menu

Stępińska-Winckler Małgorzata – Wspomnienia z pracy przymusowej w Pirnie

Stępińska-Winckler Małgorzata – Wspomnienia z pracy przymusowej w Pirnie

Małgorzata Stępińska-Winckler z d. Stępińska (1930-2014), podczas wybuchu Powstania mieszkała wraz z rodzicami Zofią i Zygmuntem oraz starszą siostrą Marią na warszawskim Śródmieściu przy ul. Kruczej 21. Do obozu Dulag 121 rodzina została wygnana po kapitulacji Powstania, 4 października. Do Pruszkowa dotarły jedynie matka z córkami, Zygmunt Stępiński – chcąc uniknąć wywózki do Niemiec  – zdołał uciec z transportu. Po nocy spędzonej w obozie zostały wywiezione do obozu przejściowego w Chemnitz – podróż ta była niezwykle męcząca, trwała bowiem trzy doby – a następnie zostały skierowane do pracy w hucie szkła w Pirnie koło Drezna. Po wojnie, jako że dom Państwa Stępińskich, został zrujnowany, rodzina osiedliła się w Kaliszu. Prezentowane wspomnienia Pani Małgorzaty Stępińskiej-Winckler były zebrane w ramach projektu organizowanego przez Muzeum Warszawy i po raz pierwszy zostały opublikowane na portalu http://www.banwar1944.eu/.

Od urodzenia 13 lipca 1930 r. do końca Powstania Warszawskiego mieszkałam w Warszawie przy ul. Kruczej 21 m. 59. Ojciec mój – Zygmunt Stępiński został zmobilizowany w ostatnich dniach sierpnia 1939 r. i dostał przydział do wojsk pancernych. Oblężenie Warszawy przeżyłam w naszym domu wraz z matką i siostrą starszą ode mnie o cztery lata. Podczas bombardowań spędziłyśmy w piwnicy wiele godzin.

We frontowym budynku naszego domu mieściła się Szkoła Powszechna. Zarówno we wrześniu 1939 r. jak i w czasie Powstania w 1944 r. pomieszczenia szkolne zajęte były przez uciekinierów, którzy stracili swoje domy. W czasie jednego z bombardowań we wrześniu 1939 r. wielu z nich schroniło się na klatce schodowej, w którą trafiła bomba lotnicza. Zginęło wtedy około 20-tu osób. Pod koniec września, kiedy wyczerpały się domowe zapasy, zaczął dokuczać nam głód. Pamiętam, że dwa może trzy razy Mama przyniosła kawałek mięsa wykrojonego z zabitych na ulicy koni. Pamiętam również dzień, w którym dostałyśmy dużą (wielkości wiaderka) puszkę z konserwowymi ogórkami. Przez dwa czy trzy dni stanowiły one podstawowe wyżywienie. Do dziś, kiedy jem takie ogórki (a bardzo je lubię), przypomina mi się wrześniowe oblężenie Warszawy.

Po kapitulacji – na ile to było możliwe – zaczęło się normalne życie. Pamiętam okna bez szyb, zabite dyktą, w której były zamocowane kawałki szkła. W końcu października mój Ojciec wrócił do Warszawy. Uniknął niewoli. Gdzieś na wsi, na przedwojennych terenach wschodnich – po rozformowaniu – zamienił mundur na cywilne ubranie i „okazjami” lub pieszo dotarł do Warszawy.

Byłam uczennicą Szkoły Powszechnej nr 98, która mieściła się w Warszawie przy Al. Szucha 9. W roku szkolnym 1938/39 ukończyłam klasę III-cią i otrzymałam promocję do klasy IV-ej. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęły się zajęcia, ale z całą pewnością przed nadejściem zimy. A zima z 1939 na 1940 była wyjątkowo mroźna. W klasach było tak bardzo zimno, że siedzieliśmy w paltach i czapkach, a atrament w kałamarzach był zamarznięty. Ale lekcje odbywały się normalnie i potoczyło się zwykłe, szkolne życie. W tym czasie zauważyłam, że pogorszył się mój wzrok. Nie wiem, czy spędzenie września 39 r. w dużym stresie i w warunkach piwnicznych miał na to wpływ, ale od tego czasu zaczęłam nosić okulary dla krótkowidza i takie używam do dnia dzisiejszego.

Klasa V Szkoły Powszechnej, 1941-1942. W drugim rzędzie piąta od prawej strony siedzi Małgorzta Stępińska. Z arch. Muzeum Warszawy

W nocy z dnia 26 na 27 grudnia 1939 r. nocowałam u mojej Babci i Cioci, które mieszkały w Wawrze przy ul. Łąkowej. Nad ranem sąsiedzi zaalarmowali nas i opowiedzieli, co wydarzyło się w nocy blisko naszego domu. Ciocia ubrała się i wybiegła. Wróciła po mniej więcej godzinie bardzo roztrzęsiona i powiedziała, że na niewielkiej przestrzeni leżą zwłoki rozstrzelanych mężczyzn. Niektórzy jeszcze dają oznaki życia. Rodziny, które przybiegły na miejsce kaźni, próbują ciała swoich bliskich układać na saneczkach i wywozić. Niemców wtedy już nie było. Po egzekucji odjechali. Ale kiedy rozwidniło się, wrócili i kazali okolicznym mieszkańcom kopać groby – rowy i składać w nich rozstrzelanych. Kiedy dowiedzieli się, że wśród pogrzebanych znajduje się również ciało właściciele restauracji – Antoniego Bartoszka, kazali jego ciało wydobyć z grobu i powiesić na tle drzwi wejściowych do jego restauracji.

Następnego dnia przyjechała po mnie moja Mama. W drodze do stacji kolejowej przypadkiem natknęłyśmy się na parterowy domek z powieszonym ciałem restauratora. Mimo, że miałam wtedy tylko 9 lat na całe życie zapamiętałam napis na tablicy, która była zawieszona na piersi zabitego: „Kto się ośmieli dotknąć wisielca będzie natychmiast rozstrzelany”.

Do szkoły nr 98 w Al. Szucha 9 uczęszczałam do roku szkolnego 1942/43. Ponieważ ulica ta należała do dzielnicy niemieckiej, a przede wszystkim znajdowało się tam gestapo (w dawnym gmachu Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego), na obu krańcach, tj. od strony Placu Na Rozdrożu i przy Pl. Unii Lubelskiej były ustawione szlabany, przy których stali niemieccy żandarmi. My – uczniowie, wchodząc w Al. Szucha, musieliśmy trzymać w dłoniach nasze legitymacje szkolne.

W czasie wojny kierownikiem szkoły nr 98 był p. S. Bugajski – autor słów Modlitwy Harcerskiej: „O, Panie Boże, Ojcze Nasz, w opiece swej nas miej…”. Był to wspaniały nauczyciel, który zorganizował tajne nauczanie na kompletach w prywatnych mieszkaniach. Uczęszczałam na te zajęcia w roku szkolnym 1942/43, przerabiając I-szą klasę gimnazjum. Jednocześnie byłam uczennicą VII-ej klasy szkoły powszechnej.

W roku szkolnym 1943/44 byłam uczennicą III-ej Miejskiej Szkoły Zawodowej Żeńskiej w Warszawie przy ul. Białostockiej 4. Taka była oficjalna nazwa. I pod tą nazwą, jaka figuruje na legitymacji szkolnej […], funkcjonowało tajne Gimnazjum i Liceum im. Juliusza Słowackiego. W roku szkolnym 1943/44 szkoła ta mieściła się przy ul. Wspólnej 41 pomiędzy ulicami Kruczą i Marszałkowską. W tym czasie należałam do 3-ej Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerskiej, która działała przy w/w szkole. Uczestniczyłam w zbiórkach, które odbywały się w prywatnych mieszkaniach. Złożyłam wspólnie z druhnami mojego zastępu Przyrzeczenie Harcerskie i otrzymałam Krzyż Harcerski. Planowałyśmy, że w okresie wakacji będziemy brały udział w zbiórkach, które miały odbywać się w terenie – na linii otwockiej. Plany te pokrzyżował wybuch Powstania.

Koło 10-go sierpnia zgłosiłam się do punktu rozdzielania prasy powstańczej, który mieścił się w domu przy ul. Kruczej 24 lub 26. Gazetą tą był „Biuletyn Informacyjny”. Codziennie rano otrzymywałam plik egzemplarzy i informację, na jakich ulicach mam rozdawać gazety ludności cywilnej i walczącym powstańcom. Nosiłam mundur harcerski sprzed wojny mojej starszej siostry. „Dorosłam” do niego przez lata wojny. Mój rejon obejmował ulicę Kruczą i jej przecznice do Alei Jerozolimskich. Najdalej byłam na ul. Polnej – w budynkach, których mieszkania wychodziły na Pole Mokotowskie. Mieszkańcy byli w piwnicach, a przy otworach okiennych, wypełnionych workami z piaskiem pełnili służbę żołnierze – powstańcy.

Podczas tych wędrówek zaraziłam się (nie wiem gdzie i od kogo) szkarlatyną. Leżałam z wysoką temperaturą w piwnicy naszego domu. Moi rodzice, mimo troski o mój stan zdrowia, martwili się, że stanowię zagrożenie dla innych dzieci, które przebywały ze swoimi rodzinami w tych samych korytarzach piwnicznych. Rodzice dowiedzieli się, że w budynku przy ul. Wilczej 1 znajduje się prowizoryczny, mały szpitalik zorganizowany dla dzieci chorych na szkarlatynę. Zaprowadzili mnie tam, zabierając z domu kołdrę, poduszkę i prześcieradło. O te rzeczy – na miarę możliwości – prosił personel szpitalny.

Wejście na podwórze (brama) znajduje się od ul. Wilczej 1, natomiast front budynku – pałacyku wychodzi na Aleje Ujazdowskie. Dom ten nie został zniszczony i istnieje do dnia dzisiejszego. Dawne, obszerne mieszkanie w czasie wojny prawdopodobnie zostało zaadaptowane na biuro, bo nie było w nim żadnych mebli. Znajdowało się ono w klatce schodowej po lewej stronie podwórka, na parterze. Kiedy rodzice mnie tam zostawili, pani, która była pielęgniarką, przydzieliła mi drewniane, prowizoryczne łóżko z siennikiem i zaścieliła je przyniesioną przez rodziców pościelą.

Zajmowały się nami trzy czy cztery siostry, które miały dyżury. Przygotowywały skromne posiłki i opiekowały się nami. Codziennie rano przychodził lekarz, który nas badał i wydawał zalecenia naszym opiekunkom. Poza mną było pięcioro dzieci. Napisałam o nich w krótkim liście do mojej siostry. List ten naiwny i głupiutki zachował się do dnia dzisiejszego. Cytuję: „Jest u nas jedna dzieczynka – Volksdeutschka. Jest niezbyt sympatyczna. Siostry są dla niej bardzo dobre. Tylko jedna siostra Barbara, która gotuje, daje jej zupy niekraszone i herbatę niesłodzoną. Inna siostra znalazła u niej wszy. Dziewczynka – Krysia Głowinkowska – koleżanka tej, którą zabiło w naszym domu. Jest miła i najwięcej z nią rozmawiam, bo jest w moim wieku. Jest jeszcze Zosia, bardzo miła Lwowianeczka. Mówi „ta joj”. Jak ją spytać, jak się czuje, odpowiada: „Trosecku lepiej”. Ma 7 lat. Jest jeszcze 4-roletni Jurek bardzo ciężko chory. Przyniosła go matka z Czerniakowskiej. W jego mieszkanie wpadł pocisk i zabił mu ojca. Biedny chłopczyk (jedyny w naszym szpitalu). Jest także Basia, już umierająca, lecz ma bardzo silne serce i długo wytrzymuje. Mówię ci – istny kościotrupek. Ma 8 lat. No i jestem ja”. Koniec cytatu mojego listu.

Rękopis listu napisanego przez 14-letnią Małgorzatę podczas pobytu w powstańczym szpitalu, 1944. Fot. z arch. Muzeum Warszawy
Druga strona rękopisu. Fot. z arch. Muzeum Warszawy

Matka małego Jurka nie przyszła więcej. Albo zginęła albo nie mogła już przejść z domu na Wilczą. Chłopiec po dwóch dniach umarł na rękach pielęgniarki. Jak mówiły opiekujące się nami panie, miał zapalenie płuc i opon mózgowych jako powikłania po szkarlatynie. Biasia – dwa, może trzy dni później zmarła samotnie w nocy. Tych dwoje dzieci zostało pochowanych w prowizorycznych grobach wykopanych w podwórkowym ogródku.

Przeżyliśmy bombardowanie, w czasie którego bomby spadły na Kościół św. Aleksandra i Gimnazjum Królowej Jadwigi. Siostry próbowały zejść z nami do piwnicy. Ale ludzie, którzy się tam schronili, nie pozwolili nam wejść ze względu na naszą chorobę. Tak to bywa nawet w momentach, kiedy zagraża śmiertelnie niebezpieczeństwo. Wobec tego siostry zaprowadziły nas z powrotem do szpitalika i do końca bombardowania leżałam na łóżku z głową przykrytą poduszką. Po kilku dniach zgłosiło się do nas kilka dziewcząt ze Starówki – w mundurach, z opaskami na rękawach. Były to albo łączniczki albo sanitariuszki. Przyjęto je do nas, bo były też chore na szkarlatynę.

Rodzice zabrali mnie ze szpitalika koło 8-go września. Warszawę opuściliśmy po kapitulacji 4-go października. Byłam już prawie zdrowa, tylko na całym ciele łuszczył się naskórek.
Wychodziliśmy z miasta ul. Lwowską, 6-go Sierpnia, Filtrową, przez plac Narutowicza na Dworzec Zachodni. Poprowadzono nas na jeden z peronów. Ludzie między sobą mówili, że w obozie w Pruszkowie mężczyzn oddzielają i wywożą do Niemiec, a kobiety i dzieci wypuszczają na wolność. Po krótkiej naradzie ojciec zdecydował się przeskoczyć na sąsiedni peron i wmieszać się w grupę mężczyzn, których Niemcy przywieźli spod Warszawy do prac porządkowych w mieście. Teraz, popołudniu czekali na powrotny pociąg do swoich domów. Pilnował ich jeden, stary Niemiec w mundurze z karabinem. Umówiliśmy się, że spotykamy się u rodziny w Radomiu. Kiedy Niemiec poszedł w koniec peronu, Ojciec szybko dołączył do grupy robotników.

Chwilę później ruszył nasz pociąg i dowiózł nas do obozu w Pruszkowie. Noc spędziłyśmy w dużej, pustej hali na leżącej na cementowej posadzce bocznej ścianie towarowego wagonu. Następnego dnia wypędzono nas na plac między halami i Niemcy przeprowadzili selekcję. Bałyśmy się, żeby nas nie rozdzielono. I udało się. Skierowano nas do dużej grupy, którą po kilku godzinach załadowano do podstawionego pociągu towarowego. Nie przypominam sobie, żeby wydano nam jakąś żywność. W wagonie część osób siadła na podłodze z podkurczonymi nogami. Inni stali, bo było mało miejsca. Co pewien czas zmienialiśmy się. Jechaliśmy przez Częstochowę. Tam, na stacji pociąg zatrzymał się. Kolejarze, którzy na pewno nie pierwszy raz mieli do czynienia z takimi transportami, rzucali nam przez małe okienka jabłka i pomidory. Przybili również duży hak (na „zawietrznej”), zawieszając na nim duże, blaszane wiaderko przywiązane do grubego sznura. Było to bardzo przydatne urządzenie, które co kilka godzin wciągane było do wagonu i służyło jako zbiorowa ubikacja. Zawartość wylewało się na zewnątrz i wiaderko z powrotem wieszało na haku. Z Częstochowy pociąg skierował się w stronę Śląska. Ludzie martwili się, że pewnie wiozą nas do Oświęcimia. Ale nie. Pociąg zatrzymał się na dużym rozjeździe w Gliwicach. Tam kolejno otwierano wagony i wydawano nam zupę. Potem jechaliśmy na północny-zachód. Znów martwiliśmy się, że wiozą nas do Berlina, a słyszało się, że tam są ciężkie naloty. W październiku 1944 r. Niemcy chyba już sami nie wiedzieli, gdzie lokować przyszłych „robotników III-ej Rzeszy”.

W końcu po trzech dniach jazdy (m. in. przez Drezno i Lipsk) wyładowano nas na dworcu w Chemnitz, gdzie znajdował się obóz przejściowy. Najpierw rozlokowano nas w tzw. części brudnej, w barakach z trzypiętrowych pryczami. Po mniej więcej tygodniu, rozebrani do naga przeszliśmy kontrolę włosów, kąpiel pod prysznicami (leciała albo zimna albo bardzo gorąca woda). Ubrania zabrano do komór dezynfekcyjnych. Wszystko to było bardzo upokarzające. Z łaźni przeszliśmy na „stronę czystą”. A na tej stronie roiło się od pluskiew.
Wszyscy zostali sfotografowani z dużymi numerami na piersiach, wzięto odciski palców i przydzielono nas do różnych zakładów pracy. Nas skierowano do Wereinigte Farbenglaswerke w Pirnie nad Łabą. Tylko jeden stary Niemiec w brunatnym mundurze SA konwojował nas osobowym pociągiem przez Lipsk do Pirny.

Karta pracy Małgorzaty Stępińskiej, fabryka szkła w Pirnie, 1944. Fot. z arch. Muzeum Warszawy

Z dworca przeszliśmy 3 kilometry do „naszej” huty szkła i tam przydzielono nam barak i rozlokowano w poszczególnych izbach. Nas umieszczono w ośmioosobowym „pokoju” wyposażonym w cztery piętrowe prycze, długi stół z dwiema ławami i żelazny piecyk. Było to nasze lokum na najbliższe osiem miesięcy. Niestety, tam też były pluskwy, które były obrzydliwe, ale mimo naszych starań nie udało nam się ich zwalczyć. Było to naszą zmorą.

Praca w hucie trwała od godz. 6-tej rano do 16-tej. Ja dostałam miotłę i moim obowiązkiem było zamiatanie hali. Jak w polu widzenia nie było Niemca stałam blisko pieców (tam było ciepło). Kiedy szedł majster zamiatałam tak energicznie, że nie było mnie widać w tumanach kurzu.

Na terenie huty był niewielki barak, w którym mieszkało kilkunastu jeńców – Anglików (szeregowych). Otrzymywali paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. W czasie wojny uczyłam się prywatnie jęz. angielskiego. Mogłam się z nimi porozumieć. Oczywiście honor nie pozwalał mi prosić ich o jedzenie. A oni nie domyślali się, że głodujemy. Przykro mi było, kiedy np. koło mnie pili gorące, pachnące kakao. To taki drobiazg, ale i takie drobiazgi zapadają w pamięć.

Wszyscy cudzoziemcy, a było ich dużo: Polacy, Ukraińcy, Czesi, jeńcy włoscy, angielscy starali się nie przemęczać i często tylko udawali, że pracują. Było coraz większe rozprzężenie, a i nasza robota coraz mniej interesowała Niemców. Panował coraz większy głód, bo przydziały żywności były systematycznie zmniejszane. Nasiliły się amerykańskie naloty bombowe. Z samolotów zrzucano czterojęzyczne gazety (w językach: angielskim, polskim, francuskim i niemieckim). W gazetach tych pouczano robotników przymusowych, jak mają zachowywać się w czasie nalotów. Również podawano najnowsze wiadomości z frontu zachodniego i wschodniego.

Ze ściśniętym sercem patrzyłam w styczniu 1945 r. na pędzonych szosą koło naszego baraku więźniów jakiegoś obozu koncentracyjnego. Mimo mrozu mieli na sobie cienkie pasiaki. Wychudzeni, słaniający się z głodu, zmęczenia i zimna. Prowadzili ich SS-mani z psami – wilczurami.

W lutym 45 r. przeżyłam w nocy słynny dwufazowy nalot na Drezno (Pirna była oddalona o 18 km). Ponieważ alianci wzywali, żeby w miarę możliwości uciekać z fabryk, które są celem bombardowań, kiedy zawyły syreny, wybiegłyśmy z naszego baraku, który stał na zewnątrz ogrodzenia huty. Pobiegłyśmy na otwartą przestrzeń, która rozpościerała się po drugiej stronie szosy. Po kilku minutach usłyszałyśmy głośny warkot nadlatujących falami ciężkich bombowców. Widok był niezwykły. Samoloty zrzucały „flary” na spadochronach, które jak ogromne żyrandole w różnych kolorach wolno opuszczały się w dół. Jednocześnie przecinały niebo smugi pocisków niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Potem słychać było świst bomb, głośne wybuchy, widać było gejzery ognia i łuny pożarów. Wszystko to odbijało się w tafli płynącej w dole rzeki Łaby. Widok był niesamowity i mimo grozy – piękny. Stałam na wzgórzu, patrzyłam na ten niesamowity widok i mimo, że zdawałam sobie sprawę z tego, że tam giną ludzie i w gruzy zamienia się jedno z najpiękniejszych niemieckich miast, szeptałam do siebie: „Dobrze wam tak! Za Warszawę!”. Taka była nienawiść, a miałam wtedy tylko czternaście lat! Na drugi i trzeci dzień szosą przed naszym barakiem sunął sznur uciekinierów (mężczyzn, kobiet i dzieci) ciągnących małe drabiniaste wózki ze swoim dobytkiem. Niektórzy ranni, w bandażach, z przerażeniem w oczach. Również ten widok nie wywołał we mnie współczucia. Natomiast ewakuowany cyrk z przewożonymi zwierzętami, przerażonymi, miotającymi się w klatkach – poruszył mnie. Z perspektywy lat dziwi mnie moje zachowanie, ale naprawdę tak wtedy odbierałam te wydarzenia.

W ostatnie miesiące: marzec, kwiecień i osiem dni maja wyczuwało się w fabryce rozprzężenie. Niemcy coraz mniej nas pilnowali. Wkradł się bałagan. Zapanował większy głód. Wydawane porcje były coraz mniejsze.W tym okresie obserwowaliśmy przesuwające się fronty. Raz bliżej był zachodni, raz – wschodni. Ostatecznie 8-go maja 1945 r. (w dzień kapitulacji) wkroczyła do Pirny Armia Czerwona. Szosą od strony Drezna o godz. 17-tej wjechały radzieckie czołgi. Ponieważ nasz barak stał na małym trawniku w pobliżu szosy i często wpadali pijani żołnierze, których bałyśmy się, moja Matka zdecydowała, że musimy jak najszybciej wyruszyć w drogę powrotną do Polski. Matka znała doskonale język rosyjski i kilka razy interweniowała u oficerów, skarżąc się na karygodne zachowanie żołnierzy, lub strasząc, że się poskarży. To skutkowało. „Bojcy” panicznie bali się politruków.

Nasza powrotna droga prowadziła przez zniszczone Drezno. W zbombardowanych ulicach unosił się spod gruzów trupi zaduch. Potem szłyśmy przez Bautzen (Budziszyn), Löbau, Görlitz (Zgorzelec), Bunzlau (Bolesławiec), Liegnitz (Legnica), Rawicz, Poznań, Kalisz. Siostra mojej matki w okresie międzywojennym mieszkała w Kaliszu. Na początku wojny została wysiedlona i zamieszkała u rodziny w Warszawie. Po wojnie powróciła do swojego miasta i własnego mieszkania opuszczonego przez Niemców. Nasz dom w Warszawie był zniszczony i zamieszkaliśmy w Kaliszu.

Fot. z Muzeum Warszawy

Powiązane hasła

”None

Skip to content