menu

Mąkowski Jerzy – „Najważniejsze było, żeby jakoś to przetrzymać”

Mąkowski Jerzy – „Najważniejsze było, żeby jakoś to przetrzymać”

Jerzy Mąkowski, ur. w 1940 r., w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał wraz z rodzicami, Stanisławą i Stanisławem oraz siostrą Teresą, na Woli przy ul. Twardej 43.  Do przejściowego obozu Dulag 121 w Pruszkowie rodzina Mąkowskich trafiła 8 września 1944 r. W obozie cudem udało im się uniknąć rozdzielenia podczas selekcji i razem zostali wysłani transportem w głąb Generalnego Gubernatorstwa, do wsi Nieznanowice, niedaleko Włoszczowy. Wywiad z Panem Jerzym Mąkowskim został przeprowadzony w 2022 r. w Muzeum Dulag 121.

Proszę się przedstawić, powiedzieć, kiedy i gdzie Pan się urodził. Czy może Pan opowiedzieć coś o swojej rodzinie?

Urodziłem się 10 marca 1940 roku w Warszawie. Mieszkaliśmy na ulicy Twardej 43. Moja mama była krawcową- specjalistką szycia koszul męskich, a mój tata był stolarzem i właśnie w czasie wojny zrobił uprawnienia czeladnicze. Po wojnie został już mistrzem – mistrzem w stolarstwie meblowym. Robił piękne meble. Do dziś mam w domu okrągły, fornirowany stół, przy którym po pełnym rozłożeniu mogą usiąść 24 osoby. Moi rodzice – Stanisław i Stanisława – obchodzili imieniny jednego dnia, więc jak przyszli goście, to było dużo osób. Ten stół był zrobiony już po wojnie, bo w czasie powstania zniszczono nam wszystko, co mieliśmy – wielkie mieszkanie, warsztat, wszystko straciliśmy. Gdy po wojnie wróciliśmy z tzw. tułaczki,  na początku zaczepiliśmy się u babci na Żoliborzu na ulicy Czarnieckiego. To był malusieńki pokoik, dlatego rodzice szukali czegoś innego i znaleźli troszkę większy przy ulicy Niegolewskiego w Warszawie. W 16-metrowym pokoju, spełniającym podstawowe funkcje (sypialnia, kuchnia, umywalnia) zamieszkaliśmy w cztery osoby.

Miał Pan rodzeństwo?

Siostrę. Rodzice postanowili postarać się o większe mieszkanie Zgłosili się do Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu z pytaniem, czy mogą się zapisać. Tata otrzymał ankietę. Pani, która ich obsługiwała, powiedziała: „Jak Pan wypełni tę ankietę, to proszę w miejscu pracy podstemplować i potem przynieść”. Tata na to: „To ja mogę zaraz podstemplować, pieczątkę mam w kieszeni”. „Jak to?” „Bo ja mam własny warsztat”. „Co? Inicjatywa prywatna? Wróg społeczny? Nie wolno do spółdzielni mieszkaniowej! Nie, panu mieszkanie nie przysługuje!” Zabrała ankietę i skończyła się rozmowa. Co dalej? Gdzie mieszkać?  Warsztat taty mieścił się w resztkach budynku przy ul. Złotej 76. Rodzice  zastanawiali się:  może  wziąć pożyczkę, może jakiś dom wybudować. Poszli do banku i zapytali, czy mogą wziąć pożyczkę na budowę domu. „Proszę pana, na budowę domu to my dajemy pożyczki tylko ludziom na wsi, w mieście nie wolno. W mieście tylko państwowe budynki”. Rodzice wyszli i pomyśleli, że trzeba kupić działkę na wsi. Zaczęli szukać i znaleźli we wsi Wilanów działkę. Jak już mieli działkę wiejską, to wrócili do banku i uzyskali pożyczkę. Zaczęli budować dom, do którego sprowadziliśmy się w grudniu 1957 roku. Udało się wykończyć tylko jeden pokój w całym domu, na więcej nie było pieniędzy. Natomiast ciekawostka:  pożyczka była chyba na 30 lat i przez wszystkie 30 lat zmieniała się wartość pieniądza, a nasza rata była stała. Ostatnie spłaty  były wręcz śmieszne. Chyba 180 zł się płaciło miesięcznie, a zarobki były już w dużych tysiącach. Sprawa tej pożyczki była bardzo ciekawa, ale dzięki temu, we wsi Wilanów uzyskaliśmy dom, w którym mieszkam obecnie.

Teraz to prestiżowa dzielnica.

Tak, ale wtedy, kiedy trwała budowa, kiedy potem zamieszkaliśmy, to była naprawdę wieś.   Fotografowałem okolicę, do dziś zachowałem te zdjęcia.  Drogi były polne, jak deszcz spadł, to brodziło się po błocie. Przez długie lata to była prawdziwa wieś.

Wróćmy do czasów okupacji. Czy rodzice coś wspominali, jak ta wojna się dla nich zaczęła, jak się żyło w czasie okupacji niemieckiej?

To trudna sprawa, bo te opowieści rodziców były fragmentaryczne. Pamiętam na przykład rozmowy o łapankach, o tym, że ktoś uciekł, że udało się albo że Niemcy złapali i wywieźli.   Raz widziałem z daleka, na przestrzał z balkonu, jak Niemcy pędzili kilka osób, Polaków, do zmywania chodnika. To była ulica Twarda przy Złotej i Żelaznej, a na ulicy Żelaznej Niemcy robili egzekucje, o czym dopiero później się dowiedziałem, co to było i o co chodziło. Dzisiaj wiem, że zmywali krew z chodnika. Po wojnie przez jakiś czas był tam pomnik, ale potem zaginął. Próbowałem go znaleźć, ale nie wiadomo, co się z nim stało, gdzie go zabrali. Były też momenty beztroskiego dzieciństwa. Kuchnia była dość duża i na rowerku mogłem wokół stołu jeździć, tam było dość przestronnie. Mieliśmy cztery duże pokoje z kuchnią, dwa wejścia, tzw. frontowe i służbowe.

Mówił Pan jeszcze o takim zdarzeniu, kiedy Niemiec zdeptał Panu raka.

To było jeszcze przed powstaniem. W czasie okupacji ludzie jakoś żyli i poruszali się,  my też chodziliśmy, jak było można,  na przykład do parku. Jak mama szła po zakupy, to ja dreptałem sobie spokojnie razem z nią. To nasze mieszkanie było właściwie na skraju getta. Któregoś razu poszliśmy gdzieś niedaleko, którąś z sąsiednich ulic, gdzie pod murem siedziały z koszami kobiety.  Przyjechały ze wsi i sprzedawały różne produkty. Jedna z nich miała w koszu raki. To była wielka atrakcja dla mnie, takie jakieś robactwo wielkie. Jeden z nich wyszedł na chodnik i kroczył sobie po nim. Przykucnąłem obok i przyglądałem się, jak  szedł. Usłyszałem stuk butów o chodnik, ktoś głośno szedł, ale mnie interesował wyłącznie rak. Zauważyłem ten ogromny but tuż obok, dopiero kiedy z impetem uderzył w tego raka. Stanął na nim na środku, aż się rak rozprysnął. To było coś okropnego. Przestraszyłem się, zacząłem krzyczeć, mama mnie zabrała i szybciutko uciekliśmy z tamtego miejsca, żeby przypadkiem nie doszło do jakiejś scysji. Dlaczego Niemiec rozdeptał tego raka? Nie wiem. Czy chciał zrobić na złość dziecku?

Czy rodzicie opowiadali Panu coś na temat getta?

Nie, w getcie nie bywaliśmy. Wiadomo było, że ono jest, wiadomo było, że  ludzie niekiedy uciekali z niego. Czasami mieszkańcy pomagali żydowskim dzieciom, które przechodziły na drugą stronę. Były różne takie przypadki, ale to są szczątkowe wspomnienia, konkretów dzisiaj sobie nie przypomnę. Wiem, że to był problem. Pamiętam powstanie w getcie. Był wielki pożar,  w powietrzu fruwały różne fragmenty, mnóstwo strzępków papieru. To było straszne.

Dalej w pamięci mam powstanie.  W pobliżu naszego domu była barykada. Tam atakowali Niemcy. W naszym mieszkaniu, przy balkonie stały butelki zapalające i tata z kimś jeszcze leżeli na balkonie i patrzyli, kiedy rzucać je na czołgi, a mnie odganiali, żebym przypadkiem nie widział. Wspomnienia powstańcze są najbardziej trudne – bombardowania, ucieczki do piwnicy. Pamiętam spotkanie z powstańcem, który przyszedł do nas do piwnicy. W piwnicach między budynkami były poprzebijane przejścia, którymi oni przechodzili. Wszedł jakiś, w moim wyobrażeniu, ogromny człowiek. Miałem cztery i pół roku, więc wszyscy byli dla mnie wielcy. Ubrany był w płaszcz skórzany z zawiniętymi za pas połami oraz  granatami.  Był dla mnie jak ogromny rycerz. Wszyscy odczuwali  brak jedzenia w czasie powstania. Niektórzy ludzie mieli więcej, niektórzy mieli mniej. Taka dziwna rzecz – mieszkało w naszym domu małżeństwo, które się fantastycznie zaopatrzyło na wojnę. Mieli w swojej piwnicy mnóstwo jedzenia. Z tego, co mi rodzice opowiadali po wojnie,  mieli oni całe beczki z jakimiś produktami, ze smalcem, masłem itp. Wszystko mieli. Któregoś dnia, gdy siedzieliśmy podczas bombardowania w piwnicy, głodni, oni najspokojniej przyszli z kromkami chleba i z szynką na wierzchu…

Dzielili się z Państwem?

Nie, i właśnie dlatego rodzice to wspominali wielokrotnie. Może sam tego nie pamiętam, ale wiem z opowiadań rodziców, że oni zostali znienawidzeni przez pozostałych lokatorów. To był czteropiętrowy budynek z wieloma mieszkańcami, a oni jedni byli tacy dziwni. Przy którymś nalocie, bombardowaniu, nie wiadomo, jak to było, oni znaleźli się na podwórku i traf chciał, że bomba uderzyła i zginęli. Całe ich zaopatrzenie zostało rozdzielone wśród pozostałych mieszkańców. Przez jakiś czas mieliśmy jedzenie. 

Ma Pan jeszcze jakieś wspomnienia, jak się żyło w tych piwnicach, jak Państwo tam funkcjonowali?

Piwnice były różne. Były jakieś piwnice indywidualne.  Pamiętam, że była też  duża, w której się spotykali ludzie, kilkanaście osób. W momencie kiedy był alarm przed atakiem bombowym, to zawsze było wyznaczonych kilku mężczyzn, którzy szli na dach. Mieli tam przygotowany piasek do gaszenia ognia z bomb zapalających, żeby  pożar  nie rozwinął się na cały budynek. Z wyjątkiem dyżurujących mężczyzn, reszta mieszkańców uciekała do piwnic, gdzie siedziała i czekała, co będzie dalej. Spadnie czy nie spadnie  bomba? Rozwali czy nie rozwali budynku? To różnie było. Pamiętam jeszcze, jak mama szyła bluzki z białych tkanin. Był to materiał  że spadochronów zrzucanych przez aliantów z zaopatrzeniem dla powstańców.  Panie podobno chciały mieć bluzki z tego  materiału.

Tam w tej piwnicy?

Nie, raczej u siebie w pokoju,  maszyny do piwnicy nie znosiła. Jak były zrzuty, to ktoś te spadochrony potem przynosił, one były jednorazowego użytku. Dlatego tę tkaninę wykorzystywano. Pamiętam też, że dopóki były jakieś kawałki drewna, to tata robił trumny. Ciągle były pogrzeby. Syn mojej cioci, czyli siostry mojej mamy, umarł, jak miał chyba pół roku czy kilka miesięcy. Pochowali go w gruzach koło tego domu.

Jaka była przyczyna śmierci?

Tego nie wiem. Następna sprawa, którą dość dobrze pamiętam, to samo wypędzenie.

Kiedy ono nastąpiło?

Musiałbym sprawdzić, to wszystko zostało przez mamę odnotowane. Wyszliśmy  8 września, Niemcy nas wypędzili. Naszego domu już nie było. Pozostałych ludzi z naszego budynku właściwie też nie było. Krótką notatkę mamy sporządzoną na marginesie książki Władysława Bartoszewskiego [Władysław Bartoszewski „Dni walczącej stolicy. Kronika Powstania Warszawskiego”, Warszawa 1984 – przyp. red.]. Koczowaliśmy w różnych miejscach, w jednej bramie, w drugiej bramie. Z naszego drugiego piętra wisiał tylko balkon, wszystko było zrujnowane. Niemcy uformowali ludzi w kolumnę i poprowadzili z Twardej na Złotą w kierunku Alej Jerozolimskich.

Pamięta Pan tę drogę, jakieś zachowania Niemców?

Niemcy zgromadzili mieszkańców z kilku piwnic i poprowadzili w kierunku ul. Żelaznej. Żołnierze niemieccy szli z boku z karabinami i pilnowali kolumny mieszkańców. Wtedy połączenie ul. Żelaznej z Al. Jerozolimskimi wyglądało inaczej.  Zabudowania kończyły się na ulicy Żelaznej przy ul. Chmielnej. Jak wyszliśmy na  otwartą przestrzeń, to poszła seria z broni maszynowej w naszym kierunku. Wszyscy padli, Niemcy również, zaczęli strzelać, ale się zorientowali, że to ich żołnierze strzelają. Niemcy mieli posterunek w Alejach Jerozolimskich na tzw. zegarze. Tam do dziś jest wojskowy instytut kartograficzny, na dachu ma taką przybudówkę z zegarem. Niemcy mieli tam punkt strzelecki i z tego punktu zobaczyli, że wychodzi jakaś grupa. Nie wiedzieli, że to ich ludzie prowadzą kolumnę wysiedlanych. Na szczęście jakoś się jedni z drugimi porozumieli. W efekcie, po jednej serii wszystko ustało, Niemcy z powrotem spędzili nas w gromadę, tych, co zginęli, gdzieś  zostawili i dalej nas poprowadzili.

Pamięta Pan, jak się Państwo dostali do obozu?

Wiem na pewno, że pieszo wychodziliśmy do Alej Jerozolimskich, ale co było po tej strzelaninie, po tym wszystkim, po tych przejściach, nie pamiętam. Miałem nadzieję, że tu, w muzeum, zobaczę jakieś zdjęcia, które odświeżą mi pamięć. Prawdopodobnie w tej pamięci wszystko siedzi, tylko trudno do tego dotrzeć. Podobno są jakieś metody, niektórzy potrafią sięgać do pamięci nawet do poprzedniego życia. Nie wiem, jak dotarliśmy do obozu. Wiem tylko, że znaleźliśmy się w nim, widzę halę z kanałami, stalowe słupy i betonową podłogę, na której należało znaleźć miejsce do koczowania.  Zaczął się problem – tłum ludzi, przepychanki, krzyki, jakieś różne dziwne rzeczy. Rodzice zobaczyli, co się dzieje, zorientowali się, że Niemcy wybierają mężczyzn do pracy w głębi Rzeszy. Mój tata miał 34 lata, więc jak najbardziej  nadawał się na roboty. Zaczęły się rozważania, co zrobić, żeby im umknąć. Rodzice wpadli na szatański pomysł. Postanowili  nie przyznawać się, że są małżeństwem, udawali, że zupełnie się nie znają. Tata wziął na ręce moją siostrę , która miała rok, i powiedział, że żona zginęła, a on jest sam z dzieckiem. Mnie zaś nauczono, że mam mówić, że mój tata zginął w czasie strzelania i że jestem tylko z mamą. Sam nie wiem, jak to się udało, że ja to powiedziałem i nie wydałem nas w żaden sposób. Jak mama powiedziała,  że mąż zginął, to zapytali mnie: „Gdzie twój tata?”, a ja na to: „Zginął, zginął”. Tyle umiałem powiedzieć. Uwierzyli i  skierowali nas do jakiejś grupy kobiet z dziećmi, tatę również tam dołączyli. Problem był teraz, co dalej zrobić. Po kilku czy kilkunastu dniach – kompletnie nie wiem, ile czasu to trwało – sformowano jakąś grupę do pociągu i wysłano na teren Generalnej Guberni[1]. Trzy dni jechaliśmy. Pociąg trochę jechał do przodu, trochę do tyłu, zatrzymywał się po kilka godzin, były strzelania, bombardowanie, wypędzanie z pociągu na pole, z powrotem wchodzenie do pociągu. Po trzech dniach dotarliśmy do Włoszczowy. Tam nas wysadzono.

Było jakieś pożywienie w pociągu?

To było najtrudniejsze. Nic nie było, tylko jak ktoś miał coś ze sobą. Wodę brało się w czasie postoju gdzieś  ze strumyka, albo skądś, i najważniejsze, że była zimna. W czasie takiego przymusowego postoju, gdy pozwolili ludziom wyjść z  pociągu towarowego, dorośli na ognisku z kilku cegieł zrobili  konstrukcję, na której postawili garczek, żeby wodę zagrzać dla dzieci. Może jakąś kaszę mieli? Były sytuacje, że jak się zaczęło coś gotować, raptem strzelanina, krzyki: „Wsiadać do pociągu, odjeżdżamy!”, „Raus, raus!”[2], i koniec. Często   podgrzana woda lub zagotowana kaszka wędrowały na ziemię. Jechaliśmy  odcinkami, aż dotarliśmy do Włoszczowy. We Włoszczowie przydzielono nas do wsi Nieznanowice. Tam rodzice mogli już być razem,  nie było problemu, że zabiorą tatę gdzieś oddzielnie. Gdy wysiedliśmy z  pociągu,   Niemcy czy jakiś sołtys przekazali nas w ręce miejscowych ludzi do poszczególnych gospodarstw. Jako rodzina zostaliśmy przydzieleni do gospodarstwa niezbyt przychylnego warszawiakom. Mówiło się „powstańcom”. Gospodarz, do którego trafiliśmy, wyznaczył nam betonową sień do spania. Nie dał nawet snopka słomy, mimo że miał stodołę, miał wszystko. To były czasy, kiedy się spało na słomie, sienniki się nią wypełniało. A tam nawet snopka słomy, tylko na betonie. Musieliśmy pierwszą noc jakoś przetrzymać.  Następnego dnia wszyscy w tej wsi wychodzą na drogę, ludzie z różnych chałup się spotykają. Warszawiacy zaczynają ze sobą rozmawiać, opowiadają, gdzie kto trafił. Okazało się, że byli tacy, którzy dostali nie tylko łóżko, lecz nawet pierzynę. Rodzice opowiedzieli, co nas spotkało. Tata dość szybko, w ciągu jednego, dwóch dni doszedł do wniosku, że nie ma co tu siedzieć. W jakiś sposób uciekł stamtąd do Krakowa, do rodziny, szukać pomocy. Po kilku dniach przyjechali z Krakowa dwaj bracia Janiccy rodzina mojego dziadka, którzy nas zabrali. W międzyczasie zdarzyła się inna historia. Ta wieść o zachowaniu naszego gospodarza opowiedziana mieszkańcom, dotarła do partyzantów, którzy byli w lesie. Którejś nocy przyszli i gospodarzowi spuścili potężne lanie, zabrali mu wszystko, co mogli zabrać. To była jesień, potrzebowali ubrań, zabrali mu kożuchy, jakąś odzież, buty, wszystko, co dobrego znaleźli, to mu odebrali i wzięli do lasu. Tym większy strach padł na nas, co będzie, jak on doniesie Niemcom. Całe szczęście, że przyszła  pomoc z Krakowa i błyskawicznie nas przetransportowano, częściowo furą, częściowo pociągiem.

W Krakowie Niemcy jeszcze stacjonowali, więc jakby się tam pojawili warszawiacy, to oczywiście czekałby nas obóz koncentracyjny. Ukryto nas w Słomnikach pod Krakowem w  małej chatce, która należała do dziadka  Janickich. To był naprawdę stary dziadek z laską, tłukł tą laską o podłogę. Pytaliśmy, dlaczego to robi, i okazało się, że w tej małej drewnianej chatce nad rzeką zalęgły się szczury i on chciał je przegonić. Mieszkaliśmy tam od września. Pamiętam, jak się chodziło po wodę. Przed chatką biegła droga. Z tyłu płynęła rzeczka, a za drogą był nasyp kolejowy i linia kolejowa, którą jedzie się z Warszawy do Krakowa. Pod tym nasypem było źródełko, z którego się czerpało wodę.

Czy pamięta Pan święta?

Nie, żadnych świąt tam nie pamiętam. Najważniejsze było, żeby jakoś to przetrzymać. W ogrodzie była ziemianka, stary magazyn na żywność. Tam się chowaliśmy, jak zaczynało się strzelanie, a normalnie siedzieliśmy w chacie. Największa strzelanina nastąpiła w styczniu, gdy Rosjanie atakowali. Niemcy przygotowali tam sobie dość mocną obronę, wykorzystując naturalne położenie terenu. Do Słomnik wjeżdża się pod górę, tam jest zbocze, na szczycie Niemcy utworzyli pozycje obronne, które atakowali Rosjanie. Strzelanina była okropna, my siedzieliśmy w  ziemiance, nad nami latały pociski w jedną i w drugą stronę, aż niebo było całe rozświetlone. Z tego co rodzice opowiadali, następnego dnia na tej krawędzi zbocza leżało bardzo dużo ciał zabitych Rosjan i Niemców. Pierwszego dnia po wyzwoleniu już wolno było chodzić. Tata poszedł gdzieś do Słomnik, szukać czegoś do jedzenia. W każdym razie nie było go w domu. Przyszedł żołnierz radziecki, wyciągnął z kieszeni butelkę wódki, postawił na stole i powiedział: „Przyjaźń polsko-radziecka. Wódka, давай закуску”[3]. Mama na to: „Nie mam, nic nie mam. Nie ma jedzenia”. Mama mi potem opowiadała, że miała schowany kawałeczek kiełbasy dla nas tylko, dla dzieci. Takie ździebełko, tam było może 10 deko wszystkiego. A on się domaga, że takie zwycięstwo, że nas wyzwolili. Mama wyjęła tę kiełbasę na stół, chcąc ją pokroić. On powiedział: „Nie trzeba”, złapał kiełbasę w jedną kieszeń, wódkę w drugą i poszedł. Taka to była przyjaźń, ale to było  niegroźne. Z opowiadań wiem, że gdy weszli do Słomnik, to zachowywali się strasznie. Kradli co mogli, zresztą podobnie jak dzisiaj na Ukrainie, i gwałcili. Podobno gdzieś  zgwałcili  dziewczynę i jej matka z płaczem pobiegła do dowódcy rosyjskiego. On zapytał: „Gdzie to było?”. Ona wytłumaczyła. Sprawdził, która to była drużyna, kompania. Zawołał, ustawił ich i spytał: „Który?”. „Ten”. Bez słowa odprowadził go na bok, strzelił w głowę i powiedział: „Koniec, załatwione”. Czyli byli dowódcy, którzy dbali o porządek. Ci żołnierze – popularnie się mówiło kałmucy – to byli gdzieś z daleka, z krańców Rosji. Dla nich wszystko było objawieniem, dlatego oni się zachowywali dziwnie, ale dowództwo często było normalne, normalni ludzie, normalni żołnierze.

Po wyzwoleniu różnie było. Tata szukał pracy. Jeden z  wujków z Krakowa powiedział: „Masz walizkę różnych przedmiotów, sprzedasz sobie na tandecie (miejsce handlowe w Krakowie takie jak w Warszawie bazar Różyckiego czy Kercelak) i zarobisz, ja ci to daję. Co zarobisz, to będzie twoje”. To była pomoc na start. Tata w swoim zawodzie stolarskim nie miał wtedy żadnej możliwości zarobkowania, więc zaczął od drobnego handlu. Potem handlował  kaszą . Wszystko po to, żeby z czegoś żyć, wyrwać się stamtąd i wrócić do Warszawy.

Jak długo Państwo przebywali w Słomnikach?

Kilka miesięcy. Wiem, że koło kościoła w Słomnikach przy rynku był taki punkt RGO[4] i tam często chodziliśmy z menażką i dostawaliśmy obiad. Pamiętam, że stało się w kolejce  po zupę,  bo nie było co jeść, było strasznie.

Kiedy Państwo wrócili do Warszawy? Pamięta Pan drogę do Warszawy albo pamięta Pan obraz Warszawy, jaką zastał?

Obraz był straszny, chociaż bardziej pamiętam go z licznych zdjęć, które zachowałem z tamtego czasu, a które zrobiła moja rodzina.

Po przyjeździe do Warszawy udaliśmy się na Żoliborz. Żoliborz nie był  zburzony. Na Czarnieckiego, gdzie  zatrzymaliśmy się, stały wszystkie domy. Ta część Żoliborza  do dzisiejszego dnia w dużym stopniu jest jeszcze przedwojenna. Z tego okresu pamiętam okropne zdarzenie. Pewnego dnia rozeszła się informacja: wybuch, ogromny wybuch. Co się okazało? Kawałek dalej, obok parku Żeromskiego była szkoła. Przed nią pusty plac. Uczniowie ze szkoły przynieśli z jakiegoś spaleniaka, czyli wypalonego domu, minę czy pocisk i zaczęli to rozkręcać. Zeszła się gromadka uczniów. Nastąpiła eksplozja, wielu młodych ludzi, dzieci szkolnych zginęło.

Państwa śródmiejski dom rodzinny był zrównany z ziemią?

Śladu nie było, kupa gruzów. Pamiętam, że jak wróciliśmy do Warszawy, to tata zaczął organizować swój warsztat. Pierwszy warsztat miał w gruzach przy placu Grzybowskim, blisko kościoła. Potem zaczęto tam odbudowę i burzono resztki starych domów. Tata  przeniósł się na Złotą przy Twardej. Zdjęcie tego warsztatu na Złotej pokazałem wcześniej. W gruzach było tylko jedno miejsce, jeden lokal, pamiętam, że tam chodziłem. To było jedno pomieszczenie które służyło za warsztat. Wchodziło się do bramy, która dawniej była bramą domu, na końcu leżała sterta gruzu, po tych gruzach się wychodziło i w nich była toaleta. Nie było innego miejsca, tam się chodziło do toalety. W tym miejscu tata zaczął robić pierwsze meble.  .

Gdzie ojciec miał swój warsztat w czasie okupacji?

Na Młynarskiej.

On też został zburzony?

Nic nie zostało. W czasie wojny tak zniszczono budynki, że nie nadawały się do remontu. W tym miejscu wybudowano dom towarowy.

Czy w czasie wypędzenia do obozu w Pruszkowie udało się Państwu coś zabrać ze sobą? Jakieś pamiątki, jakieś rzeczy podstawowego użytku?

Na pewno zachowały się tekturowe walizki. Jedną taką walizeczkę pamiętam. Jako  sześciolatek pojechałem na pierwsze kolonie.  W tej walizeczce   miałem wszystkie swoje rzeczy. Mama wypisała kartkę z zawartością i nakleiła od środka na dno tej walizki. Do dziś mam tę walizkę z tą kartką z wypisaną zawartością, żebym niczego nie zapomniał zabrać ze sobą. Ta walizka nie była duża, taka, żeby dzieciak mógł ją udźwignąć (50x30x15cm). Te kolonie były w Mieni pod Warszawą. Na wschód od Wisły płynie rzeka Mienia i miejscowość Mienia. Pamiętam, że pociągiem jechało się,  to było takie ważne. Mieszkaliśmy niedaleko lasu, w domu, w którym była urządzona  szkoła.  Mogliśmy biegać po lesie, były różne ciekawe zabawy. To się działo już po wojnie.

Poza tymi walizeczkami zachowała się jeszcze puszka po niemieckiej masce przeciwgazowej, w której mama trzymała bańki do stawiania na plecach, jak człowiek był zaziębiony. Tę puszkę z bańkami mam,  baniek nie używam, bo dzisiaj są zupełnie innego typu bańki, bezogniowe.

Czy jakieś zdjęcia ocalały z okresu okupacji, przedwojnia?

Tak, jakoś to przetrwało. Została moja czapeczka z tamtych lat i moja koszula z takim kołnierzykiem zwanym reglem. Ubrania miałem szyte przez mamę. Przed wojną pracowała w firmie, która szyła koszule dla polskiego rządu.  Po wojnie wszystko miałem uszyte przez mamę, wszystkie koszule były dla mnie szyte indywidualnie. W latach 50. był taki piosenkarz Harry Belafonte, który miał koszule z tak dziwnie wszytymi rękawami, nietypowymi. Pokazałem to mamie: „Mamo, to jest bardzo ładne, mnie się to podoba”. „Tak? Co za problem?” Oczywiście miałem taką koszulę. Maszyna, na której mama szyła po wojnie, nadal jest w rodzinie. Pracuje w dalszym ciągu.

Czy po wojnie rodzice opowiadali Panu o powstaniu, o czasach okupacyjnych?

Zdecydowanie  nie chcieli. Powiedzieli mi w sumie mało rzeczy. Woleli o tym w ogóle nie wspominać. Mam wrażenie, że mieli wewnętrzne jakieś przekonanie, że jak nie będą o tym mówili, to smutna przeszłość  zniknie i nigdy się nie powtórzy. Nie dziwię się, wiele osób nie chce wracać do takich tragicznych wspomnień. Tata pracował przecież na Woli, jak wracał do domu, zdarzały się łapanki. To było trudne. Jakoś musieli to przetrzymać. Pamiętam,  po wojnie była ekshumacja synka  mojej cioci i robili pogrzeb na Powązkach. Wtedy zupełnie inaczej wszystko wyglądało. My jeszcze mieszkaliśmy na Żoliborzu. Teren między Żoliborzem a Powązkami  był wielkim piaszczystym nieużytkiem. To, co dzisiaj tam jest – te Sady Żoliborskie – wtedy ich nie było. Tam stał tylko jeden przedwojenny budynek, sióstr zakonnych, do dziś zresztą stoi. Poza nim było puściutko, aż do Powązek chodziło się po piachu. Koło cmentarza wojskowego, po lewej stronie, przygotowano cmentarz cywilny, na który przenoszono ekshumowane ciała z różnych miejsc.  


[1] Generalna Gubernia, właśc. Generalne Gubernatorstwo – jednostka terytorialno-administracyjna podległa III Rzeszy, powstała 26 października 1939 r. z części terenu II Rzeczypospolitej. Obejmowała dystrykty: krakowski, lubelski, radomski, warszawski i galicyjski.

[2] Raus! – Precz!

[3]Давай… – dawaj zakąski.

[4] RGO, właśc. Rada Główna Opiekuńcza – utworzona w 1940 r. za zgodą władz niemieckich organizacja charytatywna świadcząca pomoc materialną, pieniężną i żywnościową potrzebującej ludności polskiej.

Powiązane hasła

”None

Skip to content