Znojkiewicz Andrzej – Wspomnienia z okresu: 29 września 1944 – marzec 1945
Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie pan Andrzej Znojkiewicz miał 12 lat. Mieszkał w domu przy Placu Inwalidów 4/6/8 na warszawskim Żoliborzu i tam też, w piwnicy klatki nr IV spędził cały okres Powstania. 29 września wraz matką Marią Znojkiewicz z d. Wanyura (1905-1996) i młodszym bratem Jerzym (1937-2000) został wypędzony z rodzinnego domu i przez kościół św. Wojciecha trafił do obozu pruszkowskiego. W obozie Dulag 121 znalazł się również jego ojciec, Wacław Znojkiewicz (1904-1953), powstaniec, porucznik AK, ps. „Lach”, ranny na ulicy Gdańskiej. Pan Andrzej Znojkiewicz swoje wspomnienia dotyczące wypędzenia z Warszawy, pobytu w Dulagu 121 oraz szczęśliwego odnalezienia ojca w Szpitalu Tworkowskim napisał w 1976 roku, a w 1989 roku zaprojektował pamiątkowy znaczek, zadedykowany wszystkim wygnanym z Warszawy.
Wspomnienia z okresu: 29 września 1944 – marzec 1945
Był to 29 dzień września. Po spokojnej nocy gwałtowna strzelanina rozpoczęła się chyba wczesnym rankiem. Pierwszy raz podczas walk powstańczych na Żoliborzu dom nasz, pięciokondygnacyjny kolos przy Placu Inwalidów 4/6/8, zaczął się kiwać i trząść od pobliskich wybuchów, a na nasze głowy posypały się kawałki tynku z piwnicznych stropów. Biały pył i silne podmuchy przygasały świece. Wydawało się, że to właśnie my jesteśmy głównym celem ataku. Tak zresztą było. Bomba lotnicza trafiła we fragment naszego domu od Al. Wojska Polskiego, przebijając się do parteru. Piwnice nie zostały zrujnowane. Dzięki temu ukrywający się w piwnicy mieszkańcy klatki V uszli z życiem. W otworze wybitym w fundamencie domu od strony od strony placu Inwalidów, w sąsiedztwie naszych piwnic, zaczęły ukazywać się coraz to liczniejsze sylwetki powstańców, objuczonych bronią i jakimiś workami, podobno z sucharami. Wchodzili małymi grupami. Zazwyczaj każdą większą grupę poprzedzały sanitariuszki mocujące się z noszami wraz z rannymi. Oddziały te przechodziły głębokim rowem, który łukiem przecinał Aleję Wojska Polskiego, łącząc piwnice domu na rogu ul. Mickiewicza i placu Inwalidów z piwnicami naszego domu. Tędy właśnie wycofywała się część oddziałów powstańczych w czasie niemieckiego natarcia od strony dworca Gdańskiego. Ale ofensywa szła również od Cytadeli, wzdłuż Alei Wojska. Nie wszyscy przebywający podejmowali ryzyko wyjścia na podwórko, ostrzeliwane od strony Cytadeli i biegnięcia wzdłuż podwórka w stronę ulicy Czarnieckiego. Większość szła w tym samym kierunku, ale przejściami wykutymi w piwnicznych murach.
W domu naszym, obejmującego prawie stumetrową długością wschodnią część pl. Inwalidów, było pięć klatek schodowych. Wszystkie wychodziły na podwórko, trzy zaś były przejściowe i łączyły się z ulicą. Nasza rodzina związana była z piwnicą w klatce nr IV, bliżej Alei Wojska. Wśród przeróżnych tobołów ułożonych na równo rozrzuconym węglu, stworzone zostały cztery legowiska do spania, dla matki, ojca, brata i dla mnie. Ojciec miał zorganizowane „szczególne” łoże, optymalnie najwygodniejsze, a to z racji ran jakie odniósł na placówce na ulicy Gdańskiej w dniu 15 września. Ojciec mój, czterdziestoletni porucznik AK obwodu „Żywiciela”, ps. „Lach”, zgrupowania „Żmija”, plutonu 224 był oficerem żywnościowym w Kwatermistrzostwie „Żywiciela”. Dramatyczną atmosferę jaką stwarzali opuszczający swe placówki żołnierze, odczuliśmy i my. Dlatego podjęliśmy decyzję przetransportowania naszego ojca do klatki nr I, gdzie był stały punkt ratowniczo-sanitarny nr 103, a więc do klatki najbliższej ulicy Czarnieckiego. Stamtąd miał zostać przeniesiony przez sanitariuszki do szpitala znajdującego się w forcie w parku Żeromskiego. Niestety, do szpitala nie zdążył już być przeniesiony, gdyż postępująca ofensywa niemiecka temu przeszkodziła. Zostaliśmy pozbawieni kontaktu z ojcem.
Była to godzina 16. lub 17. Na zewnątrz zapanowała dziwna cisza. Tylko jakieś pojedyncze strzały dochodziły z daleka. Na głośny rozkaz Niemca, jako pierwsza wyszła z piwnicy starsza, samotna kobieta, służąca u rodziny, która przed Powstaniem wyjechała poza Warszawę. W ręku trzymała cienki kijek z jakąś białą szmatą. Rozpoczął się wymarsz klatki nr. IV na podwórko. Klatka nr. V, a więc ta najbliższa alei Wojska Polskiego, była już ewakuowana. W jej drzwiach wejściowych stał krępy Niemiec, w okrągłych okularach na nosie i z pistoletem gotowym do strzału. Coś wykrzykiwał i nasza grupa, przez bramę wjazdową na podwórko, weszła na aleję Wojska Polskiego w kierunku Cytadeli. Po przejściu, na ulicy Śmiałej minęliśmy dużą plamę krwi na chodniku, wraz z leżącym mózgiem. Ofiary nie było w pobliżu. Zbliżając się do dużego bastionu, którego ziemne przykrycie wystawało ponad brzeg fosy, przecinaliśmy tereny, które przed Powstaniem wykorzystywano jako tereny działkowe. W czasie okupacji, z racji możliwości obstrzału z Cytadeli zbiór plonów był bardzo utrudniony. To też pamiętam z jaką zachłanną radością wyrywaliśmy z ziemi marchew, jedząc od razu, a jednocześnie upychając nią kieszenie. Przydała się, bo żywiła nas i w obozie w Pruszkowie. Z brzegu fosy Cytadeli skręciliśmy na ulicę Krajewskiego i po przejściu pod mostem kolejowym, zatrzymaliśmy się w budynku przy ul. Szymanowskiej nr 1, w którym sześć lat później miałem zdawać maturę. Był to bowiem przyszły budynek Gimnazjum i Liceum im. ks. Józefa Poniatowskiego. Zapadł już mrok, kiedy doszliśmy do jakiś baraków na Powązkach. Pomimo ciemności panował tu ogromny ruch i słychać było ciągłe nawoływania. To rodziny poszukiwały bliskich. Ja, wraz z matką i bratem, usiedliśmy przed wejściem do baraku. W środku było bowiem bardzo tłoczno i mogliśmy się zgubić. Przypuszczalnie barak ten wypełniła pierwsza fala ludzi, ewakuowanych z domów wcześniej zdobytych przez Niemców. Gdzieś daleko, w głębi nocy na horyzoncie, wzbijały się w niebo paciorki świecących pocisków. Przypuszczalnie był to obstrzał – zwiady kukurużników.
Wczesnym rankiem, 30 września, zostaliśmy uformowani w dość zwartą kolumnę i około godz. 10, idąc wzdłuż gruzów ulicy Wolskiej, zatrzymaliśmy się w kościele św. Wojciecha na Woli. Dzień był pogodny, a więc i wnętrze tego kościoła zapamiętałem jako jasne i przestrzenne, pomimo, że było przepełnione wirującym tłumem. Przy filarze, obok miejsca naszego odpoczynku, na ręku przykucniętej kobiety, zapewne matki, konała mała, może 3-4-letnia dziewczynka. Miała na ręku i głowie zakrwawione bandaże. Umierała z odniesionych ran. Matka była spokojna, ale jakoś kamienno-spokojna. Widocznie ból jaki przeżywała sprawiał tak wielkie odrętwienie.
Poszukując czegoś, nie pamiętam dokładnie, wody czy jedzenia, zobaczyłem nagle na stopniach ołtarza ojca. Obok niego leżały szczotki na kijach. Były to jego kule. Ranną nogę miał świeżo obandażowaną i wyciągniętą przed siebie. Na sobie krótkie futerko matki i płócienną cyklistówkę. Był zakwalifikowany do grupy rannych, którzy mieli być przewiezieni dalej. Wówczas właśnie dowiedzieliśmy się, że już nie zdążono go przenieść do szpitala w parku Żeromskiego, a znalazł się tu dzięki ofiarnej pomocy pana Bednarka, mieszkańca klatki nr I, a więc klatki ewakuowanej na końcu. Niedawno uzyskałem informację od pani Chraniukowej, ówczesnej mieszkanki tej samej klatki co pan Bednarek, że to właśnie ona przed zajęciem przez Niemców, zniszczyła opaski i dwie legitymacje AK: mego ojca i swego męża.
Pobyt w kościele św. Wojciecha nie trwał długo. Przed południem zaczęto nas wyganiać do formującej się kolumny, która ruszyła ulicą Wolską w kierunku zachodnim. Ojca musieliśmy zostawić w kościele. Pod wieczór weszliśmy przez bramę, silnie obstawioną przez Niemców, na teren wypełniony ludźmi, torami, jakimiś długimi rampami i równie długimi halami. Pod jednym ze słupów dźwigających dach usiedliśmy bardzo zmęczeni. I każdy z nas trojga, wycierając o rękaw wyciągnięte z kieszeni marchwie zabrał się do ich jedzenia. Niepostrzeżenie stawaliśmy się cząstką obozu pruszkowskiego Dulag 121.
Rankiem 2. czy 3. października, ktoś, zupełnie przypadkowo powiadomił nas, że ojciec znajduje się w punkcie sanitarnym i że będzie odwieziony do szpitala w Tworkach. Zebraliśmy więc nasze skromne manatki i możliwie szybko poszliśmy we wskazanym kierunku. Gdy przybyliśmy na miejsce transport z rannymi już odjechał. Ale dzięki uprzejmości kogoś z polskiego personelu medycznego udało się ubrać matkę w biały fartuch i uzyskać jakieś zaświadczenie, dzięki któremu we trójkę mogliśmy opuścić pruszkowski obóz. Skierowaliśmy się w stronę szpitala w Tworkach.
Osiedlenie się na terenie szpitala było niemożliwe. W związku z tym zaczęliśmy poszukiwać jakiegoś schronienia w jego pobliżu. Udało się. Dzięki bezinteresownej uprzejmości rodziny pobliskiego domu, uzyskaliśmy możliwość korzystania z dwóch łóżek w pokoju, w którym zamieszkiwały już dwie czy trzy osoby również wysiedlone z Warszawy. Już następnego dnia rozpoczęliśmy starania o przepustkę zezwalającą na wejście do szpitala. Niestety, nie było to łatwe. Dopiero dzięki pomocy jednej z sióstr zakonnych, pracującej w szpitalu, udało się po kilku dniach uzyskać przepustkę dla matki, jako zatrudnionej przy kuchni. Ja przedostałem się jako handlarz papierosów. Miałem przed sobą pudełko podtrzymywane sznurkiem przewieszonym przez szyję, a w nim Machorkowe, Junaski i Mewy. Pamiętam, że handlowałem nimi w EKD na trasie Tworki-Milanówek. Ale zgodnie z umową z innymi, podobnymi handlarzami, wolno mi było sprzedawać w ściśle określonych godzinach i równie ściśle określonym wagonie. Jakie były moje zarobki, skąd i od kogo pobierałem papierosy – niestety już nie pamiętam.
Ojca odnaleźliśmy w jednej z sal, w której wszyscy ranni leżeli w przeróżnych ogipsowaniach. Ojciec miał już nogę w gipsie z otworem przy zniszczonej odłamkiem pięcie. Chirurgicznego oczyszczenia ran z odłamków kości oraz założenia gipsu dokonywał doktor Łukasik. Zaraz po przywitaniu pierwszą prośbą ojca i jego współtowarzyszy była prośba o wystruganie cienkich patyczków różnej długości. Otóż były one niezbędne do drapania się pod gipsem. Bowiem wszy wybierały właśnie te miejsca z perfidną złośliwością.
Z okresu styczności ze szpitalem, a więc gdzieś do 4-5 listopada zachowało się w mojej pamięci zaledwie kilka obrazków. Najwyraźniejszym pozostał widok tłoczących się na tle grubych krat okiennych chorych umysłowo. Ich nienaturalne zachowanie, krzyki, jęki wywoływały makabryczne wrażenie. Szczególnie niebezpieczni okazali się ci, którzy w sposób bardzo spokojny, a nawet uprzejmy zwracali się do kręcących się dzieciaków z prośbą o kawałek chleba. Otóż zdarzały się wypadki, przed którymi nas ostrzegano, łapania podającej ręki, wciągania z niebywałą siłą i fizycznego maltretowania przerażonego nieszczęśliwca. Zgromadzenie takiej liczby umysłowo chorych w poszczególnych pomieszczeniach wiązało się z potrzebą znalezienia miejsca dla coraz to nowej fali rannych transportowanych z Pruszkowa.
Drugi obraz, równie silnie zanotowany w mojej pamięci, wiąże się z osobnikiem nazywanym „głupim Jasiem”. Był to mężczyzna lat około trzydziestu, szczupły, bardzo krótko ostrzyżony, niskiego wzrostu. Przebywał w szpitalu podobno od lat i nie stwarzał dla otoczenia jakiegokolwiek zagrożenia. Dlatego też kierowany był do różnych prac poza pawilonami szpitalnymi. Za mojej bytności prowadził on tzw. „karawan”. Był to drewniany wózek, na dwóch dużych kołach z podłużną platformą między nimi. Przypominał popularne wózki na owoce. Otóż „głupi Jasio” zajmował się przewożeniem zmarłych na cmentarz, który znajdował się chyba na terenie szpitala, względnie poza, ale na pewno w jego styczności. Czy „Jasio” zajmował się również pochówkiem, tego nie wiem. W każdym razie sam wkładał owinięte prześcieradłem ciało na wózek, następnie z cichym nuceniem i lekkim uśmiechem, energicznymi krokami odwoził zmarłego na wieczny odpoczynek. Ceremonie takie odbywały się kilka razy dziennie.
Na początku listopada wyruszyliśmy już wraz z ojcem, który otrzymał kule z prawdziwego zdarzenie, na dworzec kolejowy w Pruszkowie, aby po prawie dwudniowej podróży osiąść w Nowym Targu. Zamieszkaliśmy, oczywiście po uprzednim listowym uzgodnieniu, w domu rodziny Chodorowiczów. Dziwnym zbiegiem okoliczności w podobnych, wojennych warunkach, rodzice mojej matki wraz z dziećmi, zatrzymali się tu w roku 1915. Prawie 30 lat później następne pokolenie szukało schronienia pod tym samym dachem. Ojcu, co wcale nie było łatwe z racji jego nie cywilnej choroby, udało się po kilkunastu dniach starań dostać do nowotarskiego szpitala, gdzie otoczony był bardzo troskliwą opieką. W poszukiwaniu faktów potwierdzających czynny udział mojego ojca w Powstaniu, dotarłem również do Zarządu Polskiego Czerwonego Krzyża. Tam odnalazłem „w imiennej ewidencji strat wojennych prowadzonej przez Polski Czerwony Krzyż” informację, że „Wacław Znojkiewicz, ur. 1904-Kielce, s. Józefa i Emilii, adres: Warszawa, pl. Inwalidów 4, 21.11.1944 został umieszczony w szpitalu w Nowym Targu z powodu rany postrzałowej nogi…” (L. str. PCK-155). Niestety nie zachowały się rejestry pacjentów ze szpitali w parku Żeromskiego i przy ul. Krechowieckiej, ani ze szpitala w Tworkach. Podobno w tym ostatnim wielu żołnierzy (głównie oficerów) chciało utajnić swoje prawdziwe nazwisko i było wpisywane do nieoficjalnych kartotek, które również uległy zniszczeniu.
W Nowym Targu życie nasze upływało głównie na zabezpieczaniu swojej codziennej egzystencji. Matka pracowała w kuchni RGO, w jednej z kamienic przy rynku, gdzie również spożywaliśmy zupy. Ja, wraz z bratem, zajęliśmy się sprzedażą chleba. Był to handel, muszę się przyznać ze wstydem, niestety nieuczciwy, a polegał na wykupywaniu czerstwego, kilkudniowego chleba (chyba nieco tańszego), następnie moczeniu go w wodzie i wkładaniu na moment do rozgrzanego pieca chlebowego. Wyciągnięty chleb był jak świeżoupieczony i pędem dostarczany na rynek. Tam chętnych kupna nie trzeba było długo szukać. Inną formą zarobku był handel papierosami, a właściwie tytoniem pochodzącym ze zniszczonych w trakcie produkcji papierosów, głównie Weischel (Wisła) w nowotarskim Tabakwerku. Przemycony tytoń należało kupić, a następnie oczyścić z postrzępionych bibułek, zapakować w małe papierowe torebki i sprzedawać jako „najprzedniejszy” do popularnych u górali fajek lub do skrętów. Dla zachowania odpowiedniej wilgotności należało poprzedniego dnia pozostawić tytoń z plasterkiem surowego ziemniaka. Ale zarówno na tytoniu, jak i produkowanym chlebie można było zarobić jedynie na kupno dla rodziny rzeczywiście świeżego chleba i marmolady z buraków.
W początkach marca 1945 roku, kiedy słońce już silniej przygrzało, zdecydowaliśmy się na powrót do Warszawy. Z Nowego Targu do Krakowa podróż upłynęła bardzo typowo, a więc w nieludzko zatłoczonych wagonach pociągu osobowego. Były to wagony starego typu, a więc z drzwiami do przedziałów wzdłuż wagonu i równie długimi stopniami. Do tych drzwi i stopni ludzie przywiązywali się paskami, sznurami, trzymając w ręku przeróżne tłumoki. Na dachu jechali najbardziej odważni. W Krakowie zatrzymaliśmy się u znajomych matki, gdzieś na przedmieściu miasta, w pobliżu wojskowego lotniska. W wielopokojowym mieszkaniu, bogato umeblowanym, przydzielono nam przedpokój, jako że zakładana możliwość pozostawienia insektów mogła narazić właścicieli na poważne kłopoty. Na szczęście nocowaliśmy tam jeden czy dwa razy, bowiem przyszła niecierpliwie oczekiwana wiadomość z dworca o formowaniu pociągu w kierunku Warszawy. Wiadomość okazała się być prawdziwą. Na otwartych platformach, przemieszani z przeciwlotniczymi karabinami maszynowymi, dotarliśmy po przeszło dwudziestogodzinnej podróży do Pruszkowa. Po lewej stronie ciągnęły się mury Dulagu 121.