Roguska Halina – „Pod Twoją obronę…”
Halina Roguska swoje wspomnienia napisała w 50. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Opisała w nich pobyt w Szpitalu Maltańskim w sierpniu 1944 roku, moment kapitulacji Powstania oraz popowstaniowe dzieje rodziny, która przez obozy w Pruszkowie, w Lamsdorfie i Stargardzie trafiła do Austrii. Pomimo dramatycznych przeżyć, które autorka opisała w tekście, rodzinie udało się przetrwać razem wojenną zawieruchę i szczęśliwie wrócić do domu.
„Pod Twoją obronę…” – wspomnienia Haliny Roguskiej, ps. „Hania”
Ta modlitwa maryjna prowadziła nas przez koszmar Powstania Warszawskiego, wygnania z Warszawy po kapitulacji i następnie w czasie tułaczki przez obozy karne i prace przymusowe.
Pomysł napisania wspomnień tkwił we mnie już od dłuższego czasu. Można by rzec – wrastał w moje życie, ilekroć wracałam do tamtych strasznych wydarzeń, mówiąc o nich młodemu pokoleniu, które dziś często przyjmuje je z lekkim niedowierzaniem. Pięćdziesiąta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego jest najodpowiedniejszym momentem na ożywienie i zrealizowanie moich pragnień (może raczej ożywienie historii) i przeżyć, choć bardzo zubożałych przez czas, ale w świetle szczególnej opieki i miłości Matki Bożej Jasnogórskiej, ku której ufność moja i rodziny, przeżywającej razem te tragiczne dni, nie miała granic.
Pamiętny dzień 1 sierpnia 1944 roku. Podobnie jak inni jako łączniczka oczekiwałam na rozkaz dowódcy ppor. Tadeusza „Ireneusza” Borowskiego. Miałam być przydzielona do służby wartowniczej w dzielnicy Wola, lecz godzina „W” nie była mi jeszcze znana. W tym dniu, 1 sierpnia, rozpoczynałam swój urlop. Miałam pozostać w domu rodzinnym przy ulicy Kruczej. Wszędzie wyczuwało się jakieś podniecenie, ruch połączony z niepokojem. Po bramach gromadzili się młodzi chłopcy, starzy czuwali, każdy miał jakieś zadanie do wykonania.
Jak każdego dnia o godzinie szesnastej moja mama cicho wyszła z domu do pracy w teatrze Jar, który mieścił się w Pasażu Simonsa (mała uliczka odchodząca od Senatorskiej). Wiedziona dziwnym przeczuciem i niepokojem, że wyszła sama, chwyciłam płaszcz i wybiegłam za nią, choć nie wiedziałam, którą poszła ulicą: Piękną czy Kruczą? Dziś rozumiem, że to Duch Święty prowadził mnie ulicą Kruczą, bo ku wielkiej radości spotkałyśmy się przy Hożej. Przytulone do siebie poszłyśmy ulicą Jasną do Marszałkowskiej, w stronę Żelaznej Bramy. Na ulicach panował dziwny nastrój, jakby jakiegoś ożywienia. Po przybyciu na miejsce okazało się, że tego dnia teatr nie będzie czynny. Szybko ruszyłyśmy w powrotną drogę ulicą Senatorską do Żelaznej Bramy, do tramwaju.
Była godzina prawie siedemnasta, gdy nagle od ulicy Żabiej, róg Senatorskiej, rozpoczęła się niesamowita strzelanina. Był to atak ze strony Niemców. Dla nas tak właśnie rozpoczęło się Powstanie. Byłyśmy tuż za kościołem św. Antoniego, na wprost Szpitala Maltańskiego (obecnie ambasada belgijska), znalazłyśmy się w samym środku ognia. Od strony Żelaznej Bramy atakowali Niemcy i pierwsza kula, jaka uderzyła o bruk ulicy, odbiła się i przebiła brzuch mamy. Usłyszałam rozpaczliwy głos: „Halinko, jestem ranna!”. Chwyciłam ją pod ramię i podciągnęłam pod murek (obok bramy MZK), gdzie na maleńkim skrawku ziemi rosły kartofle. Wśród straszliwej strzelaniny, przytulone do ziemi i muru, przeleżałyśmy około trzech godzin. Kule cały czas uderzały o mur nad naszymi głowami. Od strony placu Teatralnego atakowały oddziały powstańcze. Przewagę mieli jednak Niemcy, opanowując teren i część ulicy Senatorskiej. Gdy nastała cisza, podniosłyśmy się. Doprowadziłam mamę do punktu opatrunkowego, który mieścił się w budynku po stronie MZK. Trzeba było przetransportować mamusię do Szpitala Maltańskiego na przeciwną stronę ulicy, gdzie byli już Niemcy. Niespodziewanie znalazł się Roman Puchalski, nasz kolega AK-owiec, z noszami i wraz z drugim chłopcem przenieśliśmy mamę do szpitala. Zatrzymali nas Niemcy, ale po wylegitymowaniu przepuścili. Nie wiem, jaki los spotkał naszego przyjaciela w drodze powrotnej, gdyż więcej go nie widziałam. Po trzygodzinnej operacji bez środka usypiającego, bo serce mamy było słabe, kula została wyjęta.
Chwilowo nie miałam gdzie się podziać. Wszędzie było pełno ludzi, a do szpitala nie wpuszczano nikogo. W nocy Niemcy zostali wyparci z rejonu ulicy Senatorskiej i Ogrodu Saskiego. W tym czasie razem z mieszkańcami pomagałam przy budowie barykady na Senatorskiej, róg Bielańskiej. Plac Teatralny opanowany był przez Niemców. Na chwilę weszłam do teatru, skąd przez okienko na strychu obserwowałam Ratusz i plac Teatralny. Widziałam, jak z Ratusza wyprowadzono czterech mężczyzn, których natychmiast pod ścianą rozstrzelano. Wróciłam do szpitala. Na prośbę mamy pani ordynator pozwoliła mi zostać, przydzielając mnie do pomocy ośmiu chorym i rannym kobietom. Sala mieściła się na parterze, okna wychodziły na oddzieloną trawnikiem ulicę Senatorską. Na tej właśnie sali została umieszczona także moja mama. Szpital szybko zapełniał się rannymi. Byłyśmy przerażone tym, co się stało. Uspokajała nas jedynie gorąca modlitwa do Matki Bożej „Pod Twoją obronę”, która stała się znakiem błagania i nadziei przez wszystkie tragiczne dni. Każdego dnia śmierć zaglądała nam w oczy. W pomieszczeniu na pierwszym piętrze, na oddziale męskim, leżało siedemnastu rannych Niemców. Dzięki ich obecności szpital był oszczędzany przed bombardowaniem (po wojnie dowiedziałam się, że w tym czasie na pierwszym piętrze leżał także ranny AK-owiec, nasz pielgrzym i bywalec kościoła oo. Paulinów na Długiej, pan Feliks Serafin). Pamiętam, jak każdego dnia małym gazikiem zwożono do szpitala rannych i zabitych. Byli to ludzie w różnym wieku, przeważnie młodzi powstańcy.
Z każdą godziną walki się nasilały. Z góry na okoliczne domy spadała niezliczona ilość pocisków lotniczych. Niemieckie sztukasy zniżały się nad domy i z karabinów maszynowych wszystko ostrzeliwały. Noce były nieco spokojniejsze. Schronu nie było, dlatego w czasie strzelaniny czy ataków z dołu chowałyśmy się pod łóżka, nakrywając się poduszkami. Moja mamusia rozpaczała, że nie zobaczy już swoich dzieci (było nas sześcioro), wtulona w moje ramiona najpierw płakała, potem płacz zamieniał się w śmiech, coraz wyżej i wyżej, i byłoby serce pękło, gdyby nie moje zapewnienia: „Mamusiu, ja zawierzyłam Sercu Pana Jezusa i na pewno wrócimy”. „Tak mówisz?” – wpatrzona we mnie czuła się bezpieczniej i dlatego nie mogłam na dłużej opuszczać sali. Wzmacniała nas gorąca modlitwa i wiara w opiekę i cudowne ocalenie przez Matkę Bożą Jasnogórską.
Cały czas usługiwałam wszystkim rannym paniom. Pod swoją opieką miałam też kobietę, która do końca pozostawania na Senatorskiej nie odzyskała przytomności. W piwnicach domu mieszkalnego, po prawej stronie szpitala, widziałam kilkunastu Żydów w pasiakach. Nie wiem, jak się tam znaleźli. Po każdym ataku niemieckim wyprowadzano ze szpitala lekarki, pielęgniarki, najpierw do Ogrodu Saskiego, później wywożono je na Wolę albo mordowano. Nikt nigdy nie wrócił. Zabierano żony od mężów. To były straszne chwile i nikt nie wiedział, kto będzie następny. Bardzo często szpital był odbijany, nawet po kilka razy dziennie. Od strony Ogrodu atakowali powstańcy, od ulicy Senatorskiej Niemcy.
W szpitalu zaczęło brakować żywności, wody, jedynym pożywieniem było trochę grochu, a dla ciężko chorych kasza manna. W budynku było dwóch kapłanów, którzy w dniach 6 i 15 sierpnia odprawili msze święte błagalne o cudowne ocalenie. Wszyscy śpiewaliśmy pieśni do Matki Bożej, słychać było głośny szloch. Kapłani udzielali pomocy duchowej chorym i umierającym. Jednego dnia przywieziono do szpitala młodą matkę z maleńkim dzieckiem, które razem z walącą się ścianą domu po gruzach zsunęły się na dół, prawie nie doznając obrażeń. Matka z dzieckiem (dziewczynką) została umieszczona na mojej sali, gdzie wkrótce odbył się chrzest dziecka. Jeśli mnie pamięć nie myli, ochrzcił je kapłan z kościoła św. Antoniego. Wszyscy gorąco modlili się do Boga. Błaganie do Najświętszego Serca Jezusa, „Kto się w opiekę” i „Pod Twoją obronę” nie schodziły ust umęczonych i wylęknionych ludzi. To była jedyna nadzieja.
Jedyne nazwisko, jakie dobrze zapamiętałam, to pani Radomska, siostra właściciela sklepu z wędlinami przy ulicy Brackiej. Z odciętą stopą leżała obok łóżka mamy i często rozmawiałyśmy. Pani Radomska przepowiedziała nam powrót do domu, sobie zaś śmierć. Dalej, na łóżku umierała matka bohaterka. Dostała trzy kule w brzuch, była dumna, że jej trzech młodych synów zginęło na barykadach.
Pamiętam również dzień najstraszniejszy, gorszy może od śmierci, kiedy do szpitala wtargnęła zgraja pijanych własowców. Wszyscy drętwieli ze strachu. Na tę wiadomość, kto mógł – zwłaszcza kobiety – próbował się schować. Mama błagała, bym położyła się między łóżkami na podłodze, udając chorą. Posłuchałam. Miałam na sobie biały fartuch w zielone paseczki i czepek. Nagle wpadł z dzikim rykiem i spojrzeniem krwawych oczu pijany własowiec. W jednej ręce trzymał nad głową granat, wymachując nim, w drugiej walizkę, z której wysuwały się zrabowane damskie biustonosze. Moje przerażenie, 22-letniej dziewczyny, nie miało granic. Znieruchomiałam, gdy zataczający się, brudny, z pianą na ustach i strasznym przekleństwem zatrzymał się nade mną. Oczy dzikiego zwierza wlepiły się we mnie skuloną. Wskazując mnie, spytał: „Czto ty takoj?”. Moja mama po rosyjsku odpowiedziała: „To moja doczka bolna” i nagle stał się cud, bo pijany własowiec nie mogąc się utrzymać na nogach, zatoczył się i skierował wzrok na drugą salę, z której było wyjście na ogród. Zapominając o mnie, ruszył w tamtym kierunku. Słychać było bluźnierstwa. Co się działo potem, trudno opowiedzieć. Modlitwy do Matki Bożej i Najświętszego Serca Jezusowego nie zawiodły.
Mama znów dostawała ataku śmiechu ze strachu, musiałam ją uspokajać i w imieniu Jezusa obiecać, że wrócimy. Tego dnia znów uprowadzono ze szpitala do Ogrodu Saskiego kolejne lekarki i pielęgniarki. Tam je gwałcono i mordowano.
Wciąż zapewniałam mamę i inne osoby, że Matka Boża nas uratuje. Tej nocy miałam sen: moje siostry rozmawiały z sobą, jedna była w oknie, druga na podwórzu. „Joasiu, my tej gęsi nie zabijemy, aż mamusia i Halinka wrócą”. Najstarsza siostra Zosia, której mąż poszedł na zbiórkę Szarych Szeregów na Grochowie, była w stanie błogosławionym, nie chcąc być sama, zabrała żywą gęś i przyjechała do rodziny na Kruczą. Ten sen opowiedziałam mamie.
Tak dożyliśmy wszyscy 15 sierpnia. Rano kapłan odprawił mszę świętą o cudowne ocalenie. Gdy śpiewaliśmy „Pod Twoją obronę”, słychać było jeden szloch. Około południa do budynku wpadł młody, wysoki oficer z rozkazem: „W ciągu pół godziny szpital ma być ewakuowany”. Zapanował niesamowity ruch. Ogarnął nas strach. W szpitalu znajdowało się około 200 rannych i personelu oraz osoby, które schroniły się w budynku obok szpitala. Wyprowadziłam mamę i chorą staruszkę. Ustawiono nas grupami, osobno mężczyzn, kobiety i chorych. Kogo się udało, wynoszono z łóżkami i na noszach. Wielu chorych nie miał kto wynieść ze szpitala. Losy ich, m.in. pani Radomskiej, która wcześniej przepowiadała sobie śmierć, pozostały mi nieznane [Ewakuacja Szpitala Maltańskiego miała miejsce 14 sierpnia – przyp. red.].
Po wyjściu ze szpitala na plac zobaczyłyśmy, że jesteśmy otoczone przez niemiecki kordon gęsto ustawionych karabinów maszynowych, skierowanych w naszą stronę, czekających na rozkaz wybicia wszystkich. W tej okropnej chwili słychać było błaganie: „Pod Twoją obronę”, „Kto się w opiekę odda Panu swemu”, jakby osłabione, przegrane, ale była jeszcze nadzieja. Przytulone, żegnałyśmy się z sobą, czekając na śmierć. We mnie mimo wszystko, pamiętam dobrze, panował jakiś wewnętrzny pokój. Myślałam, że mam pod opieką moją ukochaną matkę. Na środku placu przed szpitalem rosła wysoka limba. Szumiała swoimi konarami, jakby chciała nas osłonić przed wrogiem.
Matka Boża znów nie zawiodła, bo oto z bocznej bramy, łączącej posesje, gdzie znajdowali się Żydzi w pasiakach, rozpoczęło się natarcie powstańców chcących odbić szpital. Z ust niemieckiego oficera padła komenda: „Natychmiast ruszać!”. Około dwuletniemu chłopcu dano patyk z chorągiewką Czerwonego Krzyża i pochód skierował się w stronę placu Żelaznej Bramy i ulicą Żabią do Ogrodu Saskiego. Widziałam, jak Niemcy wybierali z naszej kolumny nosze z rannymi powstańcami i w odległości około trzech metrów od nas natychmiast ich rozstrzeliwali. „To bandit!” – wołali. Na ulicy Żabiej własowcy zdzierali z rąk zegarki, bransoletki, pierścionki i odbierali wszystko, co kto miał przy sobie. Ich straszne twarze na tle ruin spalonych domów wyglądały jak twarze upiorów. Kurczowo trzymałam moje dwie chore, by w tym szalonym biegu gdzieś ich nie zgubić. Przez Ogród Saski obsadzony niemieckimi bandami i karabinami maszynowymi, pod gradem kul, prowadziła nas Matka Boża Częstochowska. Choć strzelano nad naszymi głowami, to jednak bezpiecznie przebiegłyśmy.
Na rogu ulicy Królewskiej i Marszałkowskiej na balkon drugiego piętra wybiegł powstaniec w biało-czerwonej opasce i zapytał: „Kto wy jesteście?”. Odpowiedziałam: „My Polacy”. Po raz drugi pokazał się na balkonie z biało-czerwoną flagą i zawołał: „Uciekajcie, bo zaraz będzie walka”. Nie czuło się ran, zmęczenia. Wkrótce znaleźliśmy się na Placu Dąbrowskiego, ulicy Jasnej, a następnie jako pierwszych w pochodzie umieszczono nas w gmachu redakcji „Kuriera Polskiego” [redakcja „Kuriera Polskiego” mieściła się w latach 1957-1999 w budynku przy ul. Zgoda 11]. Wszystkie piętra przeznaczono dla chorych. Na parterze, gdzie po wojnie pracowali zecerzy, była sala operacyjno-opatrunkowa. Znosiłyśmy chorych na noszach na opatrunki. Pamiętam mężczyznę w średnim wieku, który miał obciętą nogę powyżej kolana. Asystowałam doktorowi przy tym opatrunku, trzymając tę trzęsącą się z bólu kończynę. Doktor czyścił ranę z cuchnącej ropy i zgniłych pozostałości – coś wisiało jakby strzępy skóry. Brak było znieczulających środków. Wszędzie potrzebna była pomoc. 16 sierpnia do naszego szpitala zwieziono 19 osób – cywilów spalonych od bomb fosforowych. Byli tak poparzeni, czarni, że lekarze nie mogli znaleźć miejsca na zrobienie zastrzyku. Słyszałam i widziałam, jak kobieta i młody mężczyzna wołali: „Dobijcie mnie!”. Nie było dla nich ratunku. Ich twarze to były jakieś czarne maski. Już wtedy zaczęto kopać groby wokół gmachu szpitala. Przy opatrunkach, w salach na drugim piętrze pomagałam pani doktor, która opatrywała młodą kobietę z rozerwaną piersią, z której ropa lała się jak woda z kranu. Czułam, że zemdleję od tego cuchnącego zapachu i widoku, ale tłumaczyłam sobie, że ci ludzie więcej cierpią. W taki sposób łączyłam zadanie łączniczki i pielęgniarki.
17 sierpnia do szpitala przyszedł mój kolega Kazimierz Kaczorek i przyprowadził rannego. Gdy mnie zobaczył, zaskoczony spytał: „Co tu robisz?”. Dowiedziałam się, że jest łącznikiem i przeprowadza wojsko przez Aleje Jerozolimskie do Śródmieścia Południowego – w rejon Kruczej. Opowiedziałam mu naszą tragedię. Był przyjacielem ze Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej, ministrantem z naszej parafii Zbawiciela. Polecił nam natychmiast się przygotować, gdyż właśnie miał przeprowadzić żołnierzy z tej ulicy przez Aleje Jerozolimskie pod ostrzałem cekaemów z BGK [Banku Gospodarstwa Krajowego]. Był to jedyny punkt przedostania się w rejon ulicy Kruczej, gdzie panował jeszcze względny spokój.
Rana mojej mamy była już zagojona, mimo to mama panicznie się bała. „Halinko, tak mi tu dobrze”. Choroba sprawiła, że stała się bezradna jak dziecko, zdana tylko na Jezusa i na mnie. Moja ufność w pomoc Serca Bożego pomogła jej podjąć decyzję opuszczenia szpitala. O północy zgłosił się do nas wartownik pilnujący wejścia do szpitala. Łącznik prowadził nas ulicą Bracką, Widok i przez bramy do wylotu na Aleje Jerozolimskie. Do pierwszej w nocy przechodziło wojsko, następnie ludność cywilna. Nadeszła nasza kolej – atmosfera grozy, wszędzie łuny czerwone od pożarów, zapach dymu i spalenizny. Teraz przyszła decydująca chwila: przejdziemy czy zostaniemy, życie czy śmierć.
Po każdej serii z cekaemów nastawała chwila ciszy i w tym momencie trzeba było biec chyłkiem, bo barykada od strony Marszałkowskiej była niska i dostać się do przekopu nie było łatwo. „Halinko, ty pierwsza”, ale puściłam mamę przed sobą, bym w razie jej potknięcia się, mogła pomóc. Tu o życiu decydowały już sekundy. Mama była przecież bardziej potrzebna, ja byłam sama.
Szliśmy najpierw piwnicami, dopiero przy ulicy Hożej wyszliśmy na ulicę. Nasz opiekun – łącznik – podawał hasło i tak szczęśliwie dotarliśmy do rodziny zgromadzonej na Kruczej 3. Pierwsze słowa, jakie usłyszałyśmy od mojej siostry: „Mamusiu, my sobie przyrzekłyśmy, że tej gęsi nie zabijemy, aż mamusia i Halinka wrócą”. To był mój proroczy sen! Gęś wychudła, bo nie było co jeść, ale żywa czekała.
Po naszym wyjściu ze szpitala przy ul. Zgoda, na piętro, gdzie leczona była mama, wpadły dwa artyleryjskie pociski, masakrując wiele osób. Ślady wyrwanych okien oglądałam jeszcze długo po zakończeniu wojny. W Szpitalu Maltańskim i na ul. Zgoda przebywałyśmy od 1 do 18 sierpnia w nocy. Część naszych rannych została umieszczona w gmachu PKO [Pocztowa Kasa Oszczędności] na Jasnej, gdzie prawdopodobnie prawie wszyscy zginęli. Żadnych nazwisk nie pamiętam, czas zaciera wspomnienia, nikt zresztą się o nie pytał, każdy pracował bezimiennie.
Tak znalazłam się z dala od mojego plutonu 321 „Waligóra”, przydzielona do opieki mojej ukochanej mamy, bo taka była wola Boża. Do końca Powstania przebywałam w rodzinnym domu przy Kruczej 3, opiekowałam się rannymi i chorymi. Dom ten był chroniony opieką Bożą. Mój stryj Pelagiusz umierając 28 września, w czasie Powstania, przepowiedział, że temu domowi nic się nie stanie. Kiedy Niemcy pierścieniem zaciskali Śródmieście, zaczęły i na nasz dom spadać bomby zapalające i fosforowe. I dziwne – żadna się nie rozerwała i budynek się nie spalił mimo drewnianych elewacji. Saperzy na rękach znosili te bomby ze strychu, rozmontowywali je i robili granaty w rusznikarni przy Kruczej 7, tam też pracował mój brat Stefan.
Pod koniec sierpnia po wyjściu z kanałów i ze Starego Miasta część plutonu 321 została zakwaterowana w naszym domu i mieszkaniu. Brakowało żywności, wody. Nasi chłopcy przedzierali się w nocy do magazynów Haberbuscha po jęczmień, z którego robiliśmy placki smażone na pokostowym oleju. W czasie deszczu zbieraliśmy wodę deszczową. W kaplicy św. Józefa na Wilczej 7 odprawiano msze święte. Czasem udało się tam przedrzeć przez coraz większe gruzy. Pewnego dnia na podwórko spadła paczka ze zrzutów, parę stenów dla wojska. Wszystko jednak się rozbiło i nikt z tego nie skorzystał. Na naszym podwórku była kapliczka. Jednak dla bezpieczeństwa wszyscy zbieraliśmy się na klatce schodowej i tam modliliśmy się o ratunek dla cierpiących i zabitych. Najgroźniejsze były tzw. ryczące krowy wystrzeliwane z mostu średnicowego. Miażdżyły one wszystko. Gołębiarze ostrzeliwali ukryci z dachu raniąc osoby na podwórkach. Miasto oczekiwało na pomoc, która nie nadchodziła. Sytuacja stawała się beznadziejna, wokoło piętrzyły się gruzy walących się domów, powiększała się liczba uciekinierów z terenów zajmowanych przez Niemców, wojska wychodzącego z kanałów i ludności cywilnej. Na podwórkach wyrastały groby. 28 września pochowaliśmy naszego stryja Pelagiusza.
2 października 1944 roku – tragedia, koszmar, rozpacz, kapitulacja i fałszywe obietnice. Nasza licha ale chroniona Miłosierdziem Bożym kamienica zapełniała się uciekinierami z wojsk powstańczych jak i ludnością cywilną. To była rozpacz! W naszym domu schronił się nasz pluton „Waligóra”, rozlokowali się po wszystkich mieszkaniach, piwnicach. Niemcy oszukali warszawiaków, że każdy może udać się do swoich poza Warszawą. To było kłamstwo. Już 3. października wszyscy przygotowywaliśmy się do opuszczenia swojego drogiego domu – właściwie Warszawy. Jeśli chodzi o moją rodzinę. Moja rodzina miała kuzynów w Mszczonowie pod Warszawą, gdzie właśnie Burmistrzem Mszczonowa był kuzyn Szustkiewicz, więc dach nad głową był zapewniony dla rodziny.
Naszym cierpieniem był chory brat Ojca, Franciszek, którego nasi bohaterowie musieli przenieść na noszach. Pozostawiony na kamieniach z plackiem smażonym na oleju pokostowym – nie było co mu na drogę dać – zostawiony w rozpaczy, samotności i w głodzie. Stryja zabrano do szpitala na ul. Śniadeckich. Stamtąd został wysłany do Krakowa, gdzie zmarł. Po latach otrzymaliśmy wiadomość o jego śmierci.
Po upadku Powstania całą naszą rodzinę przydzielono do ludności cywilnej. Prowadzono nas ulicą Wawelską do Dworca Zachodniego. Byliśmy zmęczeni, sterani. Moi rodzice, brat Stefan, siostra Zofia w trzecim miesiącu ciąży i trzy siostry. Razem siedem osób. Z Dworca Zachodniego przetransportowali nas do Pruszkowa, gdzie już całe hale parowozowni były zapełnione wygnańcami z Warszawy.
Panował wielki rozgardiasz. Ludzie szukali swoich bliskich, rodziny. Czasem udało się komuś wyrwać poza mury parowozowni za jakąś łapówkę, wódkę czy jeszcze coś innego. Ale ludzie uciekali też bez niczego. Po ulokowaniu się na betonowych wyspach między torami nie wiedzieliśmy, co dalej robić. Rano Niemcy zaczęli nas sortować. Starszych oddzielano. Tatuś mój był tak wychudzony i tak źle wyglądał, że choć miał wtedy 56 lat, dołączono go do starszych. Niemiec odsunął go na bok. Nas, młodszych, przeznaczono do pociągów do obozów. Kiedy Niemiec się odwrócił, tak się posunęłyśmy, żeby tatę zasłonić i wziąć między siebie…
Poprowadzono nas na jakiś tor, gdzie stał pociąg. Do świńskich wagonów – bez słomy, z gołymi podłogami – upychano po 60 osób. Ojciec od razu zajął dla nas miejsce przy zakratowanym okienku. Przez całą drogę stał przy nim, chwytając się metalowych prętów kraty, przez które wpadała odrobina powietrza. Ojciec wyszedł z Warszawy w butach i kaloszach, które okazały ratunkiem, gdy pociąg nie zatrzymywał się na stacjach. Kalosze mojego taty posłużyły całej rodzinie za przenośną toaletę, którą można było opróżniać przez zakratowane okienko.
W dzień, gdy pociąg czasem zatrzymywał się na terenie poza Generalną Gubernią, otwierano drzwi wagonów, by ludzie mogli załatwiać potrzeby fizjologiczne. Odbywało się to wzdłuż pociągu. Niemcy stali z karabinami i pilnowali, by nikt nie uciekł. W takich warunkach dowieziono nas w nocy do jakiejś stacji i wszystkich wyprowadzono do namiotów wojskowych, gdzie było trochę trawy i słomy do spania. Znajdowaliśmy się parę kilometrów przed Opolem, które było aż rozświetlone od silnego bombardowania.
Był z nami piesek Muszka, traktowany jak członek rodziny. Ta psina była nam radością, znała nas wszystkich, budziła każdego z nas. Rano zerwano nas, jak tylko zaczęło świtać. „Bandytów” – jak określali nas Niemcy – było parę tysięcy. Zaczęła się nasza dalsza droga krzyżowa. Gdy dobrnęliśmy do nieznanej nam wioski, składającej się z paru chałup, piesek z pragnienia albo potrzeby oddalił się od nas i nagle w tym tłumie tysięcy ludzi zaginął. Najprawdopodobniej i tak zostałby przez Niemców zastrzelony. Byliśmy tym znękani, ale mam nadzieję, że zaopiekowała się nim jakaś rodzina z wioski.
Szliśmy dalej. Przed nami jakby spod ziemi wyrósł rzadki las, szeroka droga prowadziła w jego głąb. Po prawej stronie ujrzeliśmy za drutami baraki, z których wyglądali ludzie w mundurach – wojskowi. Wokół stały strzelnice z wartownikami. Z nich roztaczały się snopy światła oświetlające cały teren. Jeńcy wyciągali do nas ręce i pozdrawiali. Tymczasem nas pędzili w tym tłumie wygnańców w głąb lasu. Wyczerpani, zrezygnowani i zastraszeni ludzie porzucali swoje bagaże (każdy niósł, cokolwiek miał z sobą). Trzymaliśmy się wszyscy razem. Nasz ukochany ojciec, już chory, i najstarszy brat Stefan biegli resztkami sił. Po lewej stronie w odległości jakichś dwudziestu metrów zobaczyliśmy Niemców ćwiczących się w rzucaniu granatem. Tu las był rzadki. Ujrzeliśmy i zrozumieliśmy nasze przeznaczenie. To był obóz Łambinowice, gdzie gromadzono ludzi, i to różnej narodowości, na stracenie. Wieże strażnicze oświetlały cały ogrodzony teren, elektryczne słupy i ogrodzenie były pod prądem, by nikt nie uciekł. Do tego wielu strażników z karabinami.
Wielki wojskowy obóz Łambinowice był podzielony na dwie części. Nasz pochód stanowili wygnańcy z Warszawy, którzy opuścili ją 3 października. Rozlokowano nas w barakach dla cywilów. Były tam piętrowe łóżka z desek. Tłok niesamowity. Każdy zmordowany chciał się jak najszybciej znaleźć na tych zapluskwionych deskach. Dla wszystkich to było jak koszmarny sen. Nie pamiętam, czy dano nam coś do jedzenia. Ale wielu miało jeszcze coś z domu, każde resztki chleba były cenne, by przeżyć. Stanęłam przy drucianej siatce, ale zaraz mnie ostrzeżono z drugiej strony, że nie można podchodzić, rozmawiać ani nic podawać. Strażnicy ze strzelnic obserwowali cały teren.
AK-owców dla większego upodlenia i upokorzenia pędzili biegiem z bagażem dokoła całego tego obozu, następnie wpuszczano ich tą samą bramą, którą nas wprowadzono i skierowano w lewą stronę, która przeznaczona była dla AK i wojskowych z Powstania. Co działo się dalej z AK-owcami, nie wiedzieliśmy. W międzyczasie zaczęto nas segregować i przygotowywać do dalszej drogi w nieznane. Pobyt w obozie był katastrofalny. Straszne były doły wykopane w ziemi na głębokość około półtora metra i szerokość metra, wypełnione fekaliami i robactwem. Nad takim rowem na dwóch krzyżakach umocowany był drąg, na który trzeba było usiąść, żeby załatwić potrzeby fizjologiczne. Siedzieliśmy jak kury na grzędzie. Doły znajdowały się od siebie w odległości pięciu–sześciu metrów, skierowane do siebie w taki sposób, żeby kobiety i mężczyźni musieli na siebie patrzeć. Nie daj, Boże, żeby komuś zdarzyło się wpaść do takiego rowu.
Po kilku dniach wyprowadzono nas z tego obozu tą samą szeroką leśną drogą. Znów widzieliśmy wojskowych różnej narodowości. Dotarliśmy do stacji kolejowej, gdzie czekały na nas świńskie wagony. Po zamknięciu wagonów, w których lokowano po około 60 osób, gdy nadszedł zmrok, pociąg ruszył w kierunku Poznania. Tak się domyślano. Z powodu bombardowań przeważnie jechał nocą. W dzień często się zatrzymywał na leśnych drogach kolejowych. Cały czas nie wiedzieliśmy, dokąd zmierzamy. Na drogę każda rodzina dostała bochenek chleba. Przygnębienie się pogłębiało. Pewnego dnia pociąg zatrzymał się nieopodal jakiejś wioski. Miejscowi prawdopodobnie dowiedzieli się o zbliżającym się transporcie, bo nagle w krzakach pojawiły się gospodynie z wiadrem zupy. Wiadomość szybko rozeszła się wśród transportowanych. Głód bardzo dawał się we znaki. Z wagonów w poszukiwaniu żywności wychodzili przeważanie mężczyźni. Mój ojciec, gdy usłyszał, że jest gdzieś zupa, wziął z sobą bańkę aluminiową i mimo naszych próśb, by został w pociągu, pobiegł razem ze wszystkimi po tę zupę. Obserwowaliśmy z daleka, jak chwycił bańkę i szczęśliwy niósł ją z powrotem. Nagle rozległ się gwizd lokomotywy i pociąg ruszył. Ojciec zaczął biec, a my zrozpaczeni patrzyliśmy, czy zdąży do pociągu. Już biegł prawie na końcu wagonu. Resztkami sił dogonił go i wdrapał się na bufor, tak dojechał do następnej stacji, wciąż trzymając zupę dla córki, która była w ciąży. Potem dotarł do nas. Ze szczęścia płakaliśmy, bo znów byliśmy razem z nim. Był to dzień pełen niepewności, nikt nie wiedział, dokąd nas będą wieźć.
Stargard – obóz. Parterowe baraki. Każdy otoczony drucianym parkanem. Okna zakratowane, prycze drewniane. Znów nastąpiła selekcja tych, którzy mają być zabrani na roboty. Tego dnia na teren obozu przyjechał ciągnik z bauerem i wybrał kilkanaście osób do pracy przy kopaniu kartofli. Nasz ojciec, mama i ciężarna Zosia pozostali na miejscu, ponieważ nie nadawali się do pracy. A nas bauer zabrał do siebie na pole. Pracowaliśmy do południa, zbierając kartofle, które wykopywał konny zaprzęg. Około dwunastej bauer przywiózł na pole bańkę wspaniałej zupy. Byliśmy bardzo szczęśliwi, ponieważ głód odbierał człowiekowi siły. Pracowaliśmy do zmroku. Następnie nasz gospodarz zabrał nas wszystkich z pola do gospodarstwa, gdzie czekała nas bardzo suta kolacja i jeszcze mogliśmy zabrać coś do jedzenia dla tych, którzy pozostali w baraku. Następnego dnia branka na kopanie kartofli się powtórzyła. Byliśmy bardzo szczęśliwi i wreszcie odżywieni. Trzeciego dnia bauer już nie mógł nas zabrać, bo nie dostał pozwolenia.
Kilka dni przebywaliśmy w barakach oddzielonych ścieżkami, którymi chodził Kałmuk z biczem i pilnował, żeby nie przechodzić między budynkami. Trzeciego dnia dostaliśmy na obiad tylko trochę polewki i dwa kartofle ugotowane w łupinach. Po tych kilku dniach zarządzono dla wszystkich kąpiel. Zebrano nas przed banią, w miejscu, gdzie musieliśmy oddać nasze ubrania na wieszaki, które następnie zaniesiono do komór gazowych dla odwszenia. Nas, osobno kobiety i osobno mężczyzn, skierowano do łaźni. Wchodziliśmy po kilkanaście osób, włosy smarowano nam jakąś pastą, przez dwie–trzy minuty puszczano gorącą wodę, a następnie zimną. Z łaźni przeprowadzono wszystkich do długiego korytarza o betonowych ścianach i posadzce, gdzie przy suficie znajdowały zakratowane, ale otwarte okienka. Był koniec października, było zimno. W takich warunkach musieliśmy czekać ze dwie godziny na nasze ubrania. Było już bardzo chłodno, więc wszyscy dla rozgrzewki się klepaliśmy. Byliśmy prosto z wody, bez wytarcia się. Taką samą kąpiel odbyli mężczyźni.
Kiedy już wszystkie ubrania były rzekomo zdezynfekowane, znów nam je oddano. Wtedy okazało się, że w kieszeni u mojej mamy była paczka zapałek i nadpalony ślad. Byliśmy przerażeni, bo gdyby rzeczy się zapaliły, zostalibyśmy zupełnie bez ubrań. Wróciliśmy do swoich baraków i oczekiwaliśmy na dalsze dyspozycje naszych niemieckich oprawców. Był już czas przygotowywania się do opuszczenia obozu w Stargardzie Szczecińskim. Mój brat Stefan rozmawiał z Polakiem, który pracował w łaźniach. Mężczyzna ów zwrócił się do brata smutnym głosem i powiedział: „Stefan, boję się ci powiedzieć, że wasz transport przeznaczony jest do Oświęcimia”. Być może nie rozumieliśmy wówczas jeszcze wszyscy tej naszej tragedii, bo właściwie przez cały czas podróży nie traciliśmy nadziei na dalsze życie. Także moi rodzice nie byli świadomi, co nas czeka, jednak modlitwa „Pod Twoją Obronę” i wiara w opatrzność Bożą pomagała nam przeżywać te bardzo trudne i niepewne chwile.
Kiedy nastąpił dzień wyjazdu, dotarliśmy do stacji kolejowej, na której stały wagony towarowe załadowane kartoflami. Jeszcze w obozie dostaliśmy na drogę bochenek chleba na każdą rodzinę. Kiedy dobiegliśmy do wagonów, zauważyliśmy, że drzwi były niedomknięte, pozostały szpary na jakieś dziesięć centymetrów i przez nie zaczęliśmy wydłubywać ziemniaki z załadowanego wagonu.
Rano pociąg zatrzymał się na dworcu w Poznaniu. Przypadkowi poznaniacy oddawali nam swoje śniadania. Dzielili się wszystkim, co mieli. Około południa dotarliśmy do Tarnowskich Gór. Była to opuszczona stacja, rzadki las po obu stronach torów. Stała tam tylko jedna budka wartownicza. Teren bezludny, wiejski, pociąg zatrzymał się i zagwizdał, dając znać, że staje na dłużej. Wszyscy powychodzili. Moja rodzina przytulona do siebie czekała, co będzie dalej, przywykliśmy do turkotu kół. Wyszłam z młodszą siostrą i postanowiłyśmy poszukać borówek, grzybów, czy czegokolwiek innego do jedzenia, odczuwaliśmy bowiem wielki głód. Przeszłyśmy ostrożnie brzegiem lasu, później weszłyśmy głębiej. W krzakach stały dwie kobiety w chustach, machały rękami, byśmy do nich podeszły. Gdy zbliżyłyśmy się do nich, wypytały kim jesteśmy i skąd pochodzimy. Oznajmiłyśmy, że z Warszawy i że Niemcy wywożą nas nie wiadomo dokąd. Były to Ślązaczki, które przyszły z narażeniem życia ofiarować swoją pomoc. Powiedziały nam: „Dziewczynki, weźcie jeszcze jedną osobę i przyjdźcie tu za pół godziny”. Pobiegłyśmy do pociągu i z dziewczynką z drugiej rodziny przybiegłyśmy w umówione miejsce. Stały tam trzy kobiety w chustach. Każda trzymała tobołek. Dostałyśmy po kilkadziesiąt marek, gotowane kluski i kapustę w garnkach, chleb, a nawet ciastka. Pochowałyśmy wszystko pod kurtki i w chustki, którymi byłyśmy owinięte. Ślązaczki z Tarnowskich Gór prosiły, by nikomu nic nie mówić, bo za tę pomoc grozi im śmierć. Nasz pociąg już gwizdał odjazd, a my szczęśliwe biegłyśmy ze swoją zdobyczą. Ostatni raz maszynista zagwizdał i głośno ruszył po szynach. Jak pociąg ujechał kawałek drogi, zobaczyłyśmy nasze Ślązaczki, jak po drugiej stronie lasu stały i bardzo długo do nas machały. Było to cudowne spotkanie w tym tak okropnym głodzie – opieka Matki Bożej, która nam towarzyszyła całą tułaczą drogę krzyżową.
Pod wieczór, kiedy już się ściemniało, pociąg ruszył w dalszą drogę – raz wolniej, raz szybciej. Przejechaliśmy przez Czechosłowację. Nie pamiętam, przez jakie miejscowości, bo było ciemno, a tereny obce. W nocy słyszeliśmy wybuchy, prawdopodobnie bombardowań. Nasz pociąg bardzo często zatrzymywał się na różnych bocznych torach. Wtedy można było opuścić wagon, by załatwić potrzeby fizjologiczne. Zawsze pilnował nas żołnierz niemiecki, by nikt nie uciekł. Droga była w miarę bezpieczna, chociaż słychać było już odgłosy wojny – natarcia wojsk rosyjskich. Był koniec października, zimno. Trudno określić czas tej podróży. Nad ranem nasz transport dojechał do pustej stacji towarowej. To był Wiedeń. Rozpuszczono nas, byśmy odpoczęli i znaleźli coś do jedzenia. Głód dawał się wszystkim we znaki. Tu były ławki, stoły. Wiedeńczycy dowiedziawszy się o transporcie ludzi, poprzynosili jakieś jedzenie. Nam dostały się kartki do restauracji dworcowej na skromny posiłek.
Z Wiednia przetransportowano nas do stacji Liesing [właściwie jedna z dzielnic Wiednia – dop. red.]. Tu znajdował się cel naszej podróży. W Liesing mieścił się duży wielonarodowy obóz. Po dniu odpoczynku, kiedy dostaliśmy zupę, znów nas posegregowano. Młodszych przydzielono do okopów w Prellenkirchen. Starsze osoby zostały na miejscu. Nasza rodzina trzymała się w całości. Powiedziano nam, że jedziemy do pracy w cukrowni. Cieszyliśmy się. Liczyliśmy, że będzie można się nasycić cukrem. Podstawiono wagony pulmanowskie, radowaliśmy się z chwilowego luksusu. Zosia owinęła się błamem [zszyte skóry futerkowe, służące np. do podszycia płaszcza lub uszycia futra – obj. red.], mama ranna pierwszego dnia Powstania i ciągle osłabiona także odetchnęła. Niestety potem szliśmy do Prellenkirchen.
Zanim doprowadzono nas do wsi, wszystkich zatrzymano przed przygotowaną wcześniej komorą, czymś, co wyglądało jak magazyn na przetwory. W środku urządzono myjnię – stały tam balie z wodą i piec na odwszenie. Kiedy się kąpałyśmy, Niemcy przyglądali się nam nagim z ironią i pogardą. Jakiś mężczyzna siedział przy stoliku i sprawdzał wszystkim włosy, czy nie są zawszone. Była z nami Jadzia z pięknymi blond włosami. Kiedy okazało się, że nie ma wszy, powiedziała: „A jednak Polki są czyste”. Wtedy Niemiec ze złości kazał ściąć jej włosy.
Wykąpani weszliśmy do wsi Prellenkirchen. Stał tam gospodarz z werblem i walił, Niemcy krzyczeli: „Bandyci z Warszawy, nie wpuszczać na podwórze”. Znajdowało się tam już wielu jeńców, którzy kopali okopy. Ojciec i brat Stefan zostali odesłani do Liesing, tak postanowili Niemcy. Pierwszej nocy dostaliśmy się do stodoły, później mieszkaliśmy w magazynie po zbożu. Były tam myszy, które biegały po nas, gdy spaliśmy. Nie brakowało też wszy. W stodole nocowaliśmy na sąsiekach, było bardzo zimno, nasze ubrania zamarzały, w mokre buty wkładaliśmy słomę. Gdy rano wstawaliśmy do liczenia, Niemiec badał słomę widłami, czy ktoś nie został w stodole. Następnego dnia po przybyciu przydzielono nas do robót na okopach. Deszcz, nie deszcz szło się do okopów.
W Prellenkirchen pracowaliśmy od szóstej rano, droga była daleka i mimo niesprzyjającej pogody trzeba było iść! Ze względu na duży obszar, bo wieś ciągnęła się parę kilometrów, Niemcy rozstawiali pilnowaczy z lornetkami, przez które obserwowali, czy wszyscy pracują. Ostrzegaliśmy się hasłem: „Alarm!” i wtedy wszyscy brali się do roboty – praca była bardzo ciężka, kopaliśmy głębokie rowy przeciwczołgowe. Potem starych Niemców zastąpiono młodymi chłopcami z Hitlerjugend, którzy szybko się zorientowali, co znaczy „Alarm” i zaczęli nas uprzedzać tym wołaniem – pewnie była to dla nich zabawa…
Siostra Zosia chciała być z nami, ale Niemcy dowiedzieli się, że jest w ciąży. Skierowali ją do pomocy Niemce pracującej w kantynie. Niemka dała jej czysty ciepły pokój. Zosia podawała do stołu. Niemcy w kantynie zaczepiali Zosię, ale miała zdjęcie ślubne, które im pokazywała. Wtedy zostawiali ją w spokoju. Pewnego dnia powiedzieli: „Zofija pokazała, jaka powinna być warszawianka”. Niemcy dowiedzieli się, że pracowała w Teatrze Polskim, gdzie dyrektorem był ich znajomy Niemiec.
Od początku grudnia 1944 roku pracowaliśmy na drogach. Następnie około dwudziestu kobiet przydzielono do obierania kartofli w piwnicy służącej wcześniej do składowania wina. Wśród kobiet były młodsze i starsze, także moja matka i ja z siostrami. Było zimno, ale paliło się w piecyku. Czasem chciałyśmy na tym ogniu upiec parę kartofli, ale Niemka pilnowała nas, abyśmy tego nie robili. Pracowałyśmy od szóstej rano do północy. Pewnego dnia przyszedł stary Niemiec z sześcioletnim wnuczkiem. Zajął się nalewaniem gorącej zupy do misek, ale przez nieostrożność wylał wrzątek na rękę młodej dziewczynie. Ta zaczęła krzyczeć z bólu, a mały chłopiec się radował. To było wstrząsające. Na drugi dzień stary Niemiec przyniósł poparzonej dziewczynie kawałek kiełbasy jako wynagrodzenie krzywdy.
Któregoś dnia stałam przy drzwiach obieralni. Była tam furka na obierki. Co dzień były inne rozkazy – raz kazano nam wydziobywać oczka z ziemniaków, a raz nie. W pewnym momencie obok pojawił się Niemiec olbrzym – z wyglądu jak sęp, twarz straszna – i patrząc na furę, spytał: „Was ist das?”. Wśród obierków wypatrzył kartofelki wielkości orzecha włoskiego. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle rzekłam po niemiecku i polsku: „Ja tych kartofli nie wrzucałam, ale zaraz je wyjmę”. Podciągnęłam rękaw od swetra do samego ramienia, wcisnęłam rękę w obierki. Zaraz za mną wyszła druga dziewczyna i to samo zrobiła. I o cudzie! Ten straszny człowiek zaniemówił. Spojrzał złowrogo i nagle odwrócił się i odszedł. Za takie wydarzenie groził bunkier. Innym razem dowiedzieliśmy się, że młoda kobieta w ciąży, która była razem z mężem, pracowała w kuchni i prawdopodobnie pod ubranie schowała kawałeczek kiełbasy. Ktoś musiał ją wydać. Zaciągnięto ją za włosy do bunkra. Dalszych jej losów nie znam. To były wiadomości przekazywane z ust do ust.
Któregoś wieczoru stał się cud. Ściemniało się, na trasie okopów pracowało kilka tysięcy ludzi, z przodu stał olbrzymi Niemiec na tle zachmurzonego, ciemnego, granatowego nieba. W pewnym momencie niebo pękło wąskim pasem i ukazała się smuga słońca, która oświetliła ludzi na okopach. Tylko twarze jeńców. To był znak. To był ostatni dzień pracy w tym miejscu. W Prellenkirchen przebywaliśmy przez cały listopad i grudzień 1944 roku. Na Nowy Rok 1945 roku w nocy przygotowali nas do wyjścia. Brnęliśmy polami w śniegu po kolana do stacji kolejowej, skąd mieliśmy wracać do Liesing. Ze stacji jechaliśmy pociągiem do Wiednia. Jeszcze wtedy znajomy Niemiec chciał nas wyciągnąć do atelier. Nie zgodziłyśmy się ze względu na ojca i brata, a poza tym nie wiadomo, co by nas czekało, jaka niespodzianka – Wiedeń wszak był bombardowany.
Przez Wiedeń szliśmy piechotą do Liesing. Miałyśmy poranione nogi, z pięt ciekła krew, mieszając się z roztopionym śniegiem. W obozie trwała zabawa sylwestrowa. Bawili się więźniowie różnych narodowości. Pewien młody Francuz poprosił mnie do tańca. Pokazałam moje nogi, które niestety nie nadawały się do zabawy. Poza tym w tak strasznym czasie komu chciałoby się tańczyć w niewoli?
Do kwietnia przebywaliśmy w Liesing. Pracowaliśmy w fabryce samolotów. W baraku wydzieliliśmy sobie pokój – dwie piętrowe prycze osłonięte kocami. Na niebie coraz częściej pokazywały się chmurki, to był sygnał bombardowania, uciekaliśmy wtedy w góry. Tam wiatr wywiewał nam z misek zimną zupę. Koło 15 stycznia nastąpił straszny atak Sowietów. Bombardowano nasz obóz, zrzucano bomby rozpryskujące, które niszczyły wszystko – na nasz barak spadły dwa takie pociski – nawet nasza banieczka była podziurawiona. Mama dostała szkłem w głowę. Raz w czasie takiego bombardowania schowałyśmy się do bunkra w ziemi, ale Ukraińcy nas wyrzucili.
Po zdobyciu przez Sowietów Austrii uciekaliśmy ze schronów w górach na wschód. Oficerowie sowieccy powiedzieli, że z ich strony nic nam nie grozi, ale ci, co idą za nimi, mogą wszystko, więc nasza ucieczka była konieczna.
Po drodze przydzielono nam podwodę – dwa konie z furmanką. Było nas pięć, bo ojciec i brat odłączyli się – nie mogli szybko uciekać, bo byli na to zbyt słabi. Około nocy wszystkich spędzono do chałupy – nas i Ukrainki. Sowieci zaczęli wyciągać Ukrainki z domu na podwórze. Słyszałyśmy krzyk i płacz. Mama broniła nas, jak mogła. Przetrwałyśmy noc i rano ruszyłyśmy w drogę. Dołączyli do nas dwaj Polacy, wcześniej pracujący u Niemek. Po drodze widzieliśmy, jak uciekinierzy i różne typy żołdaków rabowali domy. Na jednym z noclegów ukryliśmy konie w mieszkaniu, by nam ich nie ukradziono. W innym miejscu spaliśmy w stodole pod końmi. Nasi towarzysze podróży szukali żywności w stodołach, w studniach. Byliśmy bardzo głodni. Jeden koń padł, drugi nas ciągnął.
Tak dojechaliśmy do miejscowości Sopron, wzgórza, niedaleko którego był szpital. Na tym wzgórzu zatrzymał się cały orszak Ukraińców i nas pięć Polek z chłopakami. Zajęłyśmy chałupę – chłopcy po jednej stronie bramy, my po drugiej – gdzie był piec. Konia i bagaże wprowadziliśmy pod dach. Napaliliśmy w piecu. Przyszedł Ruski z kawałem mięsa, żeby mu upiec. Polacy przestraszyli mamę, że Rosjanie zechcą spać z dziewczętami. Mama zgasiła ogień. Dziewczyny pochowały się w stodole. Joasia też się tam ukryła, ale wkrótce dołączyła do nas. Potem Ruscy właśnie w tych sąsiekach łapali dziewczyny. Wszystkie pięć ukrywałyśmy się, a kiedy nie można było się ukryć, trzymałyśmy się razem siłą. Ruscy chcieli nas rozdzielić, ciągnęli. Jeden na warcie stanął w naszej obronie i pomógł nam uciekać, szarpał się z pijanymi. Krysia schowała się pod konia, my uciekłyśmy do piwnicy. Z okienka wychodzącego na ulicę widziałyśmy, jak Ruscy ciągnęli kobiety do stodół. Tam działy się orgie. Wszystko słyszałyśmy. Modliłyśmy się do Matki Boskiej „Pod Twoją obronę”,. Przesiedziałyśmy do świtu. O świcie mama chciała szukać Krysi i poszłyśmy razem z nią, by nie zabłądziła. Nadjechał samochód pełen Ruskich, którzy nas wołali. Dookoła pusto. Wreszcie spotkałyśmy Krysię. Opowiedziała, że ukryła w krzakach żywopłotu, obok fury. Modliła się tak mocno, że palce gryzła do krwi. Ruscy chodzili dokoła, ale jej nie zobaczyli. Nic się jej nie stało. Dwaj Polacy zostali w tym domu. Ruscy dobierali się do nich, przystawiali pistolet do głowy, myśląc, że to dziewczyny, bo mieli długie włosy .
Żeby dotrzeć do Budapesztu naszym konnym zaprzęgiem, musieliśmy przebyć dość długą drogę. Na wozie było miejsce tylko dla paru osób. Mama, Zosia, wózek dziecięcy dla jej przyszłego dziecka, Joanna i Krystyna, Polak, który służył w gospodarstwie w węgierskiej rodzinie, i ja. Bardzo często szłam z boku furmanki. Nasza kobyłka co raz stawała i oglądała się, nie wiedziałam dlaczego, podchodziłam i głaskałam ją po głowie, a ona na mój głos ruszała dalej. W czasie tej wędrówki młode kobiety chowały twarze przed hordami Ukraińców. Żeby nas nie zaczepiali, smoliłyśmy sobie buzie. Pijani żołdacy strzelali do figurek na rynkach. Było bardzo niebezpiecznie, nasz towarzysz podróży osłaniał nas.
Wreszcie dobrnęliśmy do Budapesztu do wielkiej towarowej stacji kolejowej, z której mostem kolejowym przejeżdżało się na wypełnionych węglem lorach na drugą stronę miasta. Na te lory musieliśmy się wdrapać wprost z ziemi razem z dziecięcym wózkiem. Dojechaliśmy do dworca, z którego już pieszo doszliśmy do punktu zbornego. Były tam rosyjskie koszary wojskowe, teren przeznaczony na obóz przejściowy dla wszystkich ausländerów [obcokrajowców – przyp. red.], którzy wracali po zakończeniu działań wojennych do swoich krajów. Przebywali tam Amerykanie, Francuzi, Włosi, Polacy i ludzie innych narodowości. Duży teren otoczony murem, pod nadzorem rosyjskim. Od razu skierowano nas do Polskiego Komitetu – składał się z kilku osób: pana Skorupki, komunisty z Białegostoku, który nawet zaproponował nam pobyt u siebie po powrocie do Polski; dr. Jana Kostrzewskiego, młodego lekarza powracającego z obozu; i jakiegoś małżeństwa. Nam, pięciu Polkom, przydzielono pokój w budynku dla Rosjan. Mama była zaniepokojona tą sytuacją – cztery dziewczyny i ona piąta bez żadnej męskiej opieki. Nagle z pokoju rosyjskich żołnierzy wyszedł na korytarz taki gruby żołdak i zwrócił się do mamy, żebyśmy sprzątały ich pomieszczenia. Mama odpowiedziała mocnym głosem: „Moje dzieci nie będą tego robić, ja pójdę!”. Żołdak zwrócił się wtedy do mamy: „Macier’ masz cztery doczki, daj mi adnoj”. Mama postawiła się, jak tylko mogła, broniąc swoich dzieci. Natychmiast udała się do Komitetu Polskiego, poprosiła o pomoc i wszyscy zdecydowali, że zabiorą nas do swojego lokum. Był to duży pokój Komitetu. Razem z tą komisją dotrwaliśmy w nim do końca pobytu w obozie przejściowym.
Na drugi dzień po dotarciu do obozu miał się odbyć transport Polaków do kraju, ale moja siostra Zofia musiała zostać zabrana do szpitala. Zaczęła rodzić. Poród – kleszczowy – odbierał właśnie nasz doktor Jan Kostrzewski. Na szczęście mogłyśmy odwiedzać naszą siostrę w szpitalu. Przez dziurę w murze wychodziłyśmy z obozu (żeby wyjść przez bramę, trzeba było mieć przepustkę). Obóz był pilnowany przez Czechów, ale gdy dowiedzieli się, że jesteśmy Polakami, zamykali oczy i przepuszczali nas. Pewnego dnia wracając ze szpitala, natrafiłyśmy na dużą grupę ludzi. W tej gromadzie ku naszej radości znalazł się nasz brat Stefan, wynędzniały i głodny. Przy furcie nie chciano go wpuścić, ale po wylegitymowaniu udało się i znów byliśmy razem, choć bez ojca, który zgubił się gdzieś po drodze. W obozie dowiedzieliśmy się, że następny transport do Polski będzie za dwa miesiące. Po wypisaniu ze szpitala dziecka siostry, noworodkiem opiekował się doktor Kostrzewski. Przez te dwa miesiące odbywały się rozmaite spotkania artystyczne wśród grup powracających do swoich krajów – Anglików, Greków, Włochów, Francuzów, Belgów i innych. Tak minął czas oczekiwania na wyjazd do kraju.
Wreszcie nadszedł dzień powrotu do ojczyzny. Jechaliśmy pociągiem towarowym pod opieką jednego rosyjskiego żołnierza. Naszą maleńką Anię kąpałyśmy pod wodą z parowozu. Przez tereny Węgier i Czechosłowacji podróż była niedługa. Gdy przekraczaliśmy granicę czesko-polską, zobaczyliśmy łąkę pełną cudnych kwiatów. Wydawało nam się, że na naszej łące kwiaty są piękniejsze. W nocy dotarliśmy do Krakowa. Poczekalnia była brudna i pełna włóczących się osób, wzbudzających nasz strach. Z Krakowa podstawiono nam pociąg bez dachu. Po drodze widzieliśmy wiele zniszczeń. Do Warszawy Głównej dojechaliśmy szczęśliwie.
I wreszcie nasz opuszczony dom – Krucza 3 – cały, niespalony ani niezawalony. Tak przepowiednia wuja, że temu domowi nic się nie stanie, sprawdziła się! Mój najmłodszy brat Tadeusz wrócił z obozu w Niemczech wcześniej i zaopiekował się naszym mieszkaniem, z którego wypędzono nas po Powstaniu. Na pierwsze piętro domu wchodził po drabinie i barykadował drzwi, bo chciano zabrać nasze mieszkanie na ambasadę. Ojciec również – przez Serbię, gdzie zaopiekowały się nim kobiety, których mężowie zostali zabrani do wojska – wrócił cały. Szczęście stało się prawdą. Tak więc cała rodzina znalazła się w komplecie w domu, któremu przepowiedziano, że nic mu się nie stanie. Tak Matka Boża przyjęła prośby nasze i tę wielką modlitwę „Pod Twoją obronę”. Matka Boża nie zawiodła mnie do dziś.