Górecka Danuta – „Krzyczałam, że umieram”
Danuta Teresa Górecka w 1944 roku miała 15 lat. Całe Powstanie Warszawskie spędziła w ogarniętym walkami mieście, a na początku października trafiła wraz z matką do obozu przejściowego Dulag 121, skąd wywieziono ją do Krakowa, a następnie zaprzęgnięto do prac porządkowych w wojskowych koszarach na Skałce. Historia wojenna Danuty Góreckiej została opisana w artykule „Krzyczałam, że umieram” autorstwa Tomasza Kuźmicza, który ukazał się na łamach Kuriera Południowego (nr 353) w 2010 roku.
1 sierpnia 1944 roku pani Danuta była umówiona z koleżanką na skwerku koło kościoła Dzieciątka Jezus, jednak ojciec, mimo, że nigdy nie był zbyt srogi, tym razem stanowczo zabronił swej jedynej córce wychodzić z domu. Jego ton i decyzja stały się zupełnie jasne o godzinie 17, w chwili wybuchu powstania, o którym już wcześniej, jako żołnierz Armii Krajowej, doskonale wiedział.
Początek był euforyczny. Wszyscy wynosili na podwórko meble, budowali barykady, szykowali butelki z benzyną i z naftą. Toczące się walki szybko jednak zmusiły okolicznych mieszkańców do przeniesienia się do piwnic. „Tuż przed upadkiem, powstania młodszy ode mnie o rok, czternastoletni kolega, wyszedł na podwórko podczas przerwy w bombardowaniach i szrapnel urwał mu nogę powyżej kolana – opowiada pani Danuta. – Mój ojciec, który był akurat w pobliżu, z kilkoma innymi mężczyznami przenieśli go do punktu sanitarnego. Tam chłopak przeszedł operację bez znieczulenia przeprowadzoną przy użyciu kuchennego noża. Pamiętam też inną tragiczną sytuację, kiedy matka z dzieckiem usiłowała przejść przez ulicę między barykadami. Niestety z bramy wyszedł Niemiec i strzelił do tej kobiety. Ona upadła, a dziecko rzuciło się na nią z płaczem. Żołnierz zaśmiewał się, stojąc nad nimi i po chwili wypalił po raz drugi, zabijając dziecko.”
W czasie nieustannych walk kopano w podwórkach prowizoryczne studnie, jednak woda z nich była bardzo brudna, czasem nawet z robakami, które trzeba było wyłowić. W lepszej sytuacji byli ci, którzy mieli spirytusowe maszynki – mogli gotować. „Moja matka miała trochę kaszy manny, która długo była głównym naszym pożywieniem – wspomina pani Danuta. – Później przez wiele lat na samą nazwę „kasza manna” dostawałam gęsiej skórki, nie mogłam na nią patrzeć. Ale głód był straszny. Matka schudła prawie 30 kg i wyglądała jak staruszka, jakby z Oświęcimia była wyprowadzona. Potem oczywiście odzyskała siły.”
W tej samej kamienicy, przy Miedzianej, sąsiedzi mieli warsztat ślusarski. Któregoś dnia pani Górecka poszła tam z córką właścicieli. Pech chciał, że do środka wpadł granat, raniąc obie dziewczyny. „Część odłamków mam w udzie do dzisiaj – mówi pani Danuta. – Pamiętam, że krzyczałam wtedy, że umieram, że jestem zabita, czym przeraziłam mamę. Byłam ranna w udo, w ucho i w rękę.”
Po dwóch miesiącach powstańczych walk pojawił się ojciec pani Danusi, który uprzedził żonę i córkę, że najprawdopodobniej będzie ewakuacja, więc powinny przygotować się do wyjścia z Warszawy, on sam zaś pozostanie ze swoim oddziałem, więc muszą radzić sobie same. „Szliśmy od Miedzianej aż do Fortu Bema pod kościół, gdzie po raz pierwszy wszyscy dostali wydawaną przez czerwony krzyż czarna kawę, kromkę chleba i pomidor – mówi pani Górecka. – Tam też przenocowaliśmy. Matki z małymi dziećmi lokowano w środku, w kościele, a pozostali kładli się, gdzie popadło. Rano ruszyliśmy pieszo do Włoch. Tam wsadzono nas do wagonów towarowych i tak trafiliśmy do Pruszkowa, do obozu przejściowego Dulag 121, który znajdował się na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Wyglądało to przeokropnie. W hali gdzieniegdzie były sienniki, gdzieniegdzie słoma, a na podłodze, jak dobrze pamiętam, stale była woda. Rano, każdy, pod warunkiem, że miał jakiś pojemnik, dostał czarną kawę i trzy suchary, co stanowiło całodzienne wyżywienie. Ale najgorsze, przynajmniej dla mnie, były latryny. Urządzono je na powietrzu: rów i jakieś deski, to wszystko. Kobiety, dzieci i mężczyźni musieli załatwiać się w jednym miejscu. Koszmar. Do obozu trafiła też ta koleżanka, której rodzice mieli warsztat i która, podobnie jak ja, odniosła obrażenia przy wybuchu. Oni jednak, dzięki posiadanym oszczędnościom, wyszli już po czterech dniach. My zostaliśmy trochę dłużej. W końcu odbył się apel. Po selekcji zostałam z mamą. Byłam od niej wyższa i już prawie dorosła. Wpakowano nas do wagonów, ale nie jak zazwyczaj, do bydlęcych, tylko normalnych, osobowych III klasy. Dziś już takich nie ma.
Rozeszła się pogłoska, że transport ma dotrzeć do Oświęcimia. Zaczął się płacz i odmawianie modlitw. Tymczasem pociąg dojechał do Krakowa, a ludziom kazano przejść do samochodów, którymi wywieziono ich do koszar wojskowych na Skałce. Pani Danuta zakwalifikowana została do sprzątania, a jej matka trafiła do pracy w kuchni. „Pracował tam, jako tłumacz, starszy ode mnie o dwa lata chłopak, Stefan – opowiada pani Górecka. – Któregoś dnia powiedział, że jeśli się zgodzę, może mnie wywieźć do swojej rodziny mieszkającej w Zabierzowie, 14 kilometrów od Krakowa. Od razu odpowiedziałam, że nie mam żadnych pieniędzy. On jednak przekonywał, że chce po prostu pomóc, więc przedyskutowałam to z mamą, która stwierdziła, że choć nie wiadomo, jaki mnie los spotka poza obozem, to i w obozie jest wystarczająco niepewny. „Korzystaj” – powiedziała. I rzeczywiście, wywiózł mnie, a po tygodniu również moją matkę. Okazało się, że była to rodzina kolejarska. Ugościli nas, wyczyścili. Nie chcieli też przyjąć żadnej zapłaty. Byliśmy tam aż do czasu, kiedy Niemcy zaczęli uciekać. Przed sobą pędzili jednak własowców, a ponieważ była to banda zwyczajnych zbirów, to babcia Stefana kazała mi schować się do beczki po kapuście. Marna to była ochrona, ale ona uważała, że może mnie to uratować. Tak przesiedziałam całą noc, a rano, kiedy się uspokoiło, wyszłam, tym bardziej, że potrzebowałam iść do ubikacji, która była na zewnątrz. Trudno. Rozejrzałam się, nikogo nie ma, więc idę. Jak tylko wyszłam ze sławojki, stanął przede mną żołnierz radziecki. O nich też słyszeliśmy wiele złego – gwałcili, rabowali. Babcia, stojąc w oknie, załamała ręce. On jednak zagadnął. Spytał, skąd jestem. Mówię, że z Warszawy, z powstania. „To „germańscy” ubili ci pewnie rodziców”. Przytaknęłam, co miałam mówić? A on dał mi gumę do żucia i zapewnił, że idzie na Berlin i będzie bił tych „germańców”. Potem szły już regularne wojska, Rosjanie na czołgach i Polacy z Armii Kościuszkowskiej.”
5 lutego obie kobiety wyruszyły z Zabierzowa wraz z rodziną, która także chciała dotrzeć do rodzinnej Warszawy. „Szliśmy po 25 kilometrów dziennie – wspomina pani Danuta. – W końcu utknęłyśmy w Dęblinie. Organizowano co prawda przejazdy do Siedlec drezyną, ale trzeba było zapłacić pieniędzmi albo wódką. Na szczęście znalazła się jakaś kobieta, która dała za nas alkohol, a mama obiecała, że jej go zwróci, jak tylko dostaniemy się na miejsce. Tak też zrobiła, choć ta kobieta, jak stwierdziła, wcale tego nie oczekiwała. „Chciałam po prostu pomóc” – powiedziała. W Siedlcach, gdzie mieliśmy dziadków, zastał nas koniec wojny, a ja miałam tam mieszkać jeszcze trzy lata, do 1948 roku.