Wójcik Marek – „Niemcy przyszli na Pragę”
Marek Wójcik, ur. w 1936 r., w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkał przy ul. 11 listopada na warszawskiej Pradze. Do obozu przejściowego w Pruszkowie został wygnany z rodzicami i rodzeństwem pod koniec sierpnia 1944 r. Z dulagu wraz z rodziną został wyprowadzony dzięki pomocy sanitariuszki, a następnie przedostał się do krewnych mieszkających w Poczesnej pod Częstochową. Wywiad z Panem Markiem Wójcikiem został przeprowadzony w 2023 r. w Muzeum Dulag 121.
Na początek proszę się przedstawić.
Nazywam się Marek Wójcik.
Gdzie się Pan urodził? Proszę opowiedzieć o swoich rodzicach.
Urodziłem na Grochowie, na ulicy Grochowskiej 52, i byłem ochrzczony w kościele na Kamionku.
W którym roku się Pan urodził?
W 1936 roku. Moja najstarsza siostra urodziła się w 1934 roku.
Jak miało na imię rodzeństwo?
Najstarsza była Teresa, następna siostra Monika, ja byłem trzeci. Później byli mój brat Jacek i bliźniaki Jakub i Marta. One się urodziły się w 1943 roku, więc w czasie powstania miały niecały rok. Po wojnie urodziło się jeszcze dwoje rodzeństwa.
Zawsze mieszkałem po tamtej stronie Wisły. Do szkoły powszechnej chodziłem na ulicę Środkową na Pradze, do prywatnego mieszkania, bo zaraz po wojnie szkoły jeszcze nie działały. Później była szkoła na Kowelskiej, której budynek nie został zniszczony. Tam uczyłem się dwa lata. Następnie rodzice przenieśli mnie do szkoły nr 50 na dawną ulicę Brukową, która dzisiaj się nazywa Okrzei. Z drugiej strony była ulica Szeroka, która teraz nosi nazwę Kłopotowskiego. Te baraki, w których mieściła się ta szkoła, nadal istnieją. Z tym że tam są prywatne firmy. Chodziłem do gimnazjum Władysława IV, to takie znane gimnazjum na Pradze. Po gimnazjum była Politechnika Warszawska, po jej skończeniu w 1960 roku profesor zatrzymał mnie na uczelni, żebym dalej pracował naukowo. Osiem lat poświęciłem dydaktyce jako wykładowca i pracownik naukowy. W 1968 roku wyszedłem z Politechniki i poszedłem do pracy w Urzędzie Dozoru Technicznego. Później założyłem agencję reklamową. W 2005 roku zlikwidowałem firmę i zostałem emerytem.
Wróćmy do okupacji. Proszę opowiedzieć o rodzicach. Czym się zajmowali i w ogóle jak się żyło podczas okupacji?
Mieszkaliśmy na czwartym piętrze w starej kamienicy na ulicy 11 Listopada. To była taka typowa praska kamienica. Mama nie pracowała, bo miała nas już szóstkę. Cały czas babcia mieszkała z nami i pomagała w tym gospodarstwie. Mama robiła zakupy, opiekowała się nami i prowadziła z nami lekcje w domu, bo wtedy nie było szkoły. Natomiast ojciec mój chwytał się różnych zajęć. Był z wykształcenia księgowym, wtedy to się nazywało buchalter. Pracował w biurze fabryki Schichta na ulicy Szwedzkiej. Później była Pollena – Uroda, fabryka kosmetyków, ale to była firma niemiecka, jej biura mieściły się na Nowym Zjeździe, gdzie teraz jest Mazowieckie Centrum Stomatologii, obok mostu Śląsko-Dąbrowskiego, dawniej mostu Kierbedzia. Wtedy w tym miejscu był zupełnie inny układ komunikacyjny. Z placu Zamkowego zjeżdżało się na most Kierbedzia wiaduktem Pancera. W czasie okupacji często tam z ojcem jeździłem, bo kierowca ciężarówki, który mieszkał niedaleko na Pradze, zabierał tatę i mnie i jechaliśmy przez most Kierbedzia do tego biura.
Co Pan zapamiętał z lat okupacji?
Z czasów okupacji to mam w pamięci jedynie fragmenty, jakieś strzępy. Pamiętam, że mieszkaliśmy naprzeciwko obecnego technikum samochodowego. Gdy Niemcy przyszli na Pragę, to założyli tam obóz kobiecy. Prawdopodobnie produkowali w nim coś na tych maszynach, chyba dla zbrojenia. Budynek dyrektora szkoły zajęli gestapowcy. Na tym budynku zamontowali obudowany karabin maszynowy, jakiś przeciwlotniczy, widocznie uważali, że to ważny obiekt. Widzieliśmy to przez okno, bo mieszkaliśmy na czwartym piętrze. Matka nas uczyła, żeby absolutnie nic nie przyjmować od Niemców. Jak podchodziliśmy do siatki, to niektórzy Niemcy chcieli nas częstować cukierkami. Odmawialiśmy, bo taki był przykaz.
W czasie okupacji chodziliśmy na teren ogrodu zoologicznego, który był wtedy pozbawiony ogrodzenia. Stało jeszcze kilka klatek z ptakami i pamiętam, że sobie je oglądaliśmy jako dzieci. Innych zwierząt w ogóle nie było, bo Niemcy część wywieźli do Berlina, a cześć zabili. Zoo było otwarte, podobnie park Praski, do którego też chodziliśmy, bo był najbliżej.
Ulica 11 Listopada była wtedy wybrukowana kocimi łbami, tak jak to na Pradze. Nie mieliśmy kanalizacji, tylko tzw. rynsztokami spływały nieczystości. Bawiliśmy się na tej ulicy, naprzeciwko obozu. Pamiętam, że leżała tam pryzma węgla brykietowanego, wykorzystywanego na potrzeby tego obozu. Jak zaczęły docierać informacje, że Rosjanie podchodzą pod Warszawę, Niemcy ewakuowali obóz. Budynki opustoszały. Okoliczni mieszkańcy zaczęli rozkradać tę pryzmę. Dalej na 11 Listopada znajdowały się koszary dawnego 36 Pułku Piechoty (to była taka historyczna enklawa wojskowa), stacjonowali w nich Niemcy. Gdy oni to spostrzegli czy też ktoś im doniósł o tej kradzieży, zobaczyliśmy z okna, jak przez ulice Ratuszową i 11 Listopada przymaszerowały rzędy wojska i otoczyły cały obóz. Wyprowadzili tych, których złapali na gorącym uczynku, kazali im się położyć twarzą do ziemi i zapowiedzieli, że zostaną rozstrzelani. Wszystkim mieszkańcom z całego kwartału – 11 Listopada, Targowej, Wileńskiej i Inżynierskiej – kazali wyjść. Żołnierze niemieccy wkroczyli do domów i rozpoczęli rewizje. Nasz sąsiad, który parę tych brykietów ukradł, natychmiast został wysłany do obozu do Niemiec. U nas były piece węglowe, więc w piwnicy węgiel leżał. Moja babcia była wdową po kolejarzu i miała deputat węglowy. Matka podobno mówiła do tych mieszkańców, którzy skusili się na pozostawiony węgiel, żeby nasz wzięli, bo może być z tego jakaś nieprzyjemna sprawa. Oni jednak postanowili zaryzykować. Staliśmy wszyscy na ulicy, obok ci leżący twarzą do ziemi. Ojciec negocjował z jakimiś Niemcami, żeby oni tego nie robili, żeby jakoś inaczej to załatwili. Ci, których złapali, musieli z podniesionymi do góry rękami iść w pierwszej kolumnie, pozostali mieszkańcy za nimi. Na czas rewizji wyprowadzili nas do tych koszar. To była masa ludzi z dziećmi. Po paru godzinach, po tej rewizji poszczególnych mieszkań pozwolili nam wrócić. Tak się to zakończyło.
Co się stało z tymi ludźmi, którzy zostali złapani?
Poza tym sąsiadem, o którym wspomniałem, o nikim więcej nic nie wiem, nie znam ich losów. Rodzice o tym nie mówili. W każdym razie tak wyglądały te lata okupacji.
Czy chodził Pan do szkoły w czasie okupacji?
Nie, w czasie okupacji nie było szkoły w ogóle. Natomiast moja matka, która była z wykształcenia prawniczką i aktorką, przywiązywała dużą wagę do nauki. Sama nas kształciła w domu. Nie była biegła w naukach ścisłych, więc nie uczyła nas matematyki, ale uczyła literatury. Uczyliśmy się na pamięć wierszy, głównie Mickiewicza. Jeszcze nie umiałem czytać, a już znałam na pamięć „Redutę Ordona”. Jak przychodzili goście, to się na prośbę mamy prezentowałem. Oczywiście mówiłem to bezmyślnie, ale to rymowanie weszło mi w krew. Z czasów przedwojennych był taki obyczaj, że jeżeli ktoś miał imieniny, ktoś ważny, czyli rodzice, babcia, to trzeba było takiego petenta obudzić (on miał udawać, że śpi), a reszta rodziny stała przy łóżku i mówiła wiersz. Uczyliśmy się tych wierszy i nawet współzawodniczyliśmy z rodzeństwem, kto powie dłuższy utwór. Ja serwowałem tę „Redutę Ordona”, natomiast mój młodszy brat, jeden z bliźniaków, nauczył się jakiejś ballady Mickiewicza, która była jeszcze dłuższa. Matka nam bardzo dużo czytała. Ojciec z kolei bardzo dużą wagę przykładał do nauki języka angielskiego. Zatrudniał panią, którą nas uczyła angielskiego. Nie było żadnych podręczników, więc ona układała nam piosenki, znajdowała jakieś wierszyki. Nie miała żadnych materiałów. Później się dowiedziałem, że została lektorem angielskiego na Politechnice Gdańskiej i że mówiła, iż swoje dydaktyczne umiejętności wyniosła z naszej Pragi, gdy uczyła angielskiego trójkę dzieci. Przyznam szczerze, że tamtego czasu zupełnie nie pamiętam. To było takie uczenie się na pamięć bez zrozumienia, o co chodzi, nie tak jak współcześnie się uczy języków. Z racji tej presji ojca, żeby się tego angielskiego uczyć, pierwsze pieniądze, które zarobiłem (a miałem je już w gimnazjum, bo udzielałem korepetycji z fizyki), wydałem na prywatne lekcje angielskiego. Uznałem, że mojemu bratu, który się urodził w 1941 roku, też powinienem je zafundować. Razem chodziliśmy na angielski. Byłem trochę niezadowolony z tego, że on robił olbrzymie postępy, natomiast ja nie bardzo.
Czy zapamiętał Pan moment wybuchu powstania?
Tak.
Jak to z Pana perspektywy wyglądało?
Wiedzieliśmy, że po tamtej stronie Wisły wybuchło powstanie. Wszyscy o tym rozmawiali, dopytywali się, kto wrócił, kto nie wrócił. Ojciec od dłuższego czasu starał się już nie jeździć na tamtą stronę Wisły, bo można było wpaść w łapankę. W naszej klatce schodowej nie było strychu, wchodziliśmy więc na strych, który mieścił się w oficynie. To było na piątym piętrze, czyli dosyć wysoko. Tam się nosiło bieliznę do suszenia. Na tym strychu były świetliki, przez które oglądaliśmy powstanie. Mieliśmy stamtąd niezłą perspektywę – zwłaszcza wieczorem dla nas, dzieci, były to niezwykłe widoki. Te wszystkie błyski, łuny od rozgrzanych do czerwoności pocisków, pożary. Na Pradze działania powstańcze miały właściwie bardzo niewielki rozmiar. Niemniej jednak gdy rozlegały się syreny alarmowe, wszyscy schodzili do piwnicy. Piwnica była wysypana piachem, nie tak jak te dzisiejsze betonowane. Wszyscy się schodzili, zapalali świeczki, bo nie było tam światła, i rozmawiali. Jeszcze podczas okupacji mieszkańcy na wszelki wypadek poprzebijali otwory w piwnicach do sąsiednich budynków, tak że można było cały kwartał przejść piwnicami. Sąsiedzi się komunikowali, mówili, kto wrócił, kto nie wrócił, kto zginął itd. Dla nas, dzieci, to były takie mało emocjonujące wiadomości. Gdy któregoś razu schodziliśmy do piwnicy i matka szła przede mną z tym bratem bliźniakiem, który był niemowlęciem, to na wysokości pierwszego piętra całym domem okropnie wstrząsnęło. Jak się potem okazało, w Wileńską 3 (to była działka sąsiadująca z naszą) uderzyła tzw. gruba berta[1], która została wystrzelona gdzieś z Woli i trafiła po sąsiedzku, burząc dwa piętra. Huk był potworny. Wszyscy byli przekonani, że się chałupa zawali za chwilę. Zwykle natychmiast schodziliśmy do piwnicy, dopiero później się szło zobaczyć, co się stało. Któregoś razu na Dworzec Wileński upadła bomba, ale to było zbyt daleko, żebyśmy to odczuli.
Kiedy Państwo zostali wypędzeni ze swojego domu?
Tutaj się właśnie dwie rzeczy nie zgadzają, bo podałem 23 sierpnia. Natomiast moja znajoma, która usiłowała się czegoś dowiedzieć w Muzeum Powstania Warszawskiego, przez jakiegoś archiwistę ustaliła, że Praga była ewakuowana 26 sierpnia, więc nie wiem, która data jest właściwa. W każdym razie był to koniec sierpnia. Panował straszny upał wzmagany ogniem z płonących domów, kurzem zburzonych budynków. Na mnie to zrobiło takie wrażenie, że ten obraz pamiętam do dziś.
Emocjonujący był moment wychodzenia do obozu w Pruszkowie. Miałem wtedy osiem lat. Pamiętam to bardzo dobrze. Na nasze podwórko studnię przyszedł oficer niemiecki i zaczął coś mówić do ludzi wyglądających przez okno. Na drugim piętrze mieszkała pani, która uczyła niemieckiego. Zeszła i przetłumaczyła, że wszyscy mężczyźni o godzinie 16.00 mają się stawić na placyku przed cerkwią. Jeżeli żony czy kobiety chciałyby iść z tymi mężczyznami, to mogą dołączyć. I tak się stało. Matka poszyła nam jeszcze przed wyjściem takie tornistry z brezentów i wszystkie napakowała chlebem, co było dużym błędem, bo panował upał i ten chleb po paru dniach spleśniał. Matka się uparła, że idziemy z ojcem, babcia również. Tworzyliśmy sporą gromadkę. Bliźniaki były w wózku bliźniaczym, który miał urywające się kółko, bo tylko taki wózek ojciec zdobył. Stawiliśmy się przed cerkwią. Utworzono pierwszą kolumnę, z samych mężczyzn. Druga była mieszaniną mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszystko było uporządkowane, bo wojsko niemieckie pilnowało, żeby to była składna kolumna. Poszliśmy w kierunku znanego mi mostu Kierbedzia. Ludzie robili szum, że most jest zaminowany. Jako dzieci nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że to nie znaczy, że on zaraz wyleci w powietrze, ale stąpaliśmy jakoś ostrożnie. Przeszliśmy koło ojca pracy na Nowym Zjeździe i weszliśmy w ulicę Bednarską. To była olbrzymia kolumna ludzi, cała najbliższa Praga. Pamiętam, że na Bednarskiej po lewej stronie ulicy stały olbrzymie ilości skrzyń, niektóre rozwalone, po jezdni walały się granatniki moździerzowe, takie ze skrzydełkami. Kolumna od czasu do czasu była zatrzymywana. Powstańcy strzelali do Niemców, a Niemcy do powstańców. Niemcy zatrzymywali nas, żeby ta strzelanina ustała, po czym szliśmy dalej. Z Bednarskiej skręciliśmy w lewo na Krakowskie Przedmieście. Już z daleka było widać kościół św. Krzyża z płonącą wieżą kościelną – stał przed nim czołg. Dla dzieciaka to był taki obrazek, który się zapamiętuje na zawsze. Oczywiście kamienice były roztrzaskane. Skręciliśmy w ulicę Królewską i doszliśmy do placu Saskiego, który dzisiaj jest placem Piłsudskiego. Cały plac był zryty okopami. Przewrócone tramwaje tworzyły barykady. Przeszliśmy Królewską do ulicy Leszno. Leszno wyglądało zupełnie inaczej w czasie okupacji niż dzisiaj – kiedyś to była główna ulica Woli. Pomaszerowaliśmy ulicą Leszno do Wolskiej, do kościoła św. Wojciecha. Tam na tym niewielkim placyku gigantyczne tłumy ludzi z całej Warszawy. Niemcy zaczęli rozdzielać mężczyzn od kobiet. Podszedł do nas Niemiec i chciał ojca zabrać, żeby wysłać na roboty do Niemiec. Matka zaczęła lamentować, że kto będzie pchał wózek z tymi bliźniakami. Widziałem to jako dziecko, ale nie widziałem, że Niemiec ustąpił i pozwolił ojcu pchać ten wózek.
Czyli nie rozdzielono wtedy Państwa?
Nie rozdzielono nas. Weszliśmy na teren kościoła, który nie miał dachu, a na ławkach leżał rozsypany gruz. Wszystko było zdemolowane.
Czy Państwo w tym kościele nocowali?
Nie, my jako dzieci z ciekawości zajrzeliśmy do kościoła, ale rodzice nam nie pozwolili tam wchodzić, bo to groziło zawalaniem. Jak ten Niemiec ojca nie zabrał, to zaraz ruszyliśmy w stronę Dworca Zachodniego z tą całą kolumną ludzi. Na peronach już operował Polski Czerwony Krzyż z biało-czerwonymi opaskami i Szwedzki Czerwony Krzyż z niebieskimi opaskami. Pamiętam tych ludzi, którzy kierowali nas do pociągów. Podjeżdżały pociągi i wszystko jechało do Pruszkowa. Przyjechaliśmy do Pruszkowa do tych zakładów kolejowych, które są do dzisiaj.
Pamięta Pan, ile ta podróż trwała?
Nie umiem tego odtworzyć. Po dotarciu na miejsce wszyscy wchodziliśmy główną bramą. Charakterystyczne były te kanały, na które najeżdżają pociągi. Wokół tych kanałów był beton. Pamiętam straszny smród wydobywający się z ich wnętrza – ludzie traktowali je jak latryny, bo nie było żadnych sanitariatów. Wzdłuż kanałów na betonie lokowali ludzi. Usiedliśmy na tym betonie, przybiegła jakaś pani w białym fartuchu i każdemu dała matę słomianą metr na metr. Matka zapytała tę kobietę (nie wiem, czy to była sanitariuszka, czy ktoś z Czerwonego Krzyża), czy może nam przynieść jeszcze jedną, bo jest nas więcej. Ona poszła do swojej kierowniczki i powiedziała, że jest dwoje małych dzieci, bliźniaków, i rodzina dosyć duża z babcią, że potrzebuje drugiej maty. Okazało się, że ta jej kierowniczka to była akuszerka, która odbierała te bliźniaki. Porody odbywały się wtedy w mieszkaniach. Mój brat urodził w 1941 roku, to tego nie pamiętam. Był taki doktor, Średnicki. On miał swoją akuszerkę i z tą akuszerką odbierał tego mojego młodszego brata i potem bliźniaki. Musieliśmy siedzieć w jednym pokoju, nie mogliśmy wejść do mamy. Nie pamiętam żadnych krzyków matki, to były zbyt odległe czasy, żebym to pamiętał. Niemniej jednak wiem, że ten mój brat bliźniak leżał na tej siostrze i ją na tyle przydusił, że ona się urodziła półmartwa. Ta akuszerka, niezwykle fachowa, masowała ją ponad 20 minut, żeby ją przywrócić do życia. Tak ją uratowała. Widocznie ona też pamiętała ten skomplikowany poród i jak się dowiedziała, że są te bliźniaki z Pragi, to przybiegła z drugą matą i powiedziała nam, że zrobi wszystko, żebyśmy z tego obozu wyszli.
Czy pamięta Pan nazwisko tej akuszerki?
Nie, nie pamiętam. Mam taką książkę na temat Powstania Warszawskiego, w której jest mowa o akuszerce z Pruszkowa, ale nie jestem w stanie powiedzieć, czy to ta pani. Ona nam doradziła, żeby matka w punkcie wydawania przepustek powiedziała, że mąż zginął w powstaniu, a ona ma trójkę dzieci z niemowlęciem włącznie (tą Martą): „I żebyście się nie pomylili, to niech pan weźmie chłopców, a pani dziewczynki”. Ojciec wziąwszy naszą trójkę, tego Kubę na rękę, miał powiedzieć, że żona zginęła w powstaniu i on ma pod opieką trójkę dzieci, którymi musi się zająć. Akuszerka coś takiego wymyśliła. Stanęliśmy wzdłuż stołu nakrytego białym prześcieradłem, przy którym Niemiec wydawał przepustki, a on zażądał kenkarty[2]. W kenkarcie mojego ojca widniało Romuald Wójcik. Ojciec powiedział, że żona zginęła w powstaniu i on chce wyjść z obozu, bo z dziećmi nie da sobie tutaj rady. Przypuszczam, że akuszerka była z tym Niemcem w zmowie, bo to niemożliwe, żeby on uwierzył w taką opowiastkę. Parę osób dalej zgodnie z instrukcją stała matka. Podeszła ze swoją kenkartą. Jak Niemiec zapytał ją o nazwisko, wtedy ta pielęgniarka powiedziała: „Waczyńska”, bo matka miała wpisane „Wójcik z d. Waczyńska”. Na pytanie o imię akuszerka do tego Niemca odezwała się: „Imię Wójcik”, żeby było wpisane tak jak w kenkarcie. Powiedziała do matki: „Niemcy się na imionach nie znają”. To nie była prawda, bo przecież ten Niemiec nie był durniem, żeby nie wiedzieć, że to nie jest imię. Dlatego przypuszczam, że oni musieli jakoś z sobą kooperować, bo on tak wpisał, jak było w kenkarcie. Wyszliśmy z ojcem i braćmi przez wielką bramę. Strażnik stał z dwoma granatami zawieszonymi na szyi. Zatrzymaliśmy się, czekając na matkę, a on do nas: „Dlaczego nie idziecie dalej?”. Ojciec odpowiedział: „Zaraz będziemy szli, tylko tu są inni ludzie, to może nam pomogą”. Ojciec opowiadał, że ten Niemiec, jak zobaczył tego maluszka na ręku i nas, dwóch szkrabów, to podobno się rozpłakał. Tata przypuszczał, że on też miał jakieś dzieci. Byli różni Niemcy. Stamtąd zaczęliśmy iść w kierunku Częstochowy, ponieważ tam mieszkała siostra mojego ojca. Liczyliśmy na to, że może się u niej jakoś ulokujemy. Brnęliśmy do Poczesnej, która jest czternaście kilometrów za Częstochową. Tam mój ojciec się urodził i tam się wychowywał, w tej wiosce.
Jak Państwo tam dotarli?
Różnie. Częściowo byliśmy podwożeni furkami, częściowo szliśmy na piechotę. Na ogół chłopi podwozili nas swoimi wozami.
Ale razem z mamą?
Tak, mama i babcia też wyszły i razem wędrowaliśmy. Wiem, że pomieszkiwaliśmy po drodze w jakichś stodołach, spaliśmy gdzieś na sianie. Te najmniejsze dzieci ze mną włącznie były lokowane w tych chałupach wiejskich, ale szczegółów nie pamiętam. Pamiętam, że przechodziliśmy przez Puszczę Mariańską i rodzice dostali wiadomość, że we wsi Wiskitki (to jest jakieś cztery kilometry od Żyrardowa) jest RGO[3] i że tam wydają zupę. Koniecznie chciałem iść z matką, ale matka powiedziała, że to za daleko, i wzięła tylko najstarszą siostrę. Dostała od gospodyni taką kankę i poszły po tę zupę. Pod wieczór wróciły. Babcia sięgnęła do szafy i zobaczyła butelkę z napisem „ocet”. Niestety gospodyni nie zmieniła etykiety i w tej butelce tak naprawdę przechowywała naftę do lampy. Babcia nieświadoma chlusnęła z butelki do zupy. Odbyła się narada rodzinna, czy mamy to zjeść, czy nie zjeść, ale wszyscy byliśmy tak głodni, że tę zupę z naftą zjedliśmy. Tej nafty na szczęście nie było tak dużo. Babcia chciała koniecznie zaprawić zupę tym octem i to się nie udało. To taka opowieść, którą z tej wędrówki do dziś pamiętam. Pamiętam też, jak po drabinie wchodziliśmy na słomę, żeby na niej zanocować.
Dotarliśmy wreszcie do ciotki do Częstochowy. Bardzo ją lubiliśmy, bo to była jedyna siostra mojego ojca, reszta to byli bracia. Ona przyjeżdżała do nas do Warszawy. Miała troje dzieci, ale niestety to jej mieszkanie było bardzo ciasne i nie była w stanie nas pomieścić. Rodzice znaleźli jakąś bardzo daleką kuzynkę, która miała większe lokum i nas przygarnęła, ale tylko na parę dni, bo też nie miała warunków. Rodzice trafili na jakieś mieszkanie obok piekarni na ulicy czy w dzielnicy Ostatni Grosz. Jak dotarliśmy do tego mieszkania, matka zarządziła, że bierzemy nogi za pas i idziemy pieszo do Poczesnej te czternaście kilometrów. Wyszliśmy w kierunku Poczesnej i się okazało, że w połowie drogi był szlaban graniczny, bo tam przebiegała granica Generalnej Guberni i Rzeszy. Nie przepuścili nas. Musieliśmy się cofnąć.
Za jakiś czas weszli Sowieci, właśnie na tę ulicę, gdzie mieszkaliśmy. Wjechały czołgi i wojsko sowieckie. Rodzice uznali, że granica musi być otwarta, i znów ruszyliśmy pieszo do Poczesnej. Ojciec miał tam część swojej rodziny, więc nas przygarnęli. To już była zima. Przez Poczesną przepływa Warta. Tam były straszne rozlewiska. Zimą to było nie do przejechania, tylko konie mogły pokonać tę trasę. Przemieszczało się jedynie wojsko.
Na drugi dzień po wejściu Rosjan wyszliśmy do miasta i widzieliśmy te spalone czołgi sowieckie. Oni wjechali czołgami do miasta, a Niemcy na obronę Częstochowy zostawili jeden jedyny czołg Tygrys, który stał pod klasztorem jasnogórskim i miał całą aleję Najświętszej Marii Panny w zasięgu swojego wzroku. Każdy czołg, który wjeżdżał, był trafiony. Oni w ten sposób zniszczyli kilkanaście czołgów sowieckich. Spalone ciała były układane na chodniku. Później wojskowe samochody to zabierały. Na dzieciakach robiło to straszne wrażenie. W jednym z okopów zobaczyłem odciętą rękę. Później miałem taki sen, to był charakterystyczny obrazek – klasztor jasnogórski i w takim półksiężycu Matka Boska. Mnie się śnią ten klasztor i ta zakrwawiona ręka, więc to musiała to być okropna emocja, którą wtedy przeżyłem. Pamiętam też ten widok, jak taka zbieranina Niemców maszerowała z rozpiętymi płaszczami. Szli na piechotę dlatego, że samochody stały, nie miały benzyny. Most na Warcie został wysadzony w powietrze i jego część wisiała na żelbetowych strunach. Oczywiście Sowieci niepotrzebnie zbombardowali część Częstochowy. Wszyscy Niemcy już pouciekali.
Ojciec zadecydował, że musimy się zorientować, czy nasz dom w Warszawie stoi, czy nie został zbombardowany, czy jest do czego wracać. Jedynym środkiem płatniczym w tamtym czasie był bimber. Tata zdobył kilka butelek i za jego pomocą jakimiś wojskowymi samochodami dostał się do Warszawy. Poszedł do naszego mieszkania. Okazało się, że nasza kamienica nie została zniszczona. Mogliśmy wracać.
Tata wrócił po nas do Poczesnej. Drezyną dotarliśmy do Częstochowy. Tam wsiedliśmy do pociągu do Warszawy. Pociągi były bez szyb w oknach, zabite dyktami. Tak dojechaliśmy do Warszawy na Dworzec Główny. Z dworca przeszliśmy na ulicę Karową koło Bristolu, bo tamtędy szło się na tzw. most wysokowodny, który Sowieci wybudowali dla wojska. To był drewniany most, który się strasznie chwiał. W niecały miesiąc został zwalony przez krę. Później, jak już kra ustąpiła, stworzono nową łączność z drugim brzegiem Wisły mostami pontonowymi. Przy tym Bristolu stał pijany ruski żołnierz, który tłum ludzi chcących się przedostać na tamtą stronę odganiał pistolem. Od czasu do czasu strzelał w powietrze. Ojciec zaczął z nim negocjować, że mieszkamy po drugiej stronie, że mamy dzieci, więc on nas i babcię odliczył tym pistoletem i powiedział, że tylko ta grupa może pójść. Przez ten chwiejący się most dotarliśmy do siebie na Pragę.
Niestety w naszym mieszkaniu urządzono sowiecką pralnię. Rodzice zaczęli się awanturować, bo nie dość, że oni prali wojskowe ubrania w balii mojej matki, to jeszcze wychlapywali wodę, niszcząc podłogę z klepki dębowej. Oczywiście zrobiły się góry, doły. Nie mogliśmy się w tych warunkach zatrzymać. Pozwolili nam się wprowadzić do swojego mieszkania sąsiedzi z oficyny w podwórku. To były takie mieszkania, które po wojnie zostały rozebrane. Ci ludzie nas przygarnęli. Wtedy panowała moda na kilimy wieszane na ścianach. Pod tymi kilimami były miliardy pluskiew, po nocy byliśmy totalnie pogryzieni. Ojciec zdobył gdzieś wojskowe łóżka polowe, które miały takie dwa kije. Polewał to wrzątkiem, wypływały te pluskwy, ale to nic nie pomagało. Tak tam żyliśmy, aż się ewakuowali ci wojskowi i wróciliśmy do naszego mieszkania.
Czy oprócz tego chleba udało się Państwu coś zabrać z domu po powstaniu?
Nie. To znaczy ojciec zabrał swój woreczek, w którym miał pędzel i mydło do golenia. Do tego woreczka włożył kilka kostek rafinowanego cukru. Nie wiem, dlaczego akurat to umieścił razem, ale uważał, że to coś, co powinno się mieć. Z tym cukrem to była przygoda. Gdy mieszkaliśmy na tym Groszu w Częstochowie, to właściciel mieszkania prowadził piekarnię. W piekarni pracowali Żydzi pod nadzorem jakiegoś oficera niemieckiego. Pamiętam, że oni kazali mi wchodzić na taką antresolę i rzucali mi bochny chleba, żebym je tam ustawiał. Strasznie sobie parzyłem ręce, bo te bochny były bardzo gorące, wyjęte prosto z pieca. To była taka moja pierwsza praca. Niemiec, który przychodził nadzorować tych Żydów (oni sobie na tych piecach piekli swoją macę, także taką z cebulą), widział, że tam pomagam jako taki mały kajtek. Któregoś dnia zarządził, żeby oni przygotowali dla jakiegoś jego zwierzchnika tort z okazji urodzin. Oni mieszali tę masę cukierniczą w specjalnej misie, zrobili ten tort, ale na dnie zostało jeszcze trochę tej masy. On wziął łyżkę i powiedział, żebym to zjadł, a ja pamiętałem rozkaz matki, żeby od Niemców nic nie brać. Uparłem się, że tego nie zjem. Zacząłem się tłumaczyć, że mnie brzuch boli, że nie mogę. On mi wmuszał tę łyżkę, ale bezskutecznie. Jak poszedłem do domu, to opowiedziałem tę historię. Ojciec na to: „To w takim razie dostaniesz nagrodę”. Odwiązał ten woreczek i dał mi tę kostkę cukru, którą trzymał z mydłem do golenia. To musiało być dla ojca ważne, że zabrał tych parę kostek na wszelki wypadek. Takie mieliśmy przygody.
Zapamiętał Pan jeszcze coś z tego obozu w Pruszkowie? Jak długo tutaj Państwo byli?
Z relacji rodziców wiem, że dwie noce spędziliśmy na tym betonie. Później już dopomogła nam ta pielęgniarka, żebyśmy koniecznie dostali przepustkę i wyszli. Pamiętam tylko te olbrzymie tłumy ludzi i te kanały, to były wielkie hale. Oczywiście one z perspektywy dziecka wydawały się większe niż z dzisiejszego punktu widzenia. Tę halę zapamiętałem, podobnie, że byliśmy przy tym stole, gdzie Niemcy wystawiali przepustki. Swoim wnukom mówię: „Pytajcie się starszych ludzi, dopóki żyją”. Sam chciałbym wiedzieć wiele rzeczy, na przykład to kiedy wyszliśmy z ulicy Grochowskiej na 11 Listopada. Nikt mi tego nie umie powiedzieć, a ja się o to nie zapytałem rodziców. Wiem, że się urodziłem w 1936 roku na Grochowskiej, a przez całą okupację mieszkaliśmy na 11 Listopada. Tylko kiedy było to przejście?
Z jakich przyczyn się Państwo przenieśli?
Mieszkanie na 11 Listopada było większe, tamto było maleńkie.
Czy po wojnie mówiło się w domu o tych przeżyciach z powstania?
Mój ojciec bardzo mało na ten temat mówił, natomiast matka opowiadała nam tę historię o przepustce. Matka jak gdyby utrwaliła mi to przez swoje opowiadanie, ale o tym raczej się mało mówiło. Wszyscy się interesowali, kto został gdzieś złapany, kto zginął, kogo na Pawiak zgarnęli itd. My szczęśliwie byliśmy po tej stronie Wisły i powstania tak nie doświadczyliśmy.
Czy chciałby Pan jeszcze coś powiedzieć?
To jest to, co opowiadam moim wnukom, bo mam ich siedmioro. Opowiadam im – co zresztą denerwuje mojego starszego syna, że powtarzam w kółko to samo – ale nie wiem, czy im się to utrwala i czy niektóre moje wnuczki są zainteresowane, jak to było kiedyś.
Pytają?
Może nie tyle pytają, ile się wsłuchują w tę moja opowieść.
[1] M-Gerät, pot. Dicke Bertha, pol. „gruba berta” – niemiecki ciężki moździerz oblężniczy.
[2] Kenkarta – dowód tożsamości obowiązujący obywateli niebędących Niemcami w czasie II wojny światowej na terenach okupowanych przez hitlerowskie Niemcy.
[3] Rada Główna Opiekuńcza – legalna organizacja niosąca pomoc socjalną ludności cywilnej w czasie obu wojen światowych. Obejmowała rozdział żywności, odzieży i zasiłków pieniężnych dla najbardziej potrzebujących, prowadzenie kuchni, schronisk, domów noclegowych, wysyłkę paczek dla więźniów i jeńców.