Kępa Zofia – „Tyle dobrego otrzymałam od nieznajomych”
Zofia Kępa opuściła Warszawę 8 września 1944 roku w czasie tymczasowego zawieszenia broni. Została popędzona do obozu przejściowego w Pruszkowie, gdzie oddzielono ją od męża i wysłano miejscowości Końskie, a następnie do wsi Kuźnica koło Borkowic. Tam zarówno ona, jak i jej 5-miesięczny syn, zostali troskliwie przejęci przez rodzinę gospodarza Antoniego Zamaryji. Swoją relację nadesłała w 1984 r. do Edwarda Kołodziejczyka, pisarza i dziennikarza, gromadzącego relacje dotyczące losów ludności cywilnej w Powstaniu Warszawskim, publikującego m.in. na łamach Expresu Wieczornego. „Szanowny Pani Redaktorze – pisała na w liście – po przeczytaniu artykułu pana w Expresie Wieczornym pt. „Żniwo Śmierci” chciałabym i ja odpowiedzieć panu na dwa pytania – jak przeżyłam obóz w Pruszkowie oraz uzupełnić listę, którzy pomagali.” Świadectwo Zofii Kępy, wraz z częścią zbiorów pisarza, zostało przekazane do Muzeum Dulag 121 w 2011 roku.
Jestem rodowitą warszawianką. Powstanie Warszawskie przeżyłam w Warszawie. Zamieszkiwałam na Placu Kazimierza Wielkiego obok fabryki Bormana [Zakłady Mechaniczne „Bormann, Szwede i spółka” – przyp. red.] przy ul. Towarowej. Nie będę opisywała powstania, bo to zrobili inni, tyle jest publikacji w prasie, radio i telewizji. Czynnego udziału nie brałam, miałam 4-tygodniowe dziecko. Synek mój przeżył, był karmiony piersią.
We wrześniu 1944 roku podczas powstania niemcy* wraz z bombami zrzucali ulotki, nawoływali [do] wychodzenia z Warszawy i zapewniali, że nic nam się nie stanie, jeśli dobrowolnie opuścimy Warszawę. Dali na to 2 dni, 7 i 8 września, między godz. 12 a 2 [zawieszenie broni miało miejsce w dniach 8-10 września 1944 – przyp. red.]. W tych godzinach, jak z niemieckiej, tak i z polskiej strony ucichły strzały. Ludność cywilna wychodziła z tego piekła. Ja wyszłam 8 września. Wychodziło tysiące ludzi. Wyjście było przy ul. Pańskiej róg Towarowej. Na przedzie kazano nam nieść białe płachty. Pędzono nas ul. Towarową do ul. Wolskiej i przez Skierniewicką do Dworca Zachodniego pod szwadronem tysięcy uzbrojonych niemców. Na Dworcu Zachodnim podjeżdżały pociągi elektryczne i odwozili nas do obozu w Pruszkowie. W pewnym momencie jakiś kolejarz rzucił mi na poduszkę około ¼ masła wiejskiego oraz duży kawał chleba.
Po zwiezieniu nas do Pruszkowa wpędzono nas do warsztatu kolejowego. Były to duże hale, w których znajdowały się sterty szyn. Co sprytniejsi lokowali się na nich, innym przypadło spanie w dołach na wilgotnym betonie. Mię oczywiście przypadło w dole. Na drugi dzień kazano nam wychodzić z baraku, było sortowanie ludności. Oddzielono mężczyzn od rodzin. Kazano im się udać na prawo, kobiety na lewo, a starców, dzieci i matki z dziećmi na ręku [kierowali] na wprost. Nie mogę opisywać, co się wtedy działo, gdyż po 40-latach łzy zalewają mi oczy. Wtedy rozdzielono mię z mężem. Męża mojego wywieziono do kamieniołomów.
Pod wieczór podstawiono pociąg towarowy, chyba bydlęcy, u góry w wagonie były zakratowane okienka, i kazano nam wsiadać. Wpychano nas na siłę, na stojąco. Zamknięto i zadrutowano wagon, który gdzieś o północy ruszył, nie wiedzieliśmy dokąd. Jechaliśmy tak dwie noce i jeden dzień. Postoje gdzieś na bocznicach. Nocą, choć był zakaz policyjny, przychodzili ludzie, pytając skąd my jesteśmy. Mówiliśmy, że z Warszawy. Podawano nam chleb, wodę. Kto był bliżej, dostało mu się coś, ale nie wszystkim. Na drugi dzień rano otworzono wagony, była to stacja Końskie.
Na stacji jest już Czerwony Krzyż, pomagają, wskazują dokąd mamy iść. W pobliżu stacji była szkoła podobna do baraku, na dziedzińcu kuchnia polowa z gorącym posiłkiem (zupą ze skwarami). Och, jaka smaczna. Nocowaliśmy pokotem na słomie. Na drugi dzień przy stoliku ustawionym na dziedzińcu odbywała się rejestracja. Pamiętam, wyszłam z dzieckiem na miasto na powietrze. Synek ma już dwa miesiące. Ludzie zaczepiają mię, zapraszają do siebie do domu, chcą mi dać jeść, pytają, może coś mi potrzeba, może pieluch, może kaftaników. Owszem, z pieluch i kaftaników skorzystałam, natomiast za jedzenie podziękowałam informując, że w szkole otrzymujemy posiłki. Od 40 lat bardzo dobrze się wyrażam o ludziach w mieście Końskie, a spotykałam się z kilkoma osobami rodem z tego miasta.
Pod szkołę podjeżdżały „podwody”, chłopskie furmanki, i przydzielono ileś osób na nas. Ja trafiłam na wieś Kuźnica (gmina Borkowice). Sołtys wsi przydzielił nas do gospodarzy. Mię wybrał gospodarz Antoni Zamaryja, ale ponieważ miał tylko jedną małą izbę, nie mógł mi dać noclegu. Sołtys wsi przydzielił mi inną izbę, a na posiłki chodziłam do gospodarza Zamaryji. Dostaliśmy deski z tartaku, chłopi zbili cztery prycze, dali słomy. Izba ta była około 10 m2, mieszkało nas tam 10 osób.
Wieś ta była bardzo biedna, znajdowała się jakby w kotlinie, po obu stronach lasy, w lasach partyzanci. Ziemia rodziła tam tylko żyto i kartofle, w lasach dużo grzybów, z owoców dzikie ulęgałki, które miejscowi gospodarze suszyli. Moi opiekunowie byli w stosunku do mię bardzo mili, nigdy marnego słowa nie powiedzieli, a kiedy krępowało mię to chodzenie do nich na posiłki i zaczęliśmy sobie sami gotować, byli nawet obrażeni.
Antoni Zamaryja mieszkał w małej izbie z żoną oraz dwiema córkami. Ludzie, jak to we wsi, donieśli mi niektóre sprawy, z czego obmyślałam się, że należy do Batalionów Chłopskich [konspiracyjna organizacja zbrojna polskiego ruchu ludowego działająca w czasie II wojny światowej na terenie Generalnego Gubernatorstwa i w Wielkopolsce w celu obrony wsi polskiej przed terrorem niemieckim i eksploatacją gospodarczą – przyp. red.]. Córka jego, Helena, która miała wówczas około 18 lat, również pomagała mu. Helena przynosiła mi nieraz prowianty, kartofle, mąkę, grzyby, ulęgałki suszone. Co mieli, tym się ze mną dzielili.
Na święta Bożego Narodzenia 1944 roku Helena przyniosła bigos, chleb i coś jeszcze, pamięć trochę zawodzi. W wieczór wigilijny przyszedł Antoni z opłatkiem dla nas wszystkich. Życząc nam skończenia tułaczki i własnego domu, z zanadrza wyciągnął butelkę wódki. Byliśmy wszyscy zaskoczeni a zarazem wdzięczni. Współlokatorzy mi zazdrościli, że trafiłam na takich dobrych ludzi. Antoni podał dziecko moje do chrztu w pobliskiej parafii w Ruskim Brodzie, zrobił małe przyjęcie po chrzcie, gdyż mię nie było stać. Tyle dobrego otrzymałam od nieznajomych mi ludzi.
W styczniu 1945 roku, kiedy przyszli radzieccy żołnierze, dowiedziałam się, że Warszawa [jest] wolna. Wtedy pieszo z malutkim dzieckiem wyruszyłam do Warszawy, nocując po wsiach na kwaterach. Szosami powracało dziesiątki ludzi. Obuwie mieliśmy pookręcane szmatami, gdyż tym sposobem chroniło się je. Wiedziałam, że dom mój jest spalony, ale nic nie mogło mię powstrzymać. 2 lutego 1945 roku byłam w Warszawie.
Po pewnej stabilizacji w Warszawie napisałam do Zamaryjów, oni mi odpisywali, aż jakieś 5 lat temu, gdy mój syn otrzymał wóz, pojechaliśmy z synem odwiedzić tych gospodarzy. Niestety Antoni już nie żył. Żyła żona jego oraz jego córki. Po przekroczeniu progu stanęły mi łzy. Czy się odwdzięczyłam? Raczej nie, moje drobnostki gospodynię ucieszyły, lecz nie może być porównania. I tym razem przyjęli nas gościnnie, wkroczył obiad na stół, pojechaliśmy z gospodynią na grób jej męża. Córki powychodziły za mąż, poznałam ich rodziny. Helena, teraz Adamska, mieszkająca obecnie w Gdańsku, była podczas moich odwiedzin u matki. Bardzo przyjemnie się nam wspominało ten okres. Dużo więcej dowiedziałam się o ojcu jej oraz o niej samej, jak narażała swoje młode życie i nosiła jedzenie do lasu dla partyzantów. Były okresy, kiedy dla nich nie starczało. […] Syn Antoni, który obecnie w lipcu skończył 40 lat, odwiedza jej dom, utrzymuje z nią kontakt. Ostatnio miałam wiadomość, że gospodyni Zamaryjowa zmarła wiosną tego roku.
Warszawa, dnia 12 sierpnia 1984 roku.
*pisownia zgodna z oryginałem