumna. Niosła dziecko aż do Pruszkowa. Chłopiec przeżył wojnę. Potem podpalili dom, widziałam jak płonął. Gnano nas przez miasto – Wyścigi, Dworzec Zachodni i Pruszków. Po drodze rozstrzelano grupę mężczyzn.
W Pruszkowie przebywaliśmy w wielkiej hali na betonie, a legowisko robiliśmy z naszych tobołków. Na początku nie było picia, ani jedzenia, ale później przyszły siostry z opaskami Czerwonego Krzyża i ludzie już nie płakali, warunki się poprawiły, a pierwszy napój, który pamiętam to była czarna kawa.
Potem była selekcja i, jak mówiła Mama (już po wojnie), zakwalifikowano nas do Oświęcimia, ale uratował nas polski Lekarz siedzący przy Niemcu (nazwiska nie pamiętam), znajomy Rodziców z Warszawy. Dołączono nas do transportu do Tworek. Na ulicach Pruszkowa miałyśmy się odłączyć od kolumny, i tak się stało. Kolumnę eskortowały siostry. One nam to ułatwiły, informując, żeby się zgłosić do RGO, które skierowało nas do wsi Grabce-Towarzystwo.
Koniec wojny. Było zimno. Mama wzięła nas za ręce i wyruszyłyśmy do Warszawy. Most był drewniany, a na moście pełno ludzi. Eskorta to rosyjskie żołnierki, które były bardzo chamskie. Szłyśmy piechotą na Łowicką. Widoki okropne. Pytam mamę, gdzie jest Warszawa? Odpowiedziała, że miasto umarło.
Dom nie istniał, wypalony. Spałyśmy w gruzach, a potem przez PCK trafiłyśmy do Skierniewic i dalsza tułaczka ludzi bezdomnych…
To, co przeżyłam pozostało w mojej pamięci. Ciągle zadaję sobie pytanie. Dlaczego? Bez odpowiedzi.