Pyszkiewicz Tadeusz – Relacja z wygnania
Tadeusz Pyszkiewicz ps. Pyrka (ur. 1926 r.) działał w konspiracji od września 1943 r. W czasie Powstania Warszawskiego walczył na górnym Czerniakowie w Zgrupowaniu „Kryska”. 2 września został ranny na ul. Przemysłowej. W ostatnich dniach walk na Czerniakowie, połączył się z ludnością cywilną wypędzaną z burzonej Warszawy, aby zaopiekować się rodziną. Pod koniec września 1944 r. trafili do obozu Dulag 121, skąd razem zostali wywiezieni w stronę Grodziska Mazowieckiego. Podczas przymusowego postoju w Milanówku, całej rodzinie udało się uciec z transportu. Pan Tadeusz uratował ponad 30 osób, wyrzucając ich z pociągu w tłum ludzi. Rodzina, w obawie przed łapankami, ruszyła pieszo w stronę Grodziska Mazowieckiego, aby dojść do wsi Bobrowce, gdzie liczyli na schronienie. Relacja Pana Tadeusza napisana w 1984 r. jest odpowiedzią na apel Edwarda Kołodziejczyka – dziennikarza i publicysty, autora książki „Tryptyk Warszawski”, który w latach 80. zajmował się tematem ludności cywilnej wypędzonej w trakcie Powstania Warszawskiego i po jego zakończeniu do obozu Dulag 121. Została ona przekazana do archiwum Muzeum Dulag 121 przez Edwarda Kołodziejczyka w 2011 r.
Była noc, jeżeli sobie dobrze przypominam z 15 na 16 września 1944 roku. Zebraliśmy się my, powstańcy, a było nas około 1500 osób, na czele z naszym dowódcą kpt. pseud. Kryska [kpt. Zygmunt Netzer „Kryska” – dowódca utworzonego 8 sierpnia 1944 r. Zgrupowania „Kryska”. Według meldunku kpt. „Kryski” z 10 sierpnia 1944 r. skład zgrupowania liczył 724 żołnierzy. Zgrupowanie walczyło do upadku Czerniakowa 23 września 1944 r. – przyp. red.], na obecnej płycie desantowej nad Wisłą [mowa o Płycie Desantu 3 Dywizji Piechoty, inaczej płycie Czerniakowskiej – przyp. red.], aby usłyszeć ostatnie rozkazy. Obecny wówczas kpt. „Kryska” podziękował wszystkim żołnierzom za męskość, za walkę i za to, co zrobiliśmy. Życząc nam odwagi i hartu ducha powiedział, że wierzy, że jeżeli kiedy zajdzie potrzeba, znowu staniemy w jednym szeregu. Postanowił, aby każdy zdecydował o sobie. Proponował pewnym oddziałom przebicie się do Śródmieścia i jeżeli kto chce, to może się dołączyć. Proponował przeprawę przez Wisłę albo żeby połączyć się z cywilami oraz zachować zimną krew i spokój. Ja chciałem właśnie połączyć się z cywilami, gdyż miałem liczne rodzeństwo – były to wówczas dzieci – oraz chciałem się zaopiekować matką [Maria Pyszkiewicz z domu Janowska – przyp. red], która była ciężko ranna i ojcem [Edmund Pyszkiewicz – przyp. red.], który się strasznie załamał. Zaopiekowałem się również siostrą, która była w dziewiątym miesiącu ciąży i jej synkiem Markiem, który miał 3 lata. I to było moje zadanie, które to spełniłem dzięki mojej psychice i odwadze.
Nazajutrz z samego rana, po odejściu z płyty desantowej, od ulicy Przemysłowej 11 przy bramie ukazało się dwóch Niemców. Myśmy też byli przy bramie, tylko od strony podwórka. Stało nas chyba sześciu, a byli to: Rowiński i jego szwagier (nazwiska nie pamiętam), był kolega Grabiec Tadeusz, Fundaliński Zbyszek i jeszcze ktoś, lecz nie pamiętam, bo to działo się błyskawicznie. W pewnym momencie Niemcy zaczęli nas wołać do siebie, żebyśmy do nich przyszli, że mają wódkę i coś do jedzenia, które nam pokazali. Oczywiście byli dobrze podpici. Nie, nam się nie spieszyło, bo my wiedzieliśmy, co to są za ludzie. Po ciągłym naleganiu, abyśmy do nich przyszli, odezwaliśmy się, że my też mamy wódkę i zakąskę, którą to pokazywaliśmy, więc oni się bali. Wobec tego ciągłego targowania się, spytaliśmy ich czy mają broń. Oni odpowiedzieli, że przyszli bez broni, aby z nami porozmawiać i napić się wódki, wobec tego Rowiński i jego szwagier poszli do nich. Po niespełna 20 minutach przyszli razem z Niemcami. Zachowywali się oni tak, jak byśmy byli najlepszymi kolegami i mówili, żebyśmy się pośpieszyli i poszli z nimi, gdyż są z Wehrmachtu i nic nam nie zrobią, że oni są dobrymi ludźmi i że tylko chcą nas ewakuować za miasto. Strasznie nas ponaglali i mówili, że od strony Książęcej, Rozbrat, Czerniakowskiej idą Ukraińcy i że nas wszystkich wymordują, gdyż małe dzieci przebijają bagnetami itp. Po krótkim zastanowieniu uwierzyliśmy słowom Niemców i się wybraliśmy. Rzeczywiście tak było. Od tamtego momentu zaczęła się nasza tułaczka. Niemcy co prawda nic nam nie zrobili, ale za to ograbili nas ze wszystkiego co się dało, widocznie mieli taki rozkaz. Pędzili nas w niewiadomym kierunku. Pozwalali w niektórych miejscach na odpoczynek. Ja bez przerwy nie rozstawałem się z synem siostry, którego niosłem, mając do tego tobołek na plecach i trzymając ciężko ranną matkę pod rękę. Szliśmy bez jedzenia i kropli wody, która była dla nas niezbędna.
Szliśmy tak krok po kroku, aż otworzyła się przed nami brama do jakby drugiego piekła. Ludzie jęczeli z bólu, gdyż byli chorzy lub ranni, ludzie jęczeli z głodu i pragnienia, ludzie jęczeli, choć byli zdrowi, patrząc na innych jak cierpią. Dantejskie sceny rozgrywały się wokoło. Leżeliśmy na betonie, warunki okropne, ludzie robili pod siebie lub kto silniejszy do kanałów kolejowych. Następnego dnia chodząc po terenie obozowym pilnowanym przez Niemców, usłyszałem głos jakby zza świata. Obejrzałem się, ale nikogo nie zauważyłem. Usłyszałem go za chwilę po raz drugi, z tym że mówił, żebym spojrzał w górę. Ujrzałem twarz człowieka na parkanie, chyba pięciometrowym, z drugiej strony, który powiedział półgłosem, abym rzucił mu 500 zł, to on mi przerzuci paczkę. Pieniądze miałem, aż 7 tysięcy, więc nie namyślając się długo podniosłem kamień, owinąłem pięćsetką, zawiązałem sznurkiem i przerzuciłem. Za niespełna dwie minuty przerzucono paczkę, a był w niej chleb, kiełbasa, 100 szt. papierosów swojskich i pół litra wódki. Ten cały skarb udało mi się dostarczyć do mojej rodziny, która koczowała na betonie przy kanałach z fetorem. Kiedy zobaczyliśmy, co się w niej znajduje, oczom nie wierzyliśmy. Podtrzymało to nas na duchu i ocaliło może przed śmiercią. W tym samym dniu, tylko wieczorem, udało mi się ukraść dwa bochenki chleba Niemcom, którzy przewozili prowiant dla kuchni niemieckiej. To również pozwoliło nam trochę przetrwać, z tym, że chlebem podzieliliśmy się z sąsiadami, którzy przy nas koczowali. Po przespaniu dwóch godzin (chyba nie więcej), ktoś odkrył wodę, którą tylko za cenę życia można było zdobyć i to mi się udało. Przyniosłem około 2 litry. Wodą tą dzieci zwilżały sobie usta i ludzie przemywali rany, resztki zostawiliśmy na jutro.
W tym czasie widziałem bez przerwy odchodzące transporty wyładowane ludźmi. Niemcy segregowali młodych osobno, starych osobno, dzieci osobno. To były makabryczne sceny, nie do opisania było patrzeć na to wszystko i samemu to przeżywać. Po trzech dniach przyszła kolej na mnie i na moją rodzinę. Tak pragnąłem, aby już, jeśli nie wszyscy, to choć ktokolwiek z nas przeżył, gdyż z dnia na dzień powiększała się ilość trupów, których to bez przerwy Niemcy wywozili w niewiadomym kierunku. Była chyba godz. 14. kiedy Niemcy zaczęli pędzić nas do stojącego bydlęcego wagonu (a było ich ze 30). Na szczęście wagony te nie miały dachu, więc był dostęp powietrza i był szczęśliwy ten, który takim wagonem był transportowany. Wagony były nie napełnione, lecz przepełnione ludźmi – były w nich kobiety stare, ciężarne, dzieci w różnym wieku i mężczyźni, przeważnie starzy. Tylko nielicznym mężczyznom w wieku średnim czy młodym jak ja, udało się do takiego transportu dostać, musiałby, jak to się mówi, w czepku być urodzonym. Wreszcie, kiedy transport był załadowany ludźmi i gotowy do odjazdu, ruszył przy modlitwie lub cichym śpiewie pieśni pobożnych i płaczu ludzi. Jechaliśmy pomału. Kiedy ujechaliśmy około kilometra zaczęły się sypać na nasze głowy różnego rodzaju paczki – przeważnie żywnościowe lub lekarstwa, bandaże, papierosy, mydła, ręczniki – rzucane przez ludność miejscową. Paczki te były natychmiast otwierane i dzielone między wszystkich i tak nas ludzie obdarowywali przez całą drogę, aż do samego Milanówka. Widziałem tych ludzi, a była ich masa po obu stronach toru kolejowego. Oni byli również narażeni, rzucając nam te paczki. Dla nas te dary były na wagę złota, gdyż myśmy przez okres powstania tych rzeczy nie tylko nie jedli, ale i nie widzieli.
Skład pociągu eskortowany był przez Niemców z bronią maszynową, z której w razie ucieczki strzelano tak, że nikt nie wyszedł żywy. Kiedy dojechaliśmy do Milanówka, okazało się, że mamy przymusowy postój, gdyż partyzanci podłożyli minę na tory, z którą Niemcy mieli sporo kłopotów. I tu napotkaliśmy ogrom ludzi, którzy rzucali nam paczki i którzy po prostu błagali nas, abyśmy uciekali, bo wiozą nas do Oświęcimia, że tam wszyscy zginiemy. Bez przerwy słychać było okrzyki „Uciekajcie! Uciekajcie! My wam pomożemy.” I zaczęła się straszna gehenna. Jednym się udawało, a drudzy padali trupem. Ja zaryzykowałem. Ludzie odebrali ode mnie matkę, prosiłem, żeby uważali, bo jest ciężko ranna. Potem wyrzuciłem siostrę w dziewiątym miesiącu ciąży – Janinę Kwiatkowską, i też się udało. Dlatego się udawało, gdyż z całego transportu ludzie uciekali naraz. Niemcy byli wściekli, nie mogli opanować sytuacji. Widząc dalszą okazję (działo się to błyskawicznie) zacząłem wyrzucać dzieci, wprost z wagonu na ręce ludzi, którzy łapali je jakby były to ich własne dzieci i mówili: „Niech pan rzuca, my złapiemy”. Rzuciłem 3-letnie dziecko siostry (Marek Kwiatkowski – żyje, teraz skończył 43 lata), następnie rzuciłem swoich braci (6 i 8 lat), siostrę (12 lat), potem cioteczną siostrę w siódmym miesiącu ciąży [prawd. Emilia Hoża – przyp. red.], a następnie drugą siostrę cioteczną [prawd. Anna Gimizińska – przyp. red.] z dzieckiem 3-letnim, ojca i szwagra – Hoża Władysław. Wyrzuciłem starsze małżeństwo Fundalińskich – rodziców kolegi, mieszkali razem ze mną na ul. Przemysłowej 11. Następnie kiedy już się trochę uporałem, a trwało to zaledwie 10 do 15 min, obok mnie ludzie błagali, abym i im pomógł. Pomogłem i jak później zacząłem liczyć to uzbierało się około 30 osób. Wszystkich kierowano do jednego miejsca, a była to duża sala i tam na miejscu była kuchnia. Jak się później okazało było to R.G.O. [RGO – Rada Główna Opiekuńcza – przyp. red.]. Ja sam nie wiem, jak mi się udało uciec, gdyż po pewnej chwili pociąg zaczął ruszać i ludzie zaczęli do mnie krzyczeć, abym uciekał i w pewnym momencie stanąłem na ścianie bocznej wagonu i skoczyłem między ludzi. To było w pewnym sensie samobójstwo, bo pociąg jedzie, nas pilnują Niemcy, a ja skaczę z wagonu. Pomyślałem sobie tylko, że jak zginąć, to na polskiej ziemi i z honorem. Ale po tym skoku długo nie mogłem wstać, gdyż skręciłem sobie lewą nogę, ale za to zdążyłem sobie policzyć ile to nas z tego wagonu mogło uciec, gdyż mniejsza część może w tym wagonie została. To był, jak na nasze możliwości, sukces i nadzieja do dalszego życia, tylko jakiego, nikt jeszcze nie wiedział i nie mógł przewidzieć. Bohaterami tej ucieczki powiedziałbym, że były dzieci, gdyż one w tym czasie nie płakały ani nie krzyczały, jakby same rozumiały, że tak musi być i w ten sposób dopomagały nam w tej ucieczce. Dzięki Bogu wszyscy żyją i mają swoje rodziny. Wiele osób umarło, ale większość żyje, tylko nie wiem, jaki jest tych ludzi los, którzy ze mną uciekali, czy żyją i co robią. A był to dzień chyba 21 września 1944 r.
Po krótkim odpoczynku w R.G.O., to jest po dwóch godzinach, zawiadomiono nas, uciekinierów warszawskich, że Niemcy będą jeździć samochodami i penetrować wszystkie ulice i ich zakątki, i że kogo złapią, będą rozstrzeliwać, nawet dzieci. Postanowiliśmy opuścić Milanówek i ruszyć w dalszą drogę, ale gdzie i dokąd się udać w tę ciemną noc? Chyba tylko na spotkanie żandarmów, którzy chodzili wówczas jak wściekłe psy. Jednak zaryzykowaliśmy i odeszliśmy około dwóch kilometrów. Zobaczyliśmy jakieś wiejskie gospodarstwo, w którego oknie błyskało światło. Zatrzymaliśmy się w ogrodzie koło tego domu i ja sam poszedłem do gospodarzy. Przedstawiłem im się i opowiedziałem im prawdę – że jesteśmy uciekinierami z transportu , że jesteśmy z Warszawy i że są dzieci, kobiety w ciąży i ranni. Nie zdążyłem dokończyć i spytano mnie, gdzie są ci ludzie. Ja odpowiedziałem, że siedzą koło domu. Gospodarz, choć miał dwa małe pokoje z kuchnią, natychmiast przyniósł słomy, ułożył w jednym pokoju, rozłożył jakieś derki. Mężczyźni mieli spać w stodole. Zanim poszliśmy spać gospodarz nagotował sagan zupy, było ciepłe mleko i chleb – jedzenie takie do tej pory mieliśmy tylko w marzeniach. Co prawda z tego rarytasu nie wszyscy skorzystali, bo zasnęli twardym snem. Ja ze szwagrem spaliśmy na zmianę – musieliśmy czuwać, że w razie wpadki będzie mógł ktoś się uratować. I tak było do rana. Następnego dnia przed świtem wszyscy byli na równych nogach, żeby iść jak najdalej, gdyż Niemcy chodzili po chałupach, a nam chodziło o to, żeby nie narażać gospodarzy. Przed odejściem prosiliśmy się niedojedzoną kolacją, świeżym mlekiem i chlebem oraz dostaliśmy dla dzieci na drogę pożywienie i trochę cukierków. Gospodarz prosił, abyśmy zostali ze dwa dni, żeby dzieci nabrały sił, ale uparcie postanowiliśmy iść dalej. Na pytanie, co jesteśmy winni, gospodarze odpowiedzieli nam: „Bóg z wami, niech was Bóg prowadzi i bądźcie szczęśliwi.” A my dziękując obiecaliśmy, że nigdy o nich nie zapomnimy. A jednak zapomnieliśmy, bo los nas rzucił w taki sposób, że nie można było się spotkać i końca wojny nie było widać. Kto wiedział, jak długo to może trwać, a później to i trafić do nich nie można było, bo to z przeżycia i po nocy i zawsze w pośpiechu. Tylko tyleż, że pomodliliśmy się za ich zdrowie i za to, co dla nas zrobili.
Poradzono nam, abyśmy udali się na Mszczonów, co uczyniliśmy. Szliśmy przez las, zagajniki, polami, omijając szosy, drogi, aby na przełaj dojść do Mszczonowa. Lecz, gdy polnymi drogami mijaliśmy Grodzisk, siostra źle się poczuła i odłączyła się od nas ze swoim synkiem i matką szukać pomocy, gdyż spodziewała się urodzić. Wówczas zapadła decyzja, że my pójdziemy dalej, a oni po szczęśliwym udzieleniu im pomocy do nas dotrą. Mieli nas szukali we wsi Bobrowce, gdyż my ominiemy Mszczonów i dotrzemy do tej wsi. Mówiono nam, że tam jest najbezpieczniej, że tam Niemcy wcale nie zaglądają, bo tam są lasy i dużo partyzantów. I rzeczywiście tak było, co dla mnie było frajdą spotkać się z partyzantami. Pożegnaliśmy się i poszliśmy w dalszą drogę.
Po wielu godzinach marszu i krótkich odpoczynkach ze względu na dzieci, minęliśmy Mszczonów i przenocowaliśmy u przygodnego gospodarza, który bez namysłu nas przyjął, nakarmił i w ten sam sposób postąpił z nami jak poprzedni gospodarz. Pożegnaliśmy go serdecznie, podziękowaliśmy i ruszyliśmy dalej, a on na drogę powiedział: „Niech was Bóg prowadzi.” Było bardzo fajnie – człowiek miał więcej swobody. Szliśmy cały czas lasem i tylko od czasu do czasu widać było z daleka jak ktoś przechodził drogą lub przejeżdżał rowerem. Była piękna pogoda, słońce nam wspomagało, czuliśmy trochę wolności i tylko myśleliśmy o innych, którzy w tym piekle zostali lub to piekło mają zamienić na śmierć. Dzieci w drodze śmiały się, goniły w berka i tylko od czasu do czasu pytały kiedy dojdziemy do swojego domu – ale o czym można było z nimi mówić? Jak mogliśmy, tak ich pocieszaliśmy. Po wielu godzinach wędrówki, zakradłem się bliżej drogi na zwiad i rozpoznanie terenu, czy nam przypadkiem coś nie grozi i okazało się, że dochodziliśmy do miejscowości Osuchów. Dowiedziałem się, że tam jest posterunek i jest dużo żandarmów. Powiedziano mi, że lepiej by było obejść z lewej strony ten właśnie Osuchów, minąć gorzelnię i już po trzech, czterech kilometrach znajduje się wieś Bobrowce. I tak było. Po naradzie zrobiliśmy długi odpoczynek, aby zebrać jak najwięcej sił, by przejść ten najgorszy odcinek drogi za widoku i dotrzeć na to upragnione miejsce, gdzie miało być bezpiecznie i miał być obiecany dzieciom własny dom.
Nareszcie dotarliśmy do wsi Bobrowce i rzeczywiście była to duża wieś, z daleka od miasteczek otoczona lasami – taka jak dla nas. I rzeczywiście była bezpieczna, gdyż naokoło dużo tu było partyzantów polskich i rosyjskich. Niemców jak na lekarstwo. Zaraz zaczęliśmy chodzić po gospodarstwach i rozpytywać się, czy nie potrzebują rąk do pracy, oczywiście za samo życie i nocleg. Byli tacy, co chcieli tylko ludzi młodych i silnych, bo starzy lub dzieci to im są niepotrzebni. Byli i tacy, którzy mówili przykre słowa, że „chciało wam się powstania to go macie”. Byli i tacy co mówili, że piekło się spaliło a diabli pouciekali. Ale co my na to mogliśmy poradzić skoro byliśmy na ich łasce? Byli i tacy, którzy nas współczuli i z chęcią by nas wzięli, ale nie mieli gdzie, bo chcieli żyć wygodnie i mieć dużo swobody. Byli wreszcie i tacy, którzy bali się Niemców. Aż wreszcie zaczęli się litować, bo pod gołym niebem nie można było człowieka zostać. Państwo Fundalińscy, już starsi ludzie, zostali przygarnięci pod warunkiem, że będą pomagać w gospodarstwie. Siostra cioteczna z mężem i 3-letnim dzieckiem, zostali przyjęci pod warunkiem, że siostra będzie obrządzać trzodę, a szwagier będzie obrabiał pole. Druga siostra cioteczna w siódmym miesiącu ciąży będzie pasła krowy. Ja z ojcem i młodszym rodzeństwem mieliśmy kopać i zbierać kartofle. Był już 26 września 44 roku.
Kwaterę dostaliśmy taką, że Boże zlituj się – gospodarz posłał nam w kuchence 5 m², słomę rzucił na podłogę i spać poszliśmy, oczywiście bez kolacji, bo już było późno. Rano obudził nas o godz. 4. Dostaliśmy na śniadanie kartofle na wspólnym talerzu i miskę zsiadłego mleka. Mówię mu, że może dzieciom dałby gotowanego mleka i kawałek chleba, to mi odpowiedział, że jeszcze nie zarobiliśmy na lepsze jedzenie., że jedynie może dać za robotę. Inie było na to rady, dzieci musiały zjeść suche kartofle, bo się bałem, żeby nie zachorowały na żołądek od kwaśnego i zimnego mleka. I tak po takim suchym śniadaniu poszliśmy wszyscy w pole na kartoflisko. Ojcu kopało się nieźle, dzieci zbierały kartofle, a mnie gospodarz pouczał, że jak tak będę pracować, to nie będę jadł. Prawdę mówiąc, to wolałbym worki z kamieniami nosić niż kopać kartofle, nie szła mi ta robota, i powiedziałem, żeby dał mi inną robotę, to będę robić, bo kopania kartofli trzeba się nauczyć, zresztą jak umiem tak robię.
Po rozmowie ze swoim ojcem poszedłem odwiedzić siostrę, gdyż jej córka była wątła i chora, a i ona sama źle się czuła. Po tej wizycie u siostry, gdy szedłem z powrotem przez wieś, a było to z 1,5 kilometra, wdałem się w rozmowę z przygodnym gospodarzem [Antoni Wojtczak – przyp. red.], prosząc go o trochę wody ze studni. Bardzo zainteresowała go rozmowa ze mną o powstaniu, o tym jaką gehennę przeszli mieszkańcy Warszawy. On o niczym nic nie wiedział, bo jak to się mówi wieś dechami zabita i nigdy jeszcze w Warszawie nie był. Opowiedziałem mu o gospodarzu, u którego się zatrzymałem, więc on zaprosił mnie do siebie. Postawił ćwiartkę wódki na stole, kawał boczku i chleba i powiedział do swojego syna: „Rysiu, zaprzęgaj konie i pojedziesz z panem warszawiakiem i przywieziecie resztę rodziny.” Zaproponował mi duży pokój chyba 25 m² i powiedział, że mimo jego pięciorga dzieci to i ja się z rodziną zmieszczę. Ja w pewnej chwili oniemiałem, ale wsiadłem na wóz z jego synem i po niedługim czasie byliśmy z powrotem. Na stole stała duża micha grochu z mięsem, kluski do rosołu, dwie kury, bochen chleba i litr bimbru. Gospodarz stał w progu mieszkania i powiedział „Witajcie w moim domu.” Była też jego cała rodzina, która towarzyszyła nam przy wspólnym obiedzie.
Tego samego dnia odnalazła nas matka z dobrą nowiną, że siostra Janina została umieszczona we Mszczonowie u bardzo dobrych ludzi i dnia 26 września szczęśliwie urodziła syna. Siostra mieszkała u gospodyni Jadwigi Sikorskiej. Wiem jeszcze o jednym gospodarzu nazwiskiem Świderski Kazimierz ze Mszczonowa, który to jej pomagał materialnie i co tylko mógł przyniósł i wspomagał na duchu. To on kwaterował i żywił wojska radzieckie, kiedy wkroczyli, a potem kiedy siostra Janina znalazła się w zgliszczach Warszawy potrafił przyjechać konnym wozem i całym zaopatrzeniem w żywność itp. Na odjezdne powiedział: „Niech was Bóg ma w swojej opiece.” Matka również podleczyła swoją ranę i wszyscy mieli dobrą opiekę. Dosiadła się do naszego towarzystwa, zapoznała się z gospodarzami i było nam bardzo dobrze. Przed pójściem spać gospodarz powiedział nam, żebyśmy spali i odpoczywali do woli, a jak nabierzemy sił, to wtedy pomożemy im w gospodarstwie. Na drugi dzień po śniadaniu, ojciec z siostrą poszedł w pole, ja wziąłem się za rąbanie drewna, młodsi bracia 6 i 9-letni dbali o drób, sprzątali podwórko i w wolnej chwili bawili się, a matka szyła na maszynie różne rzeczy, gdyż była krawcową. I tak życie nam płynęło jakby wojny wcale nie było, bo oni tam nie wiedzieli, co to znaczy wojna.
Moja siostra cioteczna Hoża Emilia wraz z mężem i malutkim dzieckiem przebywała wtedy u gospodarza Karaszewicza Pawła. Był to człowiek bez serca i diabelnie podły. Prowadził straszny rygor i wymagał dużo pracy – to jest od godziny 4 rano do 10 wieczór i to ciężkiej harówki za bardzo skromne wyżywienie, a dziecku to i mleka nie wolno było się napić. Już nie mówiąc o spaniu, bo spali na podłodze, jak w jakim barłogu, a przecież był to gospodarz bogaty. Było tak, że mój gospodarz nieraz zapraszał siostrę z mężem i dzieckiem na obiad, bo często byli głodni. Pewnego razu dowiedziałem się, że zaczęły mu zdychać świnie, więc poszedłem do niego i mówię: „niech mi pan odstąpi świniaka” i chciałem mu zapłacić albo odrobić, to mi odpowiedział, że zakopie, a nie da. I tak zakopał cztery świnie o wadze około 30 lub 40 kg, a przecież świniaka wystarczyło poderżnąć i byłaby dla wszystkich korzyść. Ale z nim nie można było dojść do porozumienia, bo on nas nie nawidził i nie lubił warszawiaków. To był człowiek, który sam siebie nie lubił.
Kiedy nastała zima, było to w grudniu, po wsiach chodzili partyzanci: Rosjanie i Polacy. Zapoznałem się z nimi i zawsze ich czymś ugościliśmy, bo gospodarz uważał, że co jego, to i moje, że my duży wkład daliśmy im w gospodarce. Nawet inni jemu zazdrościli, że on to ma dobrze, bo mu ludzie pomagają. Kiedyś przyszli partyzanci i chcieli zabrać konia, a ja im nie dałem, powiedziałem, że nas tu jest bardzo dużo ludzi do wyżywienia, że koń jest potrzebny. Do tego powiedziałem, że jestem powstańcem i ukrywamy się u tego gospodarza i wskazałem od kogo mogą konia wziąć. Po kilku dniach znowu przyszli i przynieśli połowę cielaka – powiedzieli, że to dla warszawiaków. I tak się powtarzało wiele razy. Bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem i mieliśmy do siebie zaufanie.
W styczniu 1945 r. wybrałem się do Mogielnicy, a było to kawał drogi, tam usłyszałem działa frontowe jakby tuż, tuż, bardzo blisko. Kiedy wracałem, a uszedłem zaledwie 5 kilometrów, ukazały się samoloty rosyjskie i pomyślałem, że to są samoloty zwiadowcze i za niespełna pół godziny dojechali do mnie Rosjanie na koniach i prosili o machorkę. Poczęstowałem ich i powiedziałem, że niedaleko stąd są Niemcy, żeby uważali. Po kilku chwilach ukazały się dwa czołgi radzieckie, podjechali po nas. Kapitan wyjął mapę i pytał, czy znam wieś Bobrowce, ja powiedziałem, że możemy razem jechać, to im pokażę drogę. Przed wsią zatrzymaliśmy się i powiedziałem, że wiem od partyzantów, że koło Osuchowa na terenie gorzelni jest dużo wojsk niemieckich, które mają za zadanie powstrzymać wojska nieprzyjaciela, aby oni mogli się wycofać. Kapitan roześmiał się i pogratulował mi. Powiedział, że wie o tym i że wszystko się zgadza. Tego samego dnia pod wieczór, wojska radzieckie były po całej wsi zakwaterowane – graliśmy z nimi w karty, wypiliśmy ze poległych. Sprowadzili dużo jeńców niemieckich. Na drugi dzień uderzyli całą siłą w to jastrzębie gniazdo tak, że tylko pył i dym się unosił, a wojsko poszło dalej. Pod koniec stycznia 1945 r. na naszą prośbę gospodarz zgodził się odwieźć nas do Warszawy. Nakładaliśmy słomy i siana, zbudowaliśmy dach na wozie przed śniegiem, wzięliśmy dużo żywności i ruszyliśmy na swoje zgliszcza do Warszawy, gdzie do obecnej chwili mieszkamy. Wróciliśmy wszyscy zdrowi i cali i nie w 14 ale w 16 osób, gdyż dwoje dzieci nam w tym czasie przybyło. Jak do tej pory z tych wszystkich osób brakuje pięcioro, bo tyle nie żyje.
Obecnie jestem rzemieślnikiem i prowadzę zakład posadzkarski. Mam 59 lat, urodziłem się w Warszawie na Powiślu.