Kruczkiewicz Jacek – Dulag 121, KL Auschwitz, Berlin-Blankenburg
Jacek Kruczkiewicz, ur. w 1933 roku, podczas Powstania mieszkał wraz z rodzicami Anną i Antonim na warszawskiej Ochocie. 6 sierpnia rodzina została wygnana ze schronu przy ul. Glogera i popędzona na punkt zborny na Zieleniaku, a następnie, po trzech dniach, do obozu przejściowego w Pruszkowie. Stamtąd jedenastoletni Jacek Kruczkiewicz wraz z rodzicami został wysłany do KL Auschwitz. Wkrótce Antoni Kruczkiewicz został przewiedziony do KL Dautmergen-Schoemberg, gdzie zmarł 2 grudnia 1944 roku. Matkę i syna w styczniu 1945 roku przetransportowano do obozu pracy przymusowej w Berlinie (Berlin Blankenburg), gdzie doczekali wyzwolenia. Swoje wspomnienia Pan Jacek Kruczkiewicz spisał i przekazał Muzeum Dulag 121 w 2019 roku.
Urodziłem się w Warszawie 12.07.1933 roku. Rodzice Antoni i Anna z domu Kossak przeprowadzili się ze Lwowa do Warszawy w 1929 roku. Ojciec dr praw pracował w Prokuratorii Generalnej, Mama prowadziła dom. We wrześniu 1939 roku, w pierwszym tygodniu wojny ewakuowaliśmy się do Lwowa, gdzie po 17-tym września dostaliśmy się pod okupację sowiecką. Dalsze przebywanie we Lwowie groziło wywózką w głąb ZSRR. Dlatego w pierwszych dniach listopada przekraczając „zieloną granicę” na Sanie pod Jarosławiem powróciliśmy do Warszawy. Nasz dom, segment w zabudowie szeregowej przy ul. Trybunalskiej na Kolonii Staszica w czasie bombardowania spłonął całkowicie. Rodzice wynajęli mieszkanie przy ul. Korzeniowskiego 7 m.8. Pod tym adresem mieszkaliśmy do sierpnia 1944 roku.
1 sierpnia 1944 roku w momencie wybuchu Powstania byliśmy w domu, Ojciec, Mama nasza gosposia i ja (młodsza siostra była po za Warszawą). Od dnia wybuchu Powstania tkwiliśmy w mieszkaniu w pokoju od strony podwórza nie mogąc nawet zbliżyć się do okien od strony ulicy Korzeniowskiego, bo każdy mógł stać się celem snajpera niemieckiego z sąsiedniego Domu Akademickiego im. Narutowicza, z którego żandarmeria niemiecka stworzyła prawdziwą fortecę. Był piątek 4 sierpnia gdy strzelanina towarzysząca nam dotąd w najbliższym otoczeniu niemal zamilkła. Po południu ktoś z sąsiadów przybiegł z wiadomością, że jakieś oddziały wypędzają ludzi z okolicznych domów. W ogromnym pośpiechu, w ciągu kilku minut znaleźliśmy się w schronie przeciwlotniczym, który zbudowano tuż przed wojną pod płytą podwórza, przy okazji budowy budynku mieszkalnego „plombowego” przy sąsiedniej ulicy Glogera. W sumie zebrało się tam ok. 30 osób, sąsiadów i ludzi, których wybuch walk zaskoczył na ulicy. Schron był solidną żelbetową budowlą, składał się z 2 korytarzy ewakuacyjnych i 2 komór, jeden z korytarzy miał wyjście na podwórze, drugi w niewykończonym budynku przy Glogera. Całość była wentylowana grawitacyjnie, brak było jakichkolwiek instalacji. Z tego schronu korzystaliśmy kilkakrotnie wcześniej gdy od wiosny 1943 zdarzały się naloty sowieckie. Dość szybko zorientowaliśmy się, że plądrowane są domy otaczające podwórze, słychać było pojedyncze wystrzały, odgłosy forsowania drzwi i wrzaski w języku rosyjskim. Ktoś z obecnych dobrze zorientowany wyjaśnił, że są to z pewnością oddziały RONA , niesłusznie zwane „własowcami”, znane z okrucieństwa, gwałtów, morderstw i rabunków. W niezłej kondycji przetrwaliśmy do godzin rannych w niedzielę 6 sierpnia kiedy to pijana tłuszcza zaczęła podpalać okoliczne budynki okalające podwórze. Kanałami wentylacyjnymi zaczął się wdzierać gęsty, gryzący dym. Tylko doraźne zatkanie otworów wentylacyjnych i prowizoryczne tampony z tego co kto miał pod ręką uchroniły nas od uduszenia lub zatrucia. Po kilku godzinach sytuacja wyraźnie poprawiła się. Nad nami na podwórzu było RONA Trzeba było zachować ostrożność i ciszę.
W poniedziałek 6.08 wczesnym popołudniem nasza kryjówka została odkryta. Czy był to przypadek? Do dziś mogę tylko snuć domysły. Być może zdradził nas bardzo głośny płacz małego dziecka usłyszany przez naszych prześladowców, lub pewna osoba nieobecna w schronie, która wiedziała o miejscu naszego schronienia. Nie mieliśmy szans pozostawać wiele dłużej bez jedzenia, wody przy stale pogarszających się nastrojach, bo ludzie po prostu nie byli w stanie znosić tych warunków. Stało się to nagle, została otwarta pokrywa włazu na podwórzu, wrzucono granat lub jakiś inny ładunek. Dzięki załomowi korytarza odłamki nie dosięgły naszej komory, ale podmuch był potężny. Wołali aby wychodzić! Po wyjściu na podwórze pierwszym wrażeniem było długotrwałe oślepienie oraz niesłychany żar. Wokół płonęły lub dopalały się budynki z hukiem pękały szyby. W tej ponurej scenerii ustawiono nas wszystkich pod ścianą, przy akompaniamencie wrzasków i popychania kolbami karabinów, jedynej kamienicy która nie płonęła, tej od strony ul. Glogera. Wyglądało to na przygotowanie do egzekucji. Nasi prześladowcy po krótkiej naradzie w trakcie której prawdopodobnie ważyły się nasze losy, przeprowadzili rewizję polegającą na zwyczajnym rabunku. Wreszcie ich przywódca, który na przedramieniu podwiniętego rękawa kurtki wojskowej miał zapiętych kilka zegarków, a na czapce gogle motocyklowe w srebrnej oprawie, rozkazał uformować wszystkich w kilka szeregów i popychając kolbami wypędzili nas na ulicę Glogera.
Widok był apokaliptyczny, wokół płonęły budynki, drzewami rosnącymi po jednej stronie ulicy targał dosłownie tropikalny wicher miotając tumanami poskręcanych suchych liści. Pognano nas w stronę ulicy Wawelskiej, przez którą przebiegliśmy skuleni bo ulica była pod ostrzałem, docierając w pobliże gmachu Instytutu Radowego im. Skłodowskiej-Curie. Dalej, gnano nas skrajem Pola Mokotowskiego w kierunku ulicy Opaczewskiej. Dokąd? Mieliśmy się wkrótce przekonać.
ZIELENIAK
Po uciążliwym marszu w skwarze dotarliśmy na „Zieleniak”, miejsce które nie było nawet obozem przejściowym. Na ogrodzonym terenie byłego targu warzywnego koczowały w straszliwej ciasnocie setki ludzi. Warunki pobytu były koszmarne. Ludzie siedzieli lub leżeli na ziemi, brak było jedzenia, wody. Spaliśmy na gołej ziemi, noce były bardzo chłodne, w dzień panował skwar. Nie było żadnych urządzeń sanitarnych. Pamiętam, że pod murem ogrodzeniowym układano zmarłych, nie było żadnych narzędzi do wykopania nawet prowizorycznych mogił. Wieczorami i w nocy żołnierze RONA wdzierali się w tłum siłą wyciągając młode kobiety. Pamiętam, że takie straszne sceny rozgrywały się w pobliżu nas. Następnego dnia po przybyciu Rodzice próbowali zdobyć coś do jedzenia. Pod strażą w małych grupkach można było wyjść poza teren ogrodzony na pobliskie kartoflisko aby uzbierać trochę ziemniaków. Skorzystaliśmy z Mamą z tej okazji, mogliśmy wreszcie po pięciu dniach od opuszczenia domu zjeść ciepły posiłek ugotowany w pożyczonej blaszanej puszce na prymitywnym palenisku ze znalezionych cegieł. Ojciec uważał, że należy zrobić wszystko, by wydostać się z tego piekła gdy tylko nadarzy się okazja. Taki sprzyjający moment nadarzył się wkrótce, 9.08 około południa, gdy udało się nam dostać do dużej kolumny ludzi, którą grupa oficerów i żołnierzy niemieckich przygotowywała do wyjścia poza teren Zieleniaka. Dokąd nas prowadzą, nikt nie wiedział, ale jak zwykle krążyły różne przypuszczenia. Kolumna ruszyła ulicą Opaczewską i wkrótce wydawało się najbardziej prawdopodobne, że prowadzą nas na Dworzec Zachodni. Po drodze widok miasta był tragiczny. Wypalone lub dopalające się domy, w kilku miejscach przechodziliśmy obok trupów leżących na ulicy. Kolumna nieszczęsnych zmaltretowanych ludzi posuwała się powoli, przystawała, a w pewnym momencie zatrzymała się na dłużej bo na czele kolumny wynikła strzelanina. Nie wiem, co tam wydarzyło się. Gdy wreszcie dotarliśmy na dworzec Warszawa Zachodnia, tam stał już skład kolei podmiejskiej do którego zostaliśmy wtłoczeni. Upał był nieznośny, drzwi w środkowej części naszego wagonu były otwarte i pilnował ich żołnierz niemiecki uzbrojony w karabin. Pociąg wlókł się co chwila przystając. Podczas jednego z takich postojów pomiędzy stacjami byłem świadkiem sceny, której nigdy nie zapomnę. Z sąsiedniego wagonu wyszła kobieta z niemowlęciem na ręku, zeszła z niewysokiego nasypu i wolnym krokiem podeszła do furtki w ogrodzeniu parterowego domku. W tym samym momencie z budynku wybiegła jakaś kobieta i zatrzasnęła furtkę od środka. Uciekinierka, stała milcząca, nieruchoma, aby po chwili, nadal powoli, dojść do skraju ogrodzenia i zagłębić się w łan nieskoszonego zboża. Wszystko odbyło się w absolutnej ciszy, jak na zwolnionym filmie. Do dziś pamiętam to niesłychane napięcie w oczekiwaniu na strzał, który nie nastąpił. W niedługi czas po tym wydarzeniu wyładowano nas na bocznicy kolejowej w pobliżu zakładów naprawczych kolei w Pruszkowie. Weszliśmy na teren zakładów.
DULAG 121
Trafiliśmy do dużej hali fabrycznej, było w niej mnóstwo ludzi, koczowali na betonowej posadzce, na której gdzieniegdzie leżały wiązki słomy. Dalej było głodno, co jakiś czas można było trafić na moment kiedy sporadycznie przywieziono w kotłach zupę, którą na placu rozdawały kobiety z opaskami Czerwonego Krzyża, o ile udało się dopchać przez tłum głodnych, sponiewieranych ludzi. W hali zajęliśmy miejsce obok stołów ślusarskich, na których leżały śruby, jakieś narzędzia, które budziły zainteresowanie moje i moich rówieśników z którymi przetrząsaliśmy szuflady stołów w których również można było znaleźć różne budzące ciekawość chłopców w moim wieku przedmioty jak np. małe łożyska kulkowe, łączniki stalowe itp. Piszę o tym mało istotnych faktach dlatego, że dziś wspominając te tragiczne wydarzenia rozumiem, że potrzeba zabawy to było odreagowanie po spędzeniu kilku dni w kryjówce, w stałej obawie wykrycia i po przeżyciach na Zieleniaku. W jednej z szuflad znalazłem kilka kromek chleba z jakimś tłuszczem zawiniętych w pergaminowy papier, kompletnie wyschniętych, stęchłych, ale nie spleśniałych, pozostawionych przez pracownika, który prawdopodobnie opuszczał w pośpiechu swoje stanowisko pracy. Oczywiście nie muszę dodawać jak byłem dumny z tego „znaleziska”. 11 sierpnia Ojciec dowiedział się, że w jednej hal gromadzeni są ludzie do transportu. Muszę tu dodać, że Rodzice uważali, iż dostać się do transportu i dać się wywieźć to jedyne wyjście z sytuacji w jakiej się znaleźliśmy. Bo przy szczęśliwych okolicznościach możemy trafić do tak zwanego „bauera” lub na roboty do jakiejkolwiek fabryki. W hali tej miano gromadzić ludzi starszych, chorych, kobiety z dziećmi. Udało się tam dostać. Pod wieczór wygoniono nas z hali i uformowawszy kolumnę, doszliśmy na bocznicę kolejową. Na torach stał już pociąg towarowy, do wagonów przystawione były drewniane pochylnie, po których wpędzano nas do wagonów. Uprzednio oficerowie i żołnierze niemieccy przeprowadzili selekcję odłączając na bok starców i kobiety ciężarne. To mogło wskazywać, że wywiozą nas do „na roboty”. Pociąg ruszył. W naszym wagonie stłoczenie było maksymalne, można było z trudem usiąść na podłodze, o położeniu się nie było co marzyć. Ogromny zaduch, małe zakratowane okienka nie dostarczały żadnego przewiewu. Podróż mijała powoli, pociąg wlókł się ospale i około południa zatrzymaliśmy się na stacji w Mysłowicach. Ulga, bo otwarto przesuwne wrota wagonu, a na stopniu usiadł uzbrojony „bahnschutz”. Zapytany o cel naszej podróży nie krył, że jeśli pociąg po ruszeniu będzie manewrować z toru na tor, to nie pojedziemy w kierunku Czechosłowacji i Niemiec, ale w kierunku Oświęcimia. Około godz.14-ej pociąg zatrzymał się na bocznicy skąd można było z daleka odczytać na budynku dworca tablicę „AUSCHWITZ”. W wagonie zaległa cisza nie trzeba było znać niemieckiego, aby zdać sobie sprawę z tego dokąd trafiliśmy. Tkwiliśmy w wagonie do wieczora, gdy zapadał już zmrok pociąg ruszył, aby po kilkunastu minutach zatrzymać się znów na bocznicy.
AUSCHWITZ – BIRKENAU
Ciężkie drzwi wagonu przesunęły się ze zgrzytem. Byliśmy na rampie w Auschwitz-Birkenau. Przywitał nas nieopisany harmider, ujadanie psów, wrzaski SS-manów i mgła z jakimś trudnym do określenia fetorem. Żółte światło lamp łukowych sprawiało niesamowite wrażenie. Bardzo szybko bezładny tłum został rozdzielony – kobiety z młodszymi dziećmi w jednej kolumnie, mężczyźni i starsi chłopcy w drugiej. Pognano nas drogą pomiędzy dwoma szeregami drutów. Tak rozpoczął się nasz pięciomiesięczny pobyt w obozie. W czasie pierwszych pięciu dni przeszliśmy cały cykl formalnego wcielenia w obozowe ramy, ścisłą rewizję z odebraniem wszelkich rzeczy osobistych, w tym kosztowności, dwukrotną kąpiel i odwszenie, które my chłopcy odbyliśmy w tłumie nagich kobiet. Potem „wyfasowanie” ubrań więziennych i przejście procesu rejestracji i nadania numerów obozowych. Od tego momentu stałem się „haeftlingiem” [z niem. „więzień” – przyp. red.] nr 192699. 17 sierpnia dostaliśmy się wraz z naszymi matkami do części obozu FKL, czyli kobiecego, zajmując osobny, murowany budynek z wieloosobowymi pryczami nieprawdopodobnie zapluskwionymi. Po upływie bezsennej nocy po porannym apelu zostaliśmy uformowani w kolumnę i całkiem niespodziewanie ku rozpaczy naszych matek wyprowadzeni na lager męski. Był to sektor „A”, w którym zajęliśmy barak nr 6. Blokowym był Mieczysław Katarzyński o przezwisku „krwawy Mietek”, co mówiło samo za siebie, jego pomocnikiem pełniącym funkcję „schreibera” był osobnik o nazwisku Burhardt. Stanowili zgrany duet i najlepiej było schodzić im z drogi. Mój Ojciec wraz z grupą mężczyzn z naszego transportu z Pruszkowa po kilku dniach, dokładnie 23 sierpnia został wywieziony do KL Dautmergen-Schoemberg,** położonego w Badenii – Wirtenbergii, który był obozem o szczególnie ciężkich warunkach, z którego już nie wrócił. W bloku nr 6 przebywaliśmy krótko, bo przeniesiono nas do bloku nr 8, a pod koniec września do bloku nr 13. Każdego ranka wyganiano nas na plac apelowy, gdzie po apelu, bez względu na pogodę pozostawaliśmy na otwartym terenie do późnych godzin popołudniowych i dopiero po apelu wieczornym mogliśmy wrócić do baraku. Barak nr 13 był ostatnim mieszkalnym w szeregu, za nim był rewir czyli blok szpitalny z nazwy, bo była to „umieralnia” i każdy bał się, że może tam trafić. Rankiem, gdy wyganiano nas na plac, pod rewirem codziennie leżało kilka lub kilkanaście zwłok, które zabierano dopiero w południe. Wyżywienie było skąpe, dzienną porcję stanowiła ćwiartka z kilowego czarnego, gliniastego chleba, mała kosteczka margaryny i wydzielane wieczorem skąpe porcje zupy z brukwi lub jarmużu. W związku z tak słabym wyżywieniem psuło się uzębienie, każde skaleczenie kończyło się na ogół ropnym zapaleniem. Doświadczyłem tego, gdy skaleczyłem się w rękę i pod paznokciem zebrała się ropa, a dłoń puchła. Z bólu nie mogłem spać i choć mocno przestraszony, wybrałem się do sąsiedniego bloku rewirowego. Tam niemiecki felczer po prostu szczypcami zerwał mi paznokieć , oczywiście bez żadnego znieczulenia. Nie muszę dodawać jaki to jest ból, ale być może uratował mnie od zakażenia. Jako dzieci nie byliśmy inaczej traktowani, byliśmy po prostu więźniami, buntownikami i bandytami z Warszawy. Stosowano więc terror w różnych formach bezpośredniego katowania ale też psychicznego dręczenia, którego przykładem może być kapo, który w początkach uwięzienia wykorzystywał naszą niewiedzę co do reguł panujących w Auschwitz. Robił nam zbiórki z obietnicą, że zaprowadzi nas do matek, tylko musimy mu śpiewać piosenki. Naiwnie wierzyliśmy w te słowa, a on prowadził nas do bramy obozowej, aby tam oświadczyć, że musimy głośniej śpiewać lub podawał inny powód ku uciesze wartowników. Powtarzało się to codziennie. Byliśmy bici przez naszych nadzorców za najmniejsze w ich mniemaniu przewinienie. Sam zostałem przynajmniej dwa razy uderzony, raz dotkliwie drewnianą pałką. Przez okres pierwszych kilku tygodni byłem w skrajnej rozpaczy, pierwszy raz rozdzielony z Rodzicami w całkiem obcym środowisku, dodatkowo uwięziony w obozie śmierci z czego doskonale zdawałem sobie sprawę choćby dlatego, że co najmniej cztery osoby z rodziny w latach 1940-1944 znalazły się w tym obozie i żadna z niego żywa nie wyszła. Jednakże z czasem rozpacz zmieniła się w rodzaj stanu pogodzenia się z losem. W naszej społeczności w naturalny sposób tworzyły się grupki chłopców, przeważnie przebywających na wspólnych pryczach, które stawały się zżyte ze sobą, to bardzo pomagało przetrwać najgorsze momenty, których nam nie brakowało. W całej grupie zajmującej barak pomimo różnic wiekowych, różnic wynikających z wychowania w różnych warunkach społecznych, co było niekiedy przyczyną różnych konfliktów, a nawet bójek, to na zewnątrz tworzyliśmy grupę solidarną.
Jak już napisałem, często przenoszono nas do kolejnych baraków. Gdy przebywaliśmy w baraku nr 13 po pewnym czasie zarządzono nam ścisłą kwarantannę z powodu zaistniałych przypadków chorób zakaźnych. W tym okresie miał miejsce bunt więźniów zatrudnionych w „sonderkommando” obsługujących rejon krematoriów. Na przełomie października i listopada przeniesiono nas na tzw. „lager cygański” położony w sektorze „E”, w pobliżu krematoriów. Był to czas gdy przybywały transporty Żydów węgierskich, mogliśmy obserwować wzmożone działanie krematoriów i dołów zlokalizowanych w pobliżu nich, w których masowo palono zwłoki. W tym sektorze oprócz naszej grupy wówczas nie było więźniów, a baraki pełniły funkcje magazynów. Pamiętam, że nastały bardzo chłodne dni, czasami padał śnieg, a my mieliśmy letnie ubrania. Jednego dnia starsi chłopcy włamali się do sąsiedniego baraku. Wszyscy wbiegliśmy do środka, w ogromnym pośpiechu każdy starał się chwycić cokolwiek z ciepłych rzeczy i opuścić magazyn. Udało się. Wkrótce po tym incydencie, być może było to na skutek wtargnięcia do magazynu, przeniesiono nas do sektora „D” do bloku 20-ego. Niedługo potem okazało się, że na teren lagru cygańskiego, który niedawno opuściliśmy, przychodzą do pracy nasze matki. Byliśmy szczęśliwi! Można było pojedynczo podbiec do drutów i krótką chwilę porozmawiać póki kapo z jednej lub drugiej strony nie przegonił stamtąd. Okazało się, że kobiety pracowały w tzw. „weberei” [z j. niem. „tkalnia” – przyp. red.]. Mama była okropnie wychudzona, posiwiała, ale psychicznie trzymała się dobrze i pocieszała mnie, że front stale zbliża się i że uda się nam przeżyć ten koszmar. Nadeszły Święta Bożego Narodzenia. Więźniowie z komand, którzy chodzili do pracy w Zakładach Lotniczych przynieśli nam paski z „plexi-glasu” używanego jako osłony kabin samolotów myśliwskich. W dzień Wigilii zapaliwszy paski plexi śpiewaliśmy kolędy. 12 stycznia 1945r. wyczytano moje nazwisko jako wytypowanego do transportu. Od kilku dni z oddali słychać było odgłosy artylerii. Zbliżał się front. Wieczorem po przebraniu w cywilną odzież sformowano nas w kolumnę, w sumie kilkudziesięciu szczęśliwców, bo o niczym każdy z nas bardziej nie marzył, jak o wydostaniu się z piekła Auschwitz – dokądkolwiek byle jak najdalej! Ruszyliśmy w kierunku dworca kolejowego w Oświęcimiu. Po drodze czekała nas największa niespodzianka. Do naszej kolumny dołączyła kolumna kobiet – naszych matek. Okazało się, że byliśmy jedyną grupą więźniów ewakuowaną z Auschwitz pociągiem, a ponadto kobiet z jednym dzieckiem z transportów warszawskich. W następnych dniach ewakuowano więźniów pieszo przez dziesiątki kilometrów w tzw. „marszach śmierci”. Załadowano nas do wagonów i znów wyruszyliśmy w nieznane.
BERLIN-BLANKENBURG ( komando KL Sachsenhausen-Oranienburg)
Oficjalna nazwa obozu brzmiała: „Wohnlager Auswaertiger Arbeiter”, usytuowany był w kompleksie murowanych budynków jednopiętrowych o charakterze koszarowym przy Bahnhofstrasse 1. Teren był ogrodzony, ale bez naelektryzowanych drutów. Na teren obozu wchodziło się przez strzeżoną bramę usytuowaną w budynku administracyjnym. Jeszcze w trakcie podróży, w pociągu konwojujący nas żołnierze zbierali deklaracje, w których każda z dorosłych kobiet musiała podpisać oświadczenie, że nie będzie nikogo informować gdzie przebywaliśmy i skąd jedziemy. Od samego początku rzucała się w oczy różnica w warunkach. Wyżywienie, ale tylko początkowo, było znośne, wiadomo było od pierwszych dni, że przywieziono nas do pracy. Mieliśmy cywilne ubrania, obowiązkiem było noszenie przypiętych rombów w kolorze żółtym z fioletową obwódką i literą „P” . Nadzorcą był osobnik o nazwisku Kassen, który miał dwóch pomocników Szade i Simona. Wszyscy trzej mężczyźni byli w średnim wieku i najwyraźniej „dekowali się” przed pójściem na front, który wkrótce miał gwałtownie zbliżyć się do Berlina. Niedługo po przybyciu do obozu zrobiono odprawę w trakcie której okazało się, że będziemy skierowani do odgruzowywania Berlina. Moja Mama była przerażona, wychudzona i słaba po przeżyciach w Auschwitz szepnęła do mnie, że nie da rady w ciężkiej pracy fizycznej. Szczęśliwie na koniec Kassen zapytał, która z kobiet zna język niemiecki i biegle pisze na maszynie. Moja Mama zgłosiła się i odtąd codziennie towarzyszyłem jej w pracy biurowej, która polegała głównie na przepisywaniu list personalnych, raportów żywieniowych itp. Zdarzało się, że sporadycznie pełniłem rolę gońca na terenie obozu. O losie mego Ojca nie mieliśmy żadnych wiadomości. W Berlinie w tym czasie niemal nie było dnia i nocy bez nalotów alianckich. Naloty i bombardowania nocne były na ogół krótsze i mniej dotkliwe niż dzienne, dokonywane zazwyczaj przez lotnictwo amerykańskie. Pewnego dnia, a był to 3 lutego1945 r.*, Kassen, który mieszkał za przegrodą w pokoju biurowym chcąc mieć pomieszczenie dla siebie, wydając nam przepustki zaproponował byśmy na cały dzień udali się do miasta. Byliśmy zadowoleni bo oznaczało to, że będziemy mieli szanse dostać tzw. „sztamę”, czyli zupę sprzedawaną bez kartek. Rano pojechaliśmy do centrum Berlina i wysiedliśmy na Potsdamer Platz. Dzień był mroźny i słoneczny. Tam zaskoczył nas alarm lotniczy. Cudzoziemskim robotnikom przymusowym wstęp do schronów przeciwlotniczych był wzbroniony, udaliśmy się więc w pośpiechu do najbliższej stacji metra, w której były nieprzebrane tłumy berlińczyków, którzy utraciwszy swoje domy mieszkali, a właściwie koczowali na peronach metra. Bombardowanie trwało około 3 godzin i musiało być gwałtowne, chociaż w tunelach głęboko pod ziemią odczuwalne były głównie potężne podmuchy powietrza. Wyszliśmy na powierzchnię, ujrzeliśmy jak straszliwe były skutki bombardowania. Zabudowa placu leżała w gruzach, część domów płonęła, ludzie miotali się na ulicy jak obłąkani, w powietrzu unosiły się tumany pyłu i dymu. Zaczął zapadać zmrok, nie działała żadna komunikacja, nie mieliśmy pojęcia w jakim kierunku mamy się udać. Po wielu próbach zapytania kogokolwiek o kierunek w jakim musieliśmy iść trafiliśmy na człowieka, który mieszkał w okolicy Blankenburga, przeszliśmy piechotą w ciemności, rozświetlanej jedynie przez napotykane pożary, około 18 kilometrów. Opisałem to zdarzenie, bo naloty były pod koniec wojny coraz dłuższe, a bombardowania coraz gwałtowniejsze nie mówiąc o tym, że i niebezpieczeństwo realne istniało, bowiem obóz położony był przy trasie kolejowej.
W ostatnich tygodniach kiedy wiadomo już było, że front ruszył znad Odry, Niemcy gorączkowo budowali rękami „Volkssturmu” [formacja o charakterze pospolitego ruszenia, użyta przez Niemców w ostatniej fazie wojny – przyp. red.] zapory czołgowe w pobliżu obozu. Samoloty alianckie zrzucały masowo ulotki mające na celu obniżenie morale berlińczyków. Już wcześniej można było dostrzec objawy kryzysu organizacyjnego i gospodarczego w obozie. Dotyczyło to w szczególności wyżywienia, nasze racje żywnościowe ograniczano, aż wreszcie tydzień przed wyzwoleniem obozu kuchnię zamknięto. Następnie zniknęli nasi nadzorcy. Działała jeszcze wartownia, ale nikt nie próbował sprawdzić na ile skutecznie, bo opuszczenie obozu w tej sytuacji, gdy na zewnątrz szykowano obronę było bez szans powodzenia. Należało czekać, co przyniosą najbliższe dni. 23 kwietnia nastał deszczowy poranek kiedy nadeszło wyzwolenie i na teren obozu weszły oddziały Armii Czerwonej prawie bez oporu jednostek niemieckich. Po godzinie lub dwóch od ich wkroczeniu rozpętało się piekło. Nie wiem, czy był to atak lotniczy, czy ogień artyleryjski. Nasz budynek musiał zostać trafiony. Uciekaliśmy w ogromnym popłochu wyskakując przez okna położonej na parterze umywalni, skąd najbliżej było do naszego schronu. Tam pozostaliśmy do nastania nocy. Za namową radzieckich żołnierzy, którzy obawiali się kontrataku Niemców, opuściliśmy nasze prymitywne schronienie około 3-ej w nocy.
POWRÓT
Było nas kilkanaście osób, w kompletnych ciemnościach, w sytuacji gdy atakujące wojska korzystając z nocy przesuwały swoje czołgi, pojazdy pancerne i oddziały do przodu, nasza grupka parła w przeciwnym kierunku, byle dalej od linii frontu. W tym zamieszaniu pogubiliśmy się bardzo szybko i gdy nastał świt szliśmy już tylko we czwórkę, jedna z naszych towarzyszek niedoli z synem, moim rówieśnikiem i my. Około południa przeżyliśmy atak 2 niemieckich „sztukasów”, które nadleciawszy znienacka ostrzelały z broni pokładowej drogę którą szliśmy. Udało nam się schronić w ostatnim momencie do pobliskiego domu. Nasze matki były w stanie takiego wyczerpania, że nie było mowy aby dalej mogły iść dlatego, idąc za radą rosyjskiego oficera, zatrzymaliśmy się na tydzień w miejscowości Zepernick położonej koło miasteczka Bernau. Bez trudu znaleźliśmy niewielki domek z wielu niezamieszkałych, których mieszkańcy pewnie uważali Berlin za bezpieczniejsze schronienie przed budzącymi strach Rosjanami. Tam nasze matki odzyskały siły na tyle, by kontynuować wędrówkę. Los okazał się łaskawy, bo zabrał nas rosyjski samochód sztabowy, który udawał się do miasta Neudam (obecnie Dębno) położonego już po wschodniej stronie Odry. Stamtąd pociągiem przez Poznań dojechaliśmy do Warszawy, a ściślej , wysiedliśmy we Włochach, bowiem dalej pociągi nie dojeżdżały. Stamtąd rozpoczęliśmy starania o kontakty z krewnym, które wkrótce okazały się skuteczne. Na zakończenie muszę dodać, że po długich poszukiwaniach mego Ojca m.in. przez Czerwony Krzyż dopiero w roku 1946 otrzymaliśmy informację, że zmarł w obozie Dautmergen 2.XII.1944r.** Ewa Mejer niania, która związała się z naszą rodziną od 11 lat i dotarła z nami do Auschwitz została wywieziona do K.L. Bergen-Belsen, obóz przeżyła. Po pobycie na leczeniu w Szwecji powróciła po roku do Polski i resztę życia spędziła w naszej rodzinie.
* Według źródeł do których dotarłem nalot na Berlin dnia 3 lutego 1945r. był jednym z najcięższych. Wzięło udział w bombardowaniu 958 samolotów „US AIR FORCE”, ofiary wśród ludności według różnych szacunków wyniosły od 3000 nawet do 20 000 osób , całkowicie zniszczonych zostało 2296 budynków, a najbardziej ucierpiało centrum wokół Potsdamer Platz i Leipziger Strasse.
** Obóz Dautmergen-Schoemberg o katastrofalnych warunkach był podobozem KL Natzweiler-Struthof. Więźniowie w ramach programu zbrojeniowego o kryptonimie „Wueste” (Pustynia), pracowali przy budowie kopalni wydobyciu łupków. Obóz podlegał pod berlińskie Ministerstwo Uzbrojenia i Amunicji. Z informacji jakie udało mi się uzyskać wynika, że śmiertelność w tym obozie była bardzo wysoka. Z transportów warszawskich, które z Dulagu 121 przybyły do Auschwitz-Birkenau w dniach 12 i 13 sierpnia 1944r., a następnie większość mężczyzn z tych transportów wywieziono do Dautmergen – Schoemberg, zmarło w tym obozie ok. 170 osób, najmłodsza z ofiar miała 15 lat [na podstawie listy zmarłych więźniów narodowości polskiej umieszczonej na cmentarzu KZ Friedhof w miejscowości Schoemberg oraz list z transportów warszawskich do Auschwitz zamieszczonych w II tomie Księgi Pamięci, wydanej przez Muzeum Auschwitz – przyp. autora].