Schmidt-Szałowska Anna z d. Nowak – Wspomnienia z Powstania…
Ośmioletnia warszawianka Anna Schmidt-Szałowska (wówczas Nowak) wraz z matką Izabelą Nowak i młodszym bratem Jerzym została wypędzona w początkach sierpnia 1944 roku z domu na Ochocie i przez „Zieleniak” i obóz przejściowy Dulag 121 w Pruszkowie trafiła do III Rzeszy w okolice dzisiejszej Kudowy-Zdroju. W swoich wspomnieniach spisanych w grudniu 2012 roku autorka opowiada nie tylko o wojennych losach członków swojej rodziny, ale także przytacza zapamiętane fakty dotyczące samego wypędzenia z rodzinnego domu.
Wspomnienia z Powstania Warszawskiego i z obozu przejściowego – Durchgangslager 121 w Pruszkowie w sierpniu 1944 roku
Gdy rozpoczęło się Powstanie Warszawskie 1 sierpnia 1944 roku, miałam wtedy niespełna osiem lat, a mój braciszek Jerzy sześć lat. Od końca sierpnia 1939 r. po przyjeździe ze Stalowej Woli, gdzie przez 3 lata po ukończeniu Politechniki Warszawskiej pracował mój ojciec kapitan mgr inż. Tadeusz Nowak i po jego mobilizacji, zamieszkaliśmy we trójkę w mieszkaniu rodziców mamy, dziadków Piotra i Felicji Dobrzyckich. Dziadek pracował w Banku Rolnym na ul. Nowogrodzkiej i w domu bankowym przy ul. Szczęśliwickiej 25 m 31 (róg Częstochowskiej) miał na parterze duże czteropokojowe mieszkanie służbowe. Był to duży czteropiętrowy budynek w formie litery C z wewnętrznym sporym ogrodzonym podwórzem, na które wchodziło się od strony ul. Częstochowskiej po kilku schodkach obok stróżówki, gdzie urzędował życzliwy pan Dąbrowa. Drugi narożnik ulicy Częstochowskiej i Szczęśliwickiej (naprzeciw okien sypialni dziadków) zajmował także czteropiętrowy Dom Kolejarza, a dookoła były pola uprawne aż po lotnisko Okęcie. Za torami kolejki po drugiej stronie Szczęśliwickiej ciągnęły się pola ogrodników i widać było nieodległy Dworzec Zachodni.
Trwało już Powstanie, powtarzano sobie radośnie, że na Pradze już są polskie flagi. A Szczęśliwicką toczyły się bez przerwy ciężkie czołgi niemieckie z obstawą, która zakazała mieszkańcom nawet podchodzenia do okien, co groziło obrzuceniem granatami okna, co zdarzyło się dwukrotnie u naszych sąsiadów. Trzy siostry mamy były dawno poza domem – walczyły w powstaniu. Babcia Felicja zaginęła w łapance w maju 1942 r., a jedna z sióstr mamy, Helena od 1942 była więziona w Moabicie w Berlinie z wyrokiem śmierci po procesie członków sieci „Stragan” Ill Oddziału Wywiadu AK (kierowanej przez Czesława Łasika straconego w 1943 r.). Ojciec nasz po przedostaniu przez Rumunię walczył pod dowództwem gen. Prugar Ketlinga we Francji, gdzie był ranny i razem z innymi został internowany w Szwajcarii w obozie w Winterthur. Mieliśmy od niego wiadomości przez szwajcarski Czerwony Krzyż. Mama pracowała do powstania w fabryce pończoch „Zoka” na Towarowej, dziadek był już na emeryturze.
Był piękny letni dzień 4 lub 5 sierpnia. Ograniczeni podwórzem jeździliśmy z bratem i innymi dziećmi na hulajnodze. Tak zdarłam sandałek, że po powrocie do domu mama kazała mi zdjąć sandałki. Było około 10-11 godziny. Dziadek poszedł niedaleko do znajomych ogrodników po mleko. W mieszkaniu byliśmy tylko we troje: mama z dziećmi. Mama obierała na obiad ziemniaki. Nagle usłyszeliśmy straszne wrzaski: „Uchadi, czasy” i do mieszkania wpadł uzbrojony żołdak z odbezpieczonym pistoletem, który przystawił mamie do skroni. Ja tak zmartwiałam, że nie słyszałam, co mama do mnie mówi, a wołała stojąc nieruchomo z przystawionym jej pistoletem, żebyśmy wzięli sami obuwie i płaszczyki. Mój mały przytomny braciszek złapał tylko nasze płaszczyki. Wyszliśmy z domu pod eskortą, bez niczego więcej. Mama zdołała zabrać leżącą w kuchni torebkę – do dziś pamiętam, że była to plecionka z folii z drewnianymi okładkami na kolorowym sznurze. Wypędzono nas na ulicę w tłum wygnanych z domów ludzi. Przed nami wybiegł z domu siedemnastoletni syn rzeźbiarki, która mieszkała nad nami na czwartym piętrze (tam miała dużą pracownię) i już na schodkach podwórka zastrzelił go własowiec. Dziś wiem, że to byli żołdacy ze zbrodniczego oddziału Kamińskiego. Ze słów mamy wynikało, że chłopak nie rozumiał, że żołdak żądał (na razie) oddania mu eleganckich butów tzw. oficerek. A jego mama tak się o niego bała, że zabroniła mu iść do powstania.
Ja wyszłam z domu boso i pokaleczyłam nogi już na ulicy zasłanej szkłem i trupami. Ze zgrozą trzymaliśmy się kurczowo mamy, ale to był tylko początek tego, co nas dalej czekało. A widzieliśmy dotąd nie jedno m. in. w drodze do szkoły z dziadkiem egzekucję kilkunastu osób na rogu ul. Wawelskiej i Grójeckiej – jest tam do dziś tablica pamięci, urwaną rękę chłopca, gdy pomagaliśmy mamie opatrywać biedaka. Obstawieni z obu stron uzbrojonymi własowcami pędzony coraz większy tłum ludzi przez ulicę Częstochowską, dalej Grójecką dotarł do Zieleniaka przy Opaczewskiej. Tam nas było chyba kilka tysięcy ludzi z całej Ochoty. Przez całą przebytą drogę co parę minut były komendy „padnij”, a kto się ociągał do niego natychmiast strzelano. Paliły się domy, już nikt ich nie gasił. Pamiętam żar ścian domów i trupy, które ścieliły drogę na Zieleniak. A obok na polach było tyle dojrzałych pomidorów i kwitły pięknie wyrośnięte krzewy „warszawianek”. W upale, ścisku przerażonych, głodnych, spragnionych, chorych ludzi musieliśmy czekać tak kilka dni (4-5 dni) pod strażą uzbrojonych żołnierzy. Nie było wody ani żadnego jedzenia, a dni i noce były wyjątkowo gorące. Do tego dookoła paliły się domy, dym i morze ognia, smród fekaliów. Pod murami Zieleniaka cały czas dzień i noc piekielne wystrzały z dział tzw. krów. Najgorsze było wybieranie przez żołnierzy spośród tłumu ludzi młodszych kobiet, z których żadna już nie wracała. Nasza mama jeszcze ładna i młoda kobieta kazała nam układać się na niej w nocy, żeby się ukryć przed żołdakami. Co to mogło dla niej oznaczać już wiedzieliśmy z bratem, byliśmy tam właśnie świadkami brutalnych gwałtów. Widzieliśmy także jak pod murem Zieleniaka kilku żołnierzy rozbijało główki malutkich dzieci. To wszystko było tak straszne, że mama nie pozwalała nam odchodzić ani na krok od siebie. Byliśmy przy tym bardzo głodni i spragnieni. Mój brat dostał czerwonki i był coraz słabszy, mnie ropiała skaleczona stopa owinięta w drodze tylko mamy chusteczką. Właśnie na Zieleniaku z pomocą naszego dozorcy pana Dąbrowy udało się odnaleźć naszego dziadka, którego doprowadzono razem z rodziną ogrodników. Pan Dąbrowa zdobył dla Jerzego trochę picia i kawałek suchara. Ach, jak bardzo miałam na niego i ja ochotę, ale był to kawałeczek dla Jurka.
Drogę do stacji Szczęśliwice w gromadzie zrozpaczonych ludzi pamiętam jak przez mgłę. Byłam też bardzo osłabiona i noga bolała coraz mocniej. Niósł mnie jakiś miły pan, a mama niosła prawie bezsilnego Jurka. Ze Szczęśliwic dowieziono nas do obozu przejściowego na terenie zakładów kolejowych w Pruszkowie, tzw. Durchgangslager 121. Było tam mnóstwo ludzi wypędzonych z rożnych dzielnic Warszawy. Ale tam już był punkt sanitarny, gdzie zajęto się moim braciszkiem i moją nieszczęsną nogą, gdzie dostaliśmy pić i jeść, i nawet zdołaliśmy trochę się umyć. Teren był ogromny, ale zajęty przez koczujących ludzi zdrowych, chorych, rannych i jak mama mówiła cwaniaków. Leżeliśmy już nie na gołej ziemi, ale na zapchlonych, zawszonych wiązkach słomy ułożonych wprost na torach kolejowych. I oczekiwaliśmy, co z nami będzie dalej. Nie pamiętam rozmów mamy z dziadkiem i ze znajomymi. Mama bała się, że nas dzieci rozdzielą z nią i nas nie odnajdzie. Wiadomo było, że starych ludzi a więc dziadka wywiozą gdzieś na prowincję, młodszych biorą do obozów lub na roboty do Rzeszy. Dlatego, gdy przyszła nasza kolej selekcji, mama histerycznie żądała wysłania jej razem z dziećmi, na co w końcu po strasznych szlochach mamy konwojenci zgodzili się. I tak byliśmy razem z bratem jedynymi dziećmi w wagonie, który w tym transporcie odjechał do Rzeszy. Jechaliśmy kilka dni w ciasno upakowanym, zaryglowanym wagonie towarowym z małą dziurą w podłodze na ludzkie potrzeby, bez jedzenia i picia (prowiantu na podroż wtedy nie dawano). Parę razy pociąg zatrzymywał się w polu i wolno było wysiąść na kilka minut za potrzebą, potem pod kolbami zapędzano znowu do wagonów. Jurek dalej chorował, leżał na rękach mamy i spał z osłabienia, a mama modliła się, żeby nie umarł w drodze. Pamiętam dłuższy postój konwoju w Częstochowie, gdzieś na bocznicy. Otworzyli nam wagony bez prawa wysiadania, bo dobrzy ludzie z miasta przynieśli picie i jedzenie. Był taki ścisk przy drzwiach, że wysłana przez mamę po picie i jedzenie nie dosięgnęłam nic. Ktoś litościwy podzielił się z mamą zdobytym jedzeniem i tak po kolejnych etapach selekcji połączonych z łaźniami – odwszalniami w tłumie nagich obcych ludzi, ale i zupami z kotłów dowieziono nas na teren III Rzeszy do najważniejszego punktu rozdzielczego naszego transportu, do Breslau, dziś Wrocławia. Z uwagi na dzieci i młody wiek mamy skierowano nas do obozu pracy na terenie Gellenau [Jeleniów] – Kudowa – Sackisch [Zaksze, obecnie część Kudowy-Zdrój], Kreis Glatz [niem. powiat Kłodzko] tzn. pododdziału obozu koncentracyjnego Gross Rosen (Rogoźnica). Tam mieścił się duży kombinat zbrojeniowo-włókienniczy firmy Christian Diering A-G, filia Sackisch Gellenau. Budynki usytuowane pod lasem za miastem były wkopane w ziemię, miały trójkątne stożkowe dachy-okna nieco wystające ponad teren i otoczone strzeżonymi zasiekami, a obok przy części zbrojeniowej był obóz męski, w którym było mnóstwo jeńców m.in. Francuzów (mama znała ten język). Był koniec sierpnia 1944 roku, my jedynie w letnich ubraniach tak jak wyszliśmy z Warszawy, ja nadal bez bucików. Dostaliśmy obowiązkowe naszywki – kwadraciki ok. 4 na 4 cm na środku z fioletową literką P na żółtawym tle, które pod karą musieliśmy nosić. Od razu zostaliśmy całą trójką zatrudnieni od rana do wieczora do prac polowych, a więc musieliśmy grabić i zbierać siano, zbierać do koszy ziemniaki za koparką (kosze były dla nas za ciężkie, więc wlekliśmy je z Jurkiem po ziemi do wozów) i wykonywać inne prace. Przy tych robotach Jurek dostawał krwotoków i po błaganiach mamy zwolniono nas w końcu listopada z robot. Zrobiło się zimno, a my niemal goli i bosi. Tu muszę dodać, że Niemki, które widziały nas i nam współczuły, podarowały nam trochę starych rzeczy, w które mama nas ubrała. Na przykład nosiłam męskie spodnie z obciętymi nogawkami w pasie wiązane sznurkiem, a na stopach stare kapcie, podobnie Jurek, ale nam małym, chudym oberwańcom to nie przeszkadzało. W końcu roku mamę zatrudniono jako pomywaczkę w kantynie fabrycznej, nam pozwolono chodzić luzem po terenie i zachodzić pod wieczór do mamy na resztki kantynowej zupy. Mama przez Czerwony Krzyż dała znać do rodziny taty do Polski, że żyjemy.
Do Polski wróciliśmy – dowlekliśmy się po wkroczeniu wojsk sowieckich na początku czerwca 1945 roku. I zaczęło się zupełnie inne, także trudne życie, ale dla nas dzieci bezpieczne. Dom na Szczęśliwickiej został doszczętnie wypalony (płonął trzy razy, co widziały moje ciotki wycofujące się z powstania) tak, że nawet stropy do piwnicy były uszkodzone, nie zostało nic z dobytku dziadków Dobrzyckich. Dziadek Piotr [Dobrzycki] z Pruszkowa trafił do rodziny naszego taty i spotkaliśmy się znowu, ale na kilka miesięcy, bo wkrótce zmarł w 1945 roku. Tata po ucieczce z obozu trafił do Anglii, powrócił do nas w czerwcu 1947 roku. Dwie ciotki, młodsze siostry mamy uniknęły obozów, trzecia Albina wywieziona po powstaniu do obozu w Ravensbrück wróciła poprzez Szwecję w 1946 roku, a więziona w Moabicie Helena po ucieczce z barki na Rugii cudem uniknęła śmierci i wróciła wiosną 1945 roku.
Tak więc dzięki Opaczności Boskiej, mimo tak wielu okropnych okoliczności i przeżyć rodzina ocalała. Nie znam dziś losów innych mieszkańców naszego domu ani sąsiadki babci pani mecenasowej Tołpychowej (miała jamniczka) ani zaprzyjaźnionego z dziadkami dozorcy pana Dąbrowy. Z racji konspiracyjnych powiązań moich ciotek nie wprowadzano nas dzieci w większe grona, a dziadków zabrakło, gdy można było już o tych sprawach rozmawiać z nami. Szkoda.
Mój mąż Krzysztof, trochę starszy ode mnie, również przeszedł razem z matką Marią i młodszą siostrą Elżbietą oraz ciotką Cecylią Nowińską przez Dulag 121. Wypędzeni z rejonu Oleandrów, przetrzymywani na podwórzu siedziby gestapo w Alei Szucha zostali doprowadzeni do Dulagu w Pruszkowie ok. 10-11 sierpnia. Stamtąd po przekupieniu strażnika przedostali się do znajomych w Kielcach. Ja i mój brat ukończyliśmy Politechnikę Warszawską, ja wydział chemii tak jak mój mąż, brat mechanikę jak nasz ojciec. Dziś nasi rodzice i trzy siostry mamy nie żyją poza najmłodszą dziewięćdziesięcioletnią lekarką Marią Danutą. Mama i my dzieci zostaliśmy formalnie uznani za poszkodowanych przez III Rzeszę. Przywołane tu po latach przeżycia opisałam dopiero teraz. Nie opowiadałam o tym naszym synom, bo nie łatwo to przekazać, a dzisiaj zrozumieć. Ale chciałam się od tego uwolnić, aby więcej do nich nie wracać, bo przeżywam to jeszcze dość mocno, czasem śni mi się po nocach i więc dosyć.
Jednak dla zachowania świadectwa okropności wojny, a w szczególności Powstania Warszawskiego i jego konsekwencji opisałam moje wspomnienia ku pamięci również dla naszych wnuków.
Przez Dulag 121 w sierpniu 1944 roku „przeszli”:
- Piotr Dobrzycki- lat 75,
- Izabela Nowakowa z d. Dobrzycka – lat 35,
- Anna Nowak – lat 8 (autorka wspomnień),
- Jerzy Nowak- lat 6,
- pani Tołpychowa – lat ok. 58,
- pan Dąbrowa – lat ok. 55,
- Cecylia Nowińska – lat 67,
- Maria Schmidt-Szałowska – lat 41,
- Krzysztof Schmidt-Szałowski – lat 14,
- Elżbieta Schmidt-Szałowska – lat 6.