Krzemiński Jacek – Wspomnienia z obozu w Pruszkowie
Jacek Krzemiński, urodzony w 1935 r. warszawiak, który w obozie w Pruszkowie znalazł się dwukrotnie. Pierwszy raz, gdy na początku października razem z rodzicami opuścił Warszawę po zakończeniu Powstania Warszawskiego. Wkrótce potem drugi raz wraz z matką, aby wyciągnąć z niego zaaresztowanego ojca. Jacek Krzemiński swoje wspomnienia nadesłał do Muzeum w 2013 r.
Pierwszy raz w Pruszkowie
Cały okres Powstania spędziłem w naszym mieszkaniu przy ulicy Lwowskiej 10. Dom był własnością Banku Polskiego, gdzie pracował mój ojciec. W dniu wybuchu Powstania w domu byłem ja (9½ lat) i moi rodzice. Moi dwaj starsi bracia, Wojtek (18 lat) i Andrzej (14 lat), obaj brali udział w Powstaniu, w Kompanii Harcerskiej Batalionu „Gustaw” (Andrzej zginął 13go sierpnia przy wybuchu czołgu na ulicy Kilińskiego). W parę dni po kapitulacji Powstania zostaliśmy wypędzeni z naszego domu. Nie było wiadomo dokąd nas Niemcy zaprowadzą. Szliśmy w niekończącym się tłumie ludzi razem z innymi mieszkańcami naszego domu, ulicą Nowowiejską do Alei Niepodległości, Aleją Niepodległości do Wawelskiej, Wawelską do Grójeckiej i w końcu przez Ochotę na Dworzec Zachodni. Wzdłuż naszej drogi stali i pilnowali nas, żeby ktoś nie uciekł, rozstawieni co paręset metrów, żołnierze w niebieskich mundurach Luftwaffe. Po drodze wszędzie zburzone albo spalone domy, gdzieniegdzie spalone zwłoki ludzkie. Na Ochocie straszny i przygnębiający swąd spalonych domów. Po krótkim pobycie na Dworcu wsadzono nas do wagonów towarowych i po krótkiej podróży znaleźliśmy się w obozie Durchgangslager 121 w Pruszkowie. Umieścili nas w hali remontowej, betonowa podłoga i szyny, między szynami głębokie kanały do naprawy wagonów. Tam, na tym betonie, spędziliśmy noc.
Noc była niespokojna, pełna jęków i krzyków. Rano przyszły kobiety z RGO (Rada Główna Opiekuńcza) i dostaliśmy coś ciepłego do picia, chyba kawę zbożową, i kawałek chleba. W naszej grupie z Lwowskiej 10 była pani doktor Bałurska, która zaraz po przybyciu do obozu zabrała się za organizowanie szpitala. Pacjentami byli głównie mieszkańcy naszego domu. Dla każdego wymyśliła jakąś chorobę, młode kobiety przerobiła na pielęgniarki, które założyły białe opaski z namalowanym na nich pomadką czerwonym krzyżem. W hali znalazła też parę naprawdę rannych i chorych osób, niektórzy leżący na noszach, i te osoby również włączyła do naszego szpitala. Zaczęła też pertraktacje z Niemcami o wypuszczenie tego szpitala z obozu i przewiezienie go do pobliskiego Milanówka. Myślę, że w tych pertraktacjach uczestniczyli ludzie z Polskiego Czerwonego Krzyża, którzy w obozie pomagali jak mogli. Już następnego dnia akcja pani Bałurskiej udała się i cały nas szpital opuścił obóz i kolejką EKD (Elektryczna Kolejka Dojazdowa, obecnie WKD – Warszawska Kolej Dojazdowa) miał się przenieść do Milanówka. Czerwony Krzyż zorganizował kilka furmanek, na które załadowano tych naprawdę chorych i rannych, reszta obok furmanek na piechotę. Pod eskortą niemieckiego żołnierza z karabinem, jakiegoś prawie staruszka, ruszyliśmy przez Pruszków na stację kolejki. Ja szedłem z moim przyjacielem Wiesiem Szlenkiem obok furmanki, na której leżał na noszach jakiś mężczyzna z nogą w gipsie. Nagle, furman, który szedł z nami obok furmanki dał mi lejce i powiedział, że za chwilę wraca. Szliśmy dalej, koń nie sprawiał mi kłopotu ani nie wymagał ode mnie prowadzenia, szedł za furmanką przed nami. Po kilku minutach furman wrócił i wręczył mi i Wiesiowi po wielkim kawałku kiełbasy. Szliśmy dalej jedząc tę kiełbasę, pierwsze mięso po przeszło dwóch miesiącach postu. Przez te ostatnie dwa miesiące naszym pożywieniem była kasza „okraszona” sokiem malinowym. Na początku jeszcze były kartofle i kawałek boczku, który się skończył po paru dniach. Ta kiełbasa to był prawdziwy raj. Do dziś, kiedy jem zwyczajną, wędzoną kiełbasę, przypomina mi się smak kiełbasy z Pruszkowa. Dotarliśmy do stacji kolejki i załadowano nas do wagonu. W wagonie nadal był ten żołnierz, który miał nas pilnować, aż do celu podróży. Ale po drodze zdrowi „pacjenci” uciekali z pociągu na stacjach w drodze do Milanówka. Moi rodzice i ja uciekliśmy w Zachodniej Podkowie Leśnej. Niemiecki żołnierz nie reagował na te ucieczki, pewnie nie rozumiał po co on w kolejce EKD w ogóle był. W Podkowie udaliśmy się do willi doktora Lilpopa, przyjaciela moich rodziców, gdzie spędziliśmy parę tygodni aż do wyjazdu do Krakowa.
Drugi raz w Pruszkowie
Mój drugi pobyt, a raczej wizyta, w obozie w Pruszkowie, to prawie trudna do uwierzenia historia. Po zakwaterowaniu w domu doktora Lilpopa mój Ojciec zaczął się starać o pracę w Banku Emisyjnym w Krakowie. Pod Krakowem, w Bieżanowie, mieliśmy rodzinę, u której mieliśmy przemieszkać do końca wojny. Jednak, aby wyjechać do Krakowa, musieliśmy mieć dokumenty z krakowskiego oddziału Banku. W okresie oczekiwania na te dokumenty mój Ojciec został aresztowany przez Niemców w łapance na przystanku kolejki EKD w Podkowie i jako bezrobotny znowu wsadzony do obozu w Pruszkowie, gdzie czekał na wywiezienie na roboty do Niemiec. Wieść, że jest w obozie i w którym baraku, przyniosła nam jakaś nieznajoma kobieta z PCK czy też z RGO, która pracowała w obozie. W parę dni po aresztowaniu Ojca, przyszły papiery z Banku w Krakowie o jego zatrudnieniu i zezwolenie na przejazd koleją. Aby wyjść z obozu, to zezwolenie na pracę miał Ojciec pokazać w biurze Gestapo w obozie, które się mieściło, jak nas poinformowała ta Polka pracująca w obozie, w zielonym wagonie kolejowym w środku obozu. Powstał problem jak te papiery do obozu dostarczyć. Moja Matka znalazła na to rozwiązanie: pójdziemy do obozu, znajdziemy tam Ojca i mu je wręczymy, a on już sam załatwi z Niemcami, żeby go wypuścili. Matka wzięła mnie ze sobą mówiąc, że jak nas w obozie zatrzymają, to wszystkich razem. Moja Matka mówiła doskonale po niemiecku, jako że przed Pierwszą Wojna Światową i w pierwszych latach tej wojny mieszkała w zaborze rosyjskim, a później niemieckim i do szkoły chodziła w Berlinie. Mówiła więc wspaniale po niemiecku z berlińskim akcentem. Na bramie obozu weszła w długą dyskusję z oficerem SS, chcąc dostać do obozu przepustkę. Niemiec zgłupiał słysząc berliński akcent mojej Matki, ale tłumaczył, że przepustek do obozu się nie wydaje. Matka go wreszcie zwymyślała, Niemiec jeszcze bardziej zgłupiał, zaczął się śmiać i do obozu nas wpuścił, obiecując, że będzie cały czas na bramie i nas wypuści. I tak weszliśmy do obozu, ale znalezienie Ojca było nie lada problemem. Wiedzieliśmy tylko numer jego baraku. W drodze do baraku zatrzymał nas żołnierz z jednostki rosyjskiej. Tu przydała się mojej mamie znajomość rosyjskiego z dzieciństwa w Warszawie. Zaczęła do niego głośno i zdecydowanie mówić, żeby się odczepił i to pomogło, żołnierz nas przepuścił. W baraku Ojca nie było, ale dowiedzieliśmy się, że jest gdzieś w obozie na robotach. Jednak gdzie go szukać? Matka zdecydowała się więc pójść do biura Gestapo, ale w drodze do tego zielonego wagonu, błądząc po obozie, nagle zobaczyliśmy Ojca. Był przerażony, myśląc, że nas też do obozu wsadzili. Oddaliśmy mu papiery, Ojciec został w obozie, a my sami zaczęliśmy wracać. W drodze, już w pobliżu bramy, zobaczyliśmy jadącego na rowerze „znajomego” oficera. Jechał, śmiał się i kiwał nam ręką. Kolejnym problemem stało się wyjście z obozu, gdyż „znajomego” na bramie już nie było. Ale zakończenie okazało się groteskowe. Przechodząc przez bramę, stojący na warcie żołnierz, który pewnie nas pamiętał z dyskusji z oficerem przy wejściu do obozu, nagle stanął na baczność i śmiejąc się zasalutował. I tak byliśmy znowu na wolności.
Ale to nie koniec historii. Nasze zezwolenie na wyjazd do Krakowa było ważne tylko przez krótki okres czasu. Termin wyjazdu coraz bliżej, a Ojciec z obozu nie wraca. Wreszcie Matka kupiła bilety i zdecydowała się na wyjazd bez Ojca. Rano poszliśmy na przystanek EKD, aby pojechać do Grodziska, a stamtąd koleją do Krakowa. Kolejka przyjechała pełna ludzi, my z naszymi tobołkami wpychamy się do drzwi wagonu, a z drzwi wypycha się Ojciec, którego wreszcie wypuścili z obozu. Tak więc razem pojechaliśmy do Krakowa, a właściwie do Bieżanowa pod Krakowem, gdzie aż do „wyzwolenia” przez Armię Sowiecką mieszkaliśmy w domu siostry mojego dziadka.