Kruk – Z naszego podwórka II („Echo Pruszkowskie” 1927-1928)
W połowie lat dwudziestych w „Echu Pruszkowskim” ukazał się cykl krótkich, humorystycznych nowel „Z naszego podwórka”, opisujących zabawne scenki i opowieści z codziennego życia Pruszkowian. Ich autor skrywał swoją tożsamość pod pseudonimem „Kruk.”, którego do tej pory nie udało nam się niestety rozszyfrować. Być może krył się za nim literat Jan Szczepkowski, który publikował w „Echu”, lub Marian Józefowicz, również autor „Echa”, który pisywał krótkie formy dla dzieci pod pseudonimem Andrzej Kleks. Poniżej zebraliśmy dla Państwa zachowane odcinki „Z naszego podwórka” z lat 1927-1928. Zapraszamy do lektury.
Z naszego podwórka
I
Prof. Steinach w Pruszkowie
Wieść o przyjeździe znakomitego prof. Steinacha do Pruszkowa, była dla redakcji naszego pisma zupełną niespodzianką i wywołała zrozumiałą konsternację. Miljony zapytań krzyżowały się w powietrzu: „Po co? Na czyje wezwanie? Co to znaczy? Gdzie mieszka? Co będzie robił?”. To ostatnie zapytanie szczególniej dręczyło niektórych. Redaktor długo myślał, wreszcie dał mi polecenie zrobienia wywiadu w Magistracie, jako, że tam wszystko wiedzieć powinni.
Trudno, robić to robić i już po upływie pół godziny meldowałem się burmistrzowi. Niestety „głowa miasta” był „w rozjeździe” więc znalazłem się w obliczu jednego z członków ciała magistrackiego. Na wszelki wypadek zastosowałem tytuł najwyższy.
„Panie Prezydencie, dowiedzieliśmy się o przyjeździe prof. Steinacha do naszego grodu?”
„To stary kawał!”
„Gdzie zamieszkał pan profesor?”
„Przecież, że nie w pruszkowskim hotelu, bo by go jut nie tle odmłodzone lecz te przed wojenne pluskwy zagryzły na śmierć …”
„Czy można wiedzieć adres?”
„O nie, to tajemnica, że tak powiem urzędowa, zastrzeżona do wyłącznego użytku Magistratu. Profesor boi się aby interesanci w sprawach prywatnych nie .. przeszkadzali mu w pracy dla dobra miasta!”
„Więc cel przyjazdu profesora… ?”
„Jedynie i wyłącznie dobro miasta!”
„Czy są już jakie rezultaty pracy znakomitego uczonego?”
„To się wie! Odmłodził Magistrat wprawdzie nie całkowicie, ale tak w większej części!”
„Acha!” – wykrzyknąłem zdumiony, gdyż dopiero teraz rozjaśniło mi się w głowie…
„A dalsze prace?” – zapytałem drżąc z nie cierpliwości i niepokoju.
„Teraz profesor zajmuje się odmładzaniem drzew…”
„Jak to!! nie rozumiem…”
„Zwyczajnie – wycina się stare drzewa, a sadzi młode.”
Przez chwilę nie mogłem zamknąć ust ze zdziwienia, po tem zacząłem się litować nad własną tępotą.
„A jakie są zamierzania na przyszłość?” – spytałem wreszcie.
„Odmłodzenie Rady Miejskiej.”
„Och to będzie prawie bezkrwawa, choć czerwona operacja i zapewne uda się całkowicie. Operacja ma tę zaletę, że jest bezbolesna, ale kosztowna, to też obywatele miasta odczują ją najpierw w kieszeni. ..”
Chciałem zapytać jakim materjałem będzie się posiłkował prof. Steinach dla odmłodzenia Rady, ale odezwał się telefon.
„Kto mówi? – pytał przedstawiciel miasta – Tworki?”
„Żegnam, pana Prezydenta”, rzekłem pospiesznie cofając się ku drzwiom, bo wiedziałem już wszystko.
„Echo Pruszkowskie” 1927 nr 6
II
Wielka tajemnica
Odwiedził mnie młody, wysoki i mizerny człowiek. Starannie zamknął drzwi za sobą, rozejrzał się po pokoju i spytał prawie szeptem czy mogę z nim mówić bez świadków. Oświadczyłem, że jesteśmy sami i nikt nas podsłuchać nie może. Jednak ta tajemniczość zupełnie nieznajomego człowieka zdziwiła mnie. Podkreślam celowo nieznajomego, aby, po pierwsze, nikt nie doszukiwał się z jego postaci kogoś ze znajomych swoich i po drugie aby (o ile wda się w to policja) nie być posądzany o chęć ukrycia nazwiska bladego młodziana. Nie przedstawił mi się! Było to z jego strony. niegrzecznie, ale, Boże mój, wiele niegrzeczności musi człek znosić od znajomych, czyż więc w stosunku do nieznajomych mogę być bardziej wymagający?
– „Chcę panu wyjawić” – mówił tymczasem osobnik „wielką tajemnicę!”
„Tajemnicę?” – zdziwiłem się w przeczuciu czegoś niemiłego.
„Tak tajemnice! Wielka i ważna polityczna tajemnica” -uroczyście potwierdził.
„Kochany panie” – śpiesznie przerwałem – „tak mało interesuje mnie polityka, że chyba wybrał się pan pod złym adresem?”
„Nie” – odrzekł – „Sprawa ta tak ściśle łączy się z życiem Pruszkowa, że nie podobna, aby ktokolwiek tu mieszkający nie zainteresował się nią, a zrozumiawszy nie zadrżał w duszy. Tam (wskazał pogardliwie w kierunku Warszawy) zlekceważyli mnie, czego gorzko w przyszłości pożałują.”
„Ha, słucham więc!”
„Czy pan słyszał o projektowanym zamachu monarchistów?”
„Ach, panie to już dziś nikt nie wierzy?”
„A jednak jest to fakt, z którym liczyć się trzeba, konspiracja głęboko zapuściła korzenie, a terenem swej działalności obrała Pruszków. Niech się pan uśmiecha, tu u nas o kilka ulic mieszka Król!”
„Co pan gada! jaki król?”
„Jaki król, to się dopiero okaże, dobry lub zły. Wiadomo tylko, że ma na imię Władysław; wszystko dobrze zakonspirowano: mieszka w domku drewnianym i pracuje jako robotnik w fabryce. Kto wie może udaje robotnika, a może na wzór Piastów, nowa powojenna dynastia ze sfer demokratycznych ród swój wywiedzie”.
„Czy pan nie nazbyt jednostronnie tę sprawę bierze?” – spytałem ostrożnie.
„Nie – sztuka ułożona we wszystkich szczegółach, role rozdane, są już dostojnicy, tu wśród nas, których funkcje jako pseudo – nazwiska są znane wszystkim, ale nikt oprócz mnie nie odkrył przewrotnego planu jaki oni opracowali, może nie wiem jeszcze niektórych szczegółów, ale znalazłem Króla, Podskarbiego, Chorążego, Podstolego, Kanclerza i Wojewodę… Co pan na to?”
„Doprawdy, trudno uwierzyć?”
„Właśnie, uwierzyć trudno, a w razie za machu, co pan zrobi?”
Byłem zakłopotany co ja zrobię i wyznaje żaden mądry plan nie przyszedł mi do głowy. Chyba zrobić z tej wielkiej tajemnicy – tajemnicę publiczną?
„Echo Pruszkowskie” 1927 nr 8
III
Odkrycia i wynalazki
W dawnych, dawnych czasach łatwo było zostać sławnym człowiekiem. Wokoło wszystko wszak było nieznane, przeto zrobić odkrycie było kwest ją niewielkiej fatygi. Odszedł sobie nasz pra-ojciec nieco dalej od swej chaty – patrzy płynie rzeka – ma się rozumieć była to rzeka nieznana. dał jej jakąkolwiek nazwę i sam został sławnym odkrywcą. Inny odkrył górę lub dolinę, jezioro lub równinę – bez wielkiej fatygi. Dobre były czasy. Lecz im więcej ludzi mnożyło się na ziemi naszej, warunki się zmieniały – wszędzie wlazł człowiek, aż po woli odkrył wszystko zostawiając nam, współczesnym, biegun północny lub Mont Ewerest (dla naszych dzieci nawet to nie zostało).
Odkryć robić niepodobna, chyba jeszcze z mikroskopem. Robiono wynalazki, ale i z tym idzie coraz trudniej i niedługo zabraknie i tego. Co będzie wtedy genjusz ludzki robił? Gdzie wysiłki swoje skieruje? Czy zwycięży człowiek w walce z coraz większemi trudnościami. Można wszak przebyć wpław La Manche, ale jak to zrobić z morzem Śródziemnym lub oceanem Atlantyckiem?
Gdy jednak bacznie rozejrzę się dookoła, gdy bliżej poznam ludzi z którymi się stykam, uderza mnie jak wielu wśród nich zajmuje się odkryciami i wynalazkami. Że nie robią oni karjery, że ich nazwiska nie są znane światu wina nie ich lecz losu, który opóźnił o kilka wieków ich pojawienie się na świat. Zresztą nie każde odkrycie zadawala wszystkich. Na przykład policja odkryła, że właściciel kamienicy jest poszukiwany za kradzież. „Odkryty” usilnie stara się dowieść) że odkrycie takie nie posiada żadnej wartości i niestety, nieraz mu się to udaje.
Policja w ogóle zajmuje się niejako „zawodowo” odkryciami i wynalazkami. Nie tak dawno u jednego miłego człowieka znalazła policja wszystko do wyrobu spirytusu. „Interes” był w ruchu. Miły człowiek twierdził, iż to była tylko zabawka, nie mająca żadnego praktycznego znaczenia. Znaleziono fabryczkę pieniędzy (w celu nie absorbowania zbytnio Banku Polskiego): jednak znaczenie tego „wynalazku” nie zostało ani ocenione, ani wynagrodzone. Bo teraz trzeba robić wielkie odkrycia, i tak to trudno.
Czasem i Magistrat robi odkrycia. Nie nasz Magistrat ale jakiś inny, wszystko jedno w jakim mieście. Otóż ten Magistrat odkrył na swym terenie szpital… Był sobie szpital lat parę, wiedzieli o nim wszyscy, listonosz listy przynosił, chorzy przybywali i odchodzili, a Magistrat nie wiedział! Nadzwyczajna była konspiracja, a jednak nie udało się. Rozumie się, że gdzie djabeł nie może tam babe pośle; no i wygadała się. I dzięki temu odkrycie wiekopomne! Można przeto mieć nadzieje, ze z czasem Magistrat odkryje i tych dwóch znachorów, których adresy znają nieomal wszyscy. Ale to jeszcze rzecz przyszłości! Pracują w kierunku odkryć i jednostki.
Do nich należy mój przyjaciel Izydor Frant. Samo nazwisko mówi za siebie. Gdy przed kilku miesiącami zjawił się ze swym odkryciem u mnie włos jeżył mu się na głowie, a pot kroplisty spływał z czoła.
„Ludożerstwo kwitnie w Pruszkowie!”
Myślałem, ze padł ofiarą (przez promieniowanie) bliskości szpitala Państwowego i żal mi go było serdecznie. Zacząłem go łagodnie uspakajać, szykując sobie przezornie drogę do odwrotu.
„Czy być może? W XX wieku? W pobliżu stolicy?”
„Właśnie, właśnie! I nie kryją się, na ul. 3-go Maja szyld wywiesili: Sprzedaż mięsa Stanisława G. Słyszane to, żeby wywieszać nawet z kogo mięso!”
„I cóż policja?”
„Nic, pilnuje tylko, żeby jatka była o 6-ej zamknięta, a za ofiarą nikt się nie ujmie!”
„No nie trzeba się tak przejmować, przecie pan tam mięsa nie kupuje!”
„Rozumnie się, lecz ja się boję o co innego.”
„No?”
„Żeby po sprzedaniu tego biednego Stanisława, nie wzięli się za mnie”
Spojrzałem na zażywną postać Izydora boję się o niego.
„Echo Pruszkowskie” 1927 nr 14
IV
Drobiazgi
W Czechach już w kilka tygodni po odzyskaniu niepodległości znikły z ulic wszelkie napisy niemieckie. Czesi gorliwie zacierali wszelkie ślady niewoli, uważając pozostawanie ich na ujmę dla siebie. U nas inaczej. Już 8-mą rocznicę niepodległości Polski obchodziliśmy, a jeszcze można niemiłe ślady niewoli spotkań (nawet nie szukając) na ulicach Pruszkowa.
Zapomniany napis uliczny, źle zamalowany szyld itd. Niektóre firmy mają czelność używać naklejek z zapasów przedwojennych z rosyjskiemi napisami. A przed kilku dniami widzieliśmy pieczątkę jednej z miejscowych filantropijnych instytucji gdzie wyryto, iż Pruszków znajduje się w „guberni Warszawskiej”, wprawdzie po polsku tj. łacińskiemi literami, ale chyba czas najwyższy o „guberni” warszawskiej zapomnieć, tym bardziej, że i za moskali należało używać terminu ziemia warszawska.
***
Gdy się zaczęło mówić o instytucjach filantropijnych, nie od rzeczy będzie pomówić coś niecoś o filantropji. Działacze na polu filantropji narzekają, iż ofiarność społeczeństwa zmalała. Sądzimy, iż raczej wzrosło niepomiernie zapotrzebowanie na ofiarność społeczeństwa. Trzeba dać i na Ligę Obrony Powietrznej Państwa i na Ligę morską, Obronę przeciwgazową, Biały i Czerwony Krzyż itd. itd. to jest na instytucje, których przed wojną nie było. A wszak zarobki w stosunku do przedwojennych zmalały ogromnie. Skąd brać złotówki na cele nawet bardzo wzniosłe, kiedy brak na zelówki tym, co zawsze dawali. Mają pieniądze paskarze ale do ich kieszeni nie trafi żadna odezwa, chyba że mocno watowana snobizmem.
Wiadomo powszechnie, iż wiele bardzo pożytecznych instytucji nie może się rozwijać należycie z braku funduszów, ale czy koniecznie na to winę ponosi społeczeństwo, że jest ubogie? Żądając trzeba się zastanowić, czy nie żądamy za wiele? Również i sposób w jaki się zwracamy do ewentualnych ofiarodawców nie jest bez znaczenia. Na naszym terenie rozwielmożnił się np. zwyczaj rozsyłanie stale tej samej grupie osób biletów na]różne dobroczynne bale, koncerty czy przedstawienia teatralne z obowiązkiem aby za płacić albo zwrócić według wskazanego adresu i to w krótkim zwykle terminie. Jest to obliczone na wstyd, lenistwo lub lInie wypada, które zmuszą do zapłaty za bilet. Dlaczego jednak ktoś, nie mając lub nie chcąc na dany cel ofiarować, ma być zmuszony do wykonania jakiegoś obowiązku (nie zawsze łatwego) dla tego, iż jego nazwisko trafiło na listę przymusowych ofiarodawców?
***
Imprezy dobroczynne często dają tak minimalne wyniki, iż szkoda było zachodu. I znów nie zawsze winę ponosi publiczność. Bo jakże często organizatorzy przedstawienia teatralnego kinowego czy koncertu nie wysilają się zbytnio aby program ułożyć odpowiedni. A ułożony i wydrukowany program jakże rzadko zostaje zrealizowany w całości! Najczęściej, ci co przybyli (mimo wszystko), po długim oczekiwaniu dowiadują się, że pan X lub pani Y nie przybyli, że coś się w fortepianie popsuło lub, że ostatni akt filmu jeszcze nie przywieziono. Czyż dziwić się można, że dobroduszny widz w głębi swego naprawdę dobrego serca żałuje wieczoru spędzonego chyba jako umartwienie. Organizatorzy narzekają na obojętność społeczeństwa, a nie chcą krytycznie popatrzyć na siebie i znów brną te same błędy i znów pustka na sali i pustki w kasie.
„Echo Pruszkowskie” 1927 nr 17
V
Gwiazdka
W wieczór Wigilijny, kiedy każdy wierny staropolskiej tradycji w kółku rodzinnym choinką cieszyć się będzie, my urządzimy „choinkę” dla miasta. la najodpowiedniejsze miejsce na ten cel uważamy resztki parku Bersona, jako że to dzielnica „reprezentacyjna”. Wprawdzie nie rośnie tam już żaden dostojny świerk, ale możną gdzie w parku sąsiednim „zafasować” (zwyczajem miejscowym) odpowiednie drzewko. Świeczki będą elektryczne, aby na wietrze nie gasły, no i by nie kosztowały, gdyż Elektrownia Okręgowa napewno na swój rachunek instalacje założy. Śnieg (prawdziwy) choinkę obsypie: a zawiesimy na gałązkach liczne prezenty, które dla miasta otrzymaliśmy.
Będzie więc przede wszystkiem kościół parafjalny, ślicznie wykończony ze składek parafian, których serca i kieszenie otworzyły się przed świętem Bożego Narodzenia i na świątynię Pańską grosz sypnęli obficie. Będzie obok nowy gmach dla gimnazjum zbudowane wprawdzie za pożyczone pieniądze, ale za to szybko. Ogólną uwagę zwróci obszerna sala 8-ej klasy, dlatego tak zbudowana, aby uczniowie nie potrzebowali latami czekać na promocję do ósmej.
Dalej wisieć będzie Magistrat. Ma się rozumieć nie należy wyobrażać sobie, że wisieć będą członkowie naszego Magistratu na nitkach, wesoło fikając nóżkami, o nie! będzie wisiał gmach Magistratu – Ratusz – śliczny nowy gmach – widny i czysty, gdzie nie wolno będzie dusić się w ogonku lub zbyt długo oczekiwać na załatwienie nawet najdrobniejszych spraw.
Z bardzo okazałemi prezentami wystąpi Dyrekcja Kolei: będzie więc przystanek na ul. 3-go Maja, nawet bez płacenia tych 6-ciu tysięcy złotych; od góry do dołu niby łańcuch barwny wisieć będzie na choince chodnik na „czarnej drodze”, będzie nowa lokomotywa dla pociągów podmiejskich, tak cudownie zbudowana, że nawet przy 5-cio stopniowym mrozie nie zamarznie i ludzi przejeżdżać nie będzie; wielki zegar peronowy, który spóźniać się nie umie zawiśnie obok drugiej kasy biletowej. Bogactwo – hojność iści pańska.
A dalej znów inne prezenty. Będzie elektryczna sygnalizacja pożarowa zupełnie nowa, obejmująca nawet krańce miasta będzie nowa dynamo – maszyna dla elektrowni, aby w godzinach od 4-ej do 9-ej wieczór światło jaśniej się świeciło; pochłaniacze gazów dla niektórych fabryk, będzie park miejski (nie wywłaszczony), dom ludowy bez wyszynku „trunków mocnych”, boisko bez błota, aleja spacerowa z ławkami, ba – nawet telefony czynne i w nocy itd. itd.
Będą i rzeczy mało pożyteczne: będą puste orzechy czynów, złocone obietnicami, będzie pajac, którego każdy będzie mógł pociągać za sznurek, będą figurki drewniane wewnątrz puste i manekiny, udające ludzi serjo, będą lalki i pierniki, będzie siano (tradycyjne), którego pochodzenie ze względów różnych zostanie tajemnicą, będzie szopka zwana radą miejską, trochę imitacji złota i srebra, będą figi z makiem i bez maku itd.
Tylko Heroda z wełnistą czupryną i Mefistofelesa stylizowanego każemy zdjąć, bo poco straszyć dzieci i starszych.
Śliczna będzie „gwiazdka”.
„Echo Pruszkowskie” 1927 nr 18
VI
Martwe dusze
Genjalny wynalazek Cziczikowa we wszystkich krajach i w każdym czasie znajduje chętnych naśladowców. Dowiadujemy się o nich najczęściej z kroniki sądowej lub policyjnej, gdy niefortunni plagjatorzy za koni.ikt z kodeksem karnym muszą się tłomaczyć ze swych uczynków. Smutne bywa zazwyczaj zakończenie takiej historji, bowiem po niej następują długotrwałe rozmyślania za kratą. Lecz są również, i może bardziej liczne, rzesze twórców „martwych dusz”, których działalność, nie ma w sobie nic kryminalnego; przeciwnie są zródłem zazdrości, śmiechu lub litości.
Szperając na naszym podwórku jakże często z temi hodowowcami „martwych dusz” się spotykam! Istnieją „stowarzyszenia”, „koła”, „związki”, których fundamentem są właśnie martwe dusze. Można znaleść prezesa takiego „koła”, sekretarza lub skarbnika ale spotkać w biały dzień zwykłego członka nie możliwe, bo go nie ma, bo po za zarządem wszyscy inni to tylko „martwe dusze”, istniejące tylko w wyobraźni panów z zarządu, którzy właściwie ich spłodzili i głoś no proszą naiwnych współrodaków aby im wierzyli na słowo.
Nie ma w tym nic kryminalnego, jest tylko coś, co pachnie nieładnie.
Inni działacze licząc w swym stowarzyszeniu 20 członków bez żadnej żenady dopisują jeszcze jedno zero, nawet nie zastanawiając się, że tym sposobem tworzą, aż 180 „martwych dusz”. Wszak nikt listy członków sprawdzać nie będzie; zaś skarbnik, otrzymawszy składki od 20 narzeka, że „inni” opieszale płacą. Mówi się o wpływach i znaczeniu stowarzyszenia, robi się minę serjo, zamiast sformować balet z „martwych dusz” ku radości wszystkich. Pustka otacza zarząd, pustą i bezcelową jest ich działalność – ale istnieją, bo przecież potrzeb na jest komuś godność prezesa, wice-prezesa lub choćby skarbnika.
Rekord jednak pod tym względem należy niewątpliwie do naszych partji politycznych. Jeden z mych znajomych, człowiek partyjnie nie zaangażowany, rok temu przed wyborami do Rady Miejskiej rozmawiał kolejno z przywódcami miejscowych partji. Pytał w rozmowie na ile pewnych głosów partia liczy, a otrzymawszy odpowiedź notował liczbę. A gdy po przeprowadzonych rozmowach podsumował liczby, okazało się, iż suma nie tylko przewyższa liczbę wszystkich uprawnionych do głosowania, ale jest większą od liczby wszystkich mieszkańców Pruszkowa, nie wyłączając dzieci przy piersi. To zjawisko łatwo znajduje wytłomaczenie w nadprodukcji „martwych dusz” i tak chętnie przez partyjników stosowanej.
Czyż na to można się gniewać? Przecież to raczej jest wesołe niż smutne!
Jedna z partji politycznych chcąc rozszerzyć swe wpływy postanowiła zorganizować związek zawodowy dozorców domowych. I nie zwracając uwagi na to, iż ochrona lokatorów gruntownie wytrzebiła stróżów (ostatni mohikanie powinni otrzymać od miasta emeryturę) oparła związek na „martwych duszach”. Mówią, że nawet do zarządu związku trzeba było delegować kogoś ze swoich, dla wypełnienia kompletu.
A jednak związek istnieje i kamienicznicy muszą się gęsto tłumaczyć dlaczego nie wydają dozorcom kożuchów na nocne dyżury. Podobno jeden z filantropów miejscowych wyznaczył dość wysoką nagrodę (w mocnej walucie) dla szczęśliwca, któremu tu u nas w Pruszkowie dozorca domowy po północy bramę otwierał. Po nagrodę nikt się jeszcze nie zgłosił.
Wszystko to jednak, powtarzam, nie powinno nas martwić; niech się przemysł miejscowy rozwija, choćby tylko w kierunku produkowania „martwych dusz”.
„Echo Pruszkowskie” 1928 nr 2
VII
Działacz
Tak się zdarzyło, iż nie sposób ustalić ścisłą datę jego urodzenia. Nie spieszyła się matka z chrzcinami, a potem i organista pisząc w księgach aktów stanu cywilnego, myślał widocznie o sprawach familijnych, daty pomylił, a w rezultacie, gdy według metryki miał lat 12-cie, wybierał się na gwałt żenić, ku niemałej radości kumuszek.
Pierwsze lata młodości otacza mgła tajemnicy. Nawet naocznym świadkom dziś wierzyć nie można. Matka mówi, że „do szkół chodził”. Liczba mnoga widać została użyta celowo, gdyż przyszły działacz nie zasklepiał się w jednej szkole; zwykle szybko zrażał się do nauczycieli, którzy jak twierdził byli zawsze do niego uprzedzeni lecz wędrował ze szkoły do szkoły lub częściej ze szkoły na „wagary”, gdyż wolność cenił nade wszystko. Jak sam twierdzi skończył akademię. Ponieważ, wiadomo, iż w tym czasie, Akademja Smorgońska już była zamknięta, trzeba przyjąć to oświadczenie jako zwrot retoryczny, bez żadnego znaczenia.
Na szerszą widownie wypłynął znacznie później. Wstępując w ślady znakomitych prelegentów warszawskich i naśladując ich fascynujące tytuły odczytów („Czy umarli żyją?”) wygłosił odczyt na temat: „Czy pchły gryzą?”. Prelekcja ilustrowana przykładami z życia. Wrażenia własne i cudze!
Bilety wejściowe zostały rozsprzedane w ciągu pół dnia. Na sali panował tłok nie opisany. Przemówienie było witane salwami śmiechu i niesamowitem wyciem. Lecz po odczycie nikt ze słuchaczy (a później i jego rodzina) nie wątpił, że … pchły gryzą. Powodzenie było kolosalne. Nasz działacz stał się sławnym, a co ważniejsze popularnym. Wystarczyło, aby ktoś mimo woli i bardzo delikatnie się podrapał aby padła uwaga: „Pan widzę był na odczycie nowego znakomitego… itd.”
Cóż więc dziwnego, że działacz został za proszony przez szereg instytucyj i stowarzyszeń, gdzie jako najbardziej wymowny i doświadczony wkrótce siał się niezbędnym. A dziś chce on kraj swą osobą uszczęśliwić i… kandyduje do Sejmu.
Prawdę mówiąc jest to historja nie z naszego podwórka.
„Echo Pruszkowskie” 1928 nr 5