Olędzka – Wspomnienia ze Szkolnej
Wspomnieniami pani Elżbiety Olędzkiej z młodości w domu przy ul. Szkolnej mamy przyjemność zainicjować nową serię w dziale Varia – wywiady i wspomnienia mieszkańców Pruszkowa. „Wspomnienia ze Szkolnej” to poruszająca reminescencja widoków, dźwięków i zapachów dzieciństwa spędzonego w latach 50. i 60. w Żbikówku. Skrócona wersja tekstu ukazała się w jednodniówce „Żbikowianka” wydanej w ramach projektu „Jednodniowe Muzeum Żbikowa”. Wszystkie fotografie zamieszczone w tekście są autorstwa państwa Elżbiety i Zbigniewa Olędzkich.
Widoki
Urodziłam się w roku 1948. Dwie pierwsze dekady swojego życia spędziłam na Żbikowie. Mieszkałam w domu przy ul. 3 Maja (róg Szkolnej). To tu poznawałam tajniki życia rodzinnego, sąsiedzkiego, obywatelskiego i ogólnie: społecznego. Moja „mała ojczyzna” zamykała się wówczas w obrębie ulicy 3 Maja (od przejazdu kolejowego do kościoła Żbikowskiego) i przyległych do niej ulic w obszarze od rzeki Utraty do glinek Hosera.
Z okresu najwcześniejszego dzieciństwa jawi mi się we wspomnieniach widok budynków tej dzielnicy w kolorze szaroburym, często z odpadającym tynkiem. Większość tych domów nie posiadała kanalizacji ani instalacji wodnej. I tak: mieszkańcy domu przy ul. 3 Maja 32 (róg Szkolnej) wodę czerpali ze studni znajdującej się przy następnym skrzyżowaniu tj. przy ul. Pańskiej. Ile się trzeba było nanosić wiader, aby móc zrobić pranie! A potem tą samą ilość wiader wynieść do szamba (już w podwórku). Potrzeby fizjologiczne też były załatwiane we wspólnej toalecie stojącej w rogu podwórka. Na 15 lokali tej kamienicy zamieszkałych przez około 60 osób były 3 oczka. Zdarzało się, że szambo się przepełniało i dopóki nie zostało opróżnione wydzielało określony zapach. Nie przeszkadzało to jednak dzieciarni z naszego podwórka (w liczbie około 20 sztuk) spędzać całego prawie dnia (z przerwami na szybki bieg do mieszkania po pajdę chleba umoczonego w wodzie i posypanego cukrem) na tymże podwórku. Zabawy, którymi wypełnialiśmy czas w tamtym okresie (początek lat 50.) to były: zabawa w chowanego, zabawa w podchody (tu obszar naszego działania wychodził z ram podwórka i powiększał się o sąsiednie ulice, jako że, cytując p. H. Jakubowskiego: „Ulica była sceną, a życie teatrem”). Na tych ulicach toczyło się nasze życie. Chłopcy często na ul. Szkolnej (przed bramą naszego podwórka) grywali w zośkę lub pikuty. Ponieważ ul. Szkolna była jakby przedłużeniem naszego podwórka, tam też większość zabaw się odbywała. Ulubionym zajęciem chłopców było bieganie po ulicy z fajerką i popychanie jej kawałkiem zakrzywionego drutu. Dziewczynki wolały bawić się w berka lub w klasy.
Do najwcześniejszych wspomnień należy też widok samolotów wojskowych patrolujących teren, które dość często przelatywały nad ul. 3 Maja. Na odgłos nadlatującego samolotu (były one dość hałaśliwe) wybiegaliśmy na ulicę i krzyczeliśmy: „Samolot spuść bombę, to ja wsiądę”.
Pamiętam też pierwszy remont naszej kamienicy, kiedy to na podwórko, które było ubitą ziemią zmieszaną z miałem węglowym, bo przecież każde mieszkanie w okresie zimowym trzeba było ogrzać, a więc wszyscy lokatorzy oddzielnie zamawiali węgiel, który był przywożony na podwórko, z którego potem był znoszony do piwnic lub komórek, otóż na to „czarne podwórko” po raz pierwszy została zrzucona wywrotka piasku (najczystszego, drobniutkiego, sypkiego) – jednym słowem radość dla naszej rebiaty w najczystszej postaci. Rzuciło się więc towarzystwo w te pędy do swoich mam po drobne monety, a następnie biegiem na drugą stronę ul. 3 Maja, gdzie na rogu Pańskiej (tam gdzie dzisiaj znajduje się targowisko) mieścił się sklep z zabawkami. Zaopatrzywszy się następnie w plastikowe wiaderka i łopatki, wróciliśmy na podwórko, gdzie zabraliśmy się do rozpracowywania wyżej wspomnianej góry piasku. Oczywiście w krótkim czasie pryzma została rozniesiona po całym podwórku. I to był jedyny piasek, z jakim dzieciaki z naszej kamienicy zetknęły się na swoim podwórku w czasie swego dzieciństwa.
Kiedy już byliśmy na tyle „dorośli” (czyli w wieku 9-10 lat), że mogliśmy samodzielnie oddalać się z terenu ul. Szkolnej, na wiosnę biegaliśmy na łąki nad Utratę w okolicy mostu przy Elektrowni, gdzie wyposażeni w kancerki i słoiki z wodą łowiliśmy w rzece traszki. Latem zapuszczaliśmy się na glinki Hosera, gdzie starsi i odważniejsi wykonywali skoki do wody, które czasem kończyły się bardzo źle, a młodsi zadowalali się pluskaniem w wodzie „na rowku”, gdzie zawsze był grunt pod nogami. Zimą uciechy dostarczały nam liczne ślizgawki, które powstawały w dołkach w ciągu ul. Szkolnej, która nie miała nawierzchni utwardzonej.
Pamiętam też pojawienie się pierwszego telewizora na ul. Szkolnej. Marki: Wisła. Zakupiły go siostry zakonne z bursy dla swoich podopiecznych. Jednak w swojej łaskawości pozwalały dzieciakom z okolicznych domów przychodzić na oglądanie dobranocki. Było to dla nas bardzo ważne przeżycie. Z utęsknieniem czekaliśmy nadejścia popołudnia, a kiedy zbliżała się godzina programu telewizyjnego dla dzieci, biegliśmy ochoczo do mieszkań, gdzie nasze mamy wystawiały miednice, w których doszorowywaliśmy nasze czarne ręce i nogi oraz buźki, zakładaliśmy czyste ubranka i buty i całą gromadą biegliśmy do bursy, aby zasiąść przed odbiornikiem telewizyjnym, który miał bardzo mały ekran. Sala była dość duża, stawiano go więc na bardzo wysokim stojaku, aby wszyscy mogli dobrze widzieć. Sala zawsze była pełna widzów. Pamiętam też kino objazdowe, które w okresie letnim przyjeżdżało na Żbików. Filmy były wyświetlane na powietrzu na terenie szkoły nr 4 na ul. Narodowej, a później w szkole nr 9 przy ul. Mostowej.
Czasami rodzice zabierali nas na spacer do Parku Potulickich, gdzie nad brzegiem stawu znajdowała się wypożyczalnia kajaków, którymi pływało się po dużym stawie od strony ulicy B. Prusa. Ponieważ była ich dość duża ilość, potrzeba było dużej zręczności, aby uniknąć zderzenia. Wywrotki były dość częste. Po spacerku w parku szliśmy na lody. Była to okazja przespacerowania się głównym deptakiem Pruszkowa, którą to rolę pełniła wówczas ulica Kościuszki, przy której usytuowane były dwie lodziarnie – na rogu ul. Kościuszki i B. Prusa (obecnie sklep papierniczy) i druga na ulicy Parkowej (obecnie sklep spożywczy). W obydwu lody były znakomite, dlatego były tam zawsze długie kolejki. Kupowało się lody zarówno do spożycia od zaraz, jak i na wynos do domu. Nieco później pojawiło się jeszcze jedno miejsce zakupu lodów – w cukierni, gdzie były również wyśmienite ciastka i torty – na rogu Kościuszki i Szopena (obecnie mieści się tu sklep z obuwiem).
Dźwięki
Jeśli chodzi o dźwięki, z którymi kojarzy mi się tamten okres życia, to dominującym na Żbikówku był szum pary wydobywającej się z kominów Elektrowni połączony z wszechobecnym pyłem węglowym pochodzącym z pracy tejże. Oprócz tego: szum i gwizd lokomotyw parowych mijających przejazd kolejowy na 3 Maja, stukot kopyt końskich o bruk, którym ta była utwardzona. Konie były zaprzęgane do dorożek, które wówczas kursowały w charakterze taksówek. Końmi powożone były również wozy dostawcze: z pieczywem, z wodami gazowanymi oraz piwem beczkowym, a także z węglem czy warzywami.
Pamiętam też zaśpiew okrzyków wędrownych handlarzy, którzy czasami wkraczali na nasze podwórko, popychając przed sobą drewniany wózek wypełniony różnymi garnkami, przeważnie metalowymi, i z okrzykiem: „Szmaty kupuję, szmaty!”. Czekali na ewentualne klientki, które pozbywając się z domu zbędnej odzieży (przeważnie mocno zużytej) wymieniały owe „szmaty” na przydatne zawsze w kuchni garnki. Niekiedy podwórko nasze odwiedzane było przez obwoźne warsztaty naprawcze wyposażone w różne ostrzałki, pilniki i inne narzędzia, którymi można było na przykład naostrzyć noże czy przylutować uchwyt do patelni, który odpadł.
Pamiętam też dźwięk dzwonka, którym potrząsał ministrant poprzedzający księdza idącego do chorego z ostatnim namaszczeniem. Taki widok był wtedy dość powszechny na Żbikówku. W pamięci mam również widok karawanu konnego poprzedzanego kroczącą z przodu orkiestrą kolejową. Kondukt pogrzebowy posuwał się wtedy ul. 3 Maja. Uczestniczyło w nim bardzo dużo ludzi. Musiał być wtedy odprowadzany w ostatnią drogę ktoś ważny z terenu bloków kolejowych.
Smaki i zapachy
W zakresie smaków i zapachów nierozerwalnie związanych z okresem mojego dzieciństwa nasuwają mi się takie wspomnienia: ulubionym smakiem większości moich rówieśników był smak oranżady migdałowej przywożonej do sklepu p. Rzodkiewiczowej z rozlewni wody p. Markiewicza. Do sklepu p. Rzodkiewiczowej biegaliśmy również po cukierki sugusy, które kupowało się na sztuki po 10 groszy. Jednorazowo zaopatrywaliśmy się w 2, 3 sztuki, a jeśli była możliwość zakupu pięciu, to już była rozpusta. Czasami stać nas było na zakup (też u p. Rzodkiewiczowej) ciastka o nazwie: napoleonka lub bajaderka za całe 2 złote, ale to już musiała być wyjątkowa okazja.
Dominującym zapachem był zapach wody kolońskiej, pochodzący z zakładu fryzjerskiego p. Marchwickiego, w którego bezpośrednim sąsiedztwie znajdowało się nasze mieszkanie. Dodatkowo na zapleczu zakładu znajdowało się mieszkanie pp. Marchwickich, do którego wejście usytuowane było vis a vis naszego mieszkania.
Życie sąsiedzkie
Jeśli chodzi o życie sąsiedzkie, to nie przypominam sobie jakiś większych zatargów. Wręcz przeciwnie, pamiętam, że sąsiedzi raczej się wspierali i udzielali sobie wzajemnie pomocy. Nasze mamy np. jeśli któraś gotowała coś smacznego, to zanosiła część do sąsiadów, do spróbowania. Chętnie też wymieniały się radami czy przepisami kulinarnymi. Połowa pań w naszej kamienicy była niepracująca. Zajmowały się domem. Pozostałe panie pracowały jako: 1 sanitariuszka, 2 ekspedientki, 2 krawcowe, 1 kucharka, 1 sprzątaczka. Panowie oczywiście byli zatrudnieni w różnych zakładach pracy i tak: było 3 kolejarzy z Z-dów Naprawczych Taboru Kolejowego, 2 kierowców, 2 fryzjerów, 1 właściciel sklepu, 1 prac. Elektrowni, 1 pielęgniarz.
Nauka
Naukę rozpoczęłam w r. 1955 w szkole podstawowej nr 4 im. M. Konopnickiej na ul. Narodowej, gdzie uczęszczałam przez 5 lat. W tamtym okresie była bardzo pilną uczennicą. A to dzięki wspaniałym nauczycielom, pod skrzydła których miałam szczęście trafić. Moją ulubioną nauczycielką była pani Helena Ryzińska , która jednocześnie była moją wychowawczynią. Cechowała ją wyjątkowa troska o rzetelność przekazywanej wiedzy. Uczyła nas języka polskiego oraz trochę nam matkowała. W szkole tej uczył też pan Eugeniusz Ordysiński. Prowadził lekcje fizyki. Był człowiekiem niezwykłej łagodności i cierpliwości do niesfornych uczniaków.
W roku 1960 została oddana do użytku „szkoła 1000-lecia” nr 9 na ulicy Mostowej, gdzie zostałam przeniesiona. Moim wychowawcą został pan E. Ordysiński, który również przeszedł do tej szkoły. Pierwszym kierownikiem szkoły nr 9 był pan Czerwiński. Uczył historii. Jego żona uczyła jęz. polskiego. Mieszkali w budynku szkoły (od strony sali gimnastycznej).
Do szkoły tej uczęszczałam przez 2 lata, które wspominam bardzo dobrze. Po pierwsze – gdyż był to budynek na tamte czasy bardzo nowoczesny, klasy były duże i widne (z dużymi oknami), posiadał centralne ogrzewanie, a więc zimą było ciepło, po drugie tu również zetknęłam się ze wspaniałą kadrą nauczycielską. Języka polskiego uczyła pani Chodnikiewicz, która wpajała nam zasady gramatyki i ortografii. Wszystkie formułki musiały być wpisane do zeszytów dużymi literami, okalane ramkami i nauczone na pamięć.
Do grona nauczycieli, którzy wywarli na mnie duży wpływ, należeli: pani Natalia Banaszek – nauczycielka geografii (w sposób bardzo jasny i usystematyzowany przekazywała nam swoją wiedzę, założyła koło PTTK., w czasie wakacji prowadziła obozy wędrowne (byłam na jednym: „Szlakiem kaszubskim”), pani Winiarska – uczyła biologii (dzięki niej polubiłam ten przedmiot i chętnie się go uczyłam), matematyki uczył pan Redkowski – to dzięki niemu przedmiot ten przyswajałam bez większych problemów, muzyki uczyła pani Hyc, którą też bardzo lubiliśmy, gdyż w sytuacjach, kiedy zaczynało nas nudzić słuchanie teorii zagadnień muzycznych, prosiliśmy ją, aby nam zaśpiewała jakiś aktualny przebój, co pani Hyc z zadowoleniem czyniła, gdyż lubiła śpiewać i robiła to, w naszej opinii, bardzo dobrze. Uwielbialiśmy słuchać jej śpiewu. Były to dla nas pierwsze mini koncerty. Zajęcia z WF prowadzone były przez panią Ekiert, która też cieszyła się naszą sympatią, ale z innego powodu, a mianowicie: bo była bardzo ładna i przyjemnie było na nią patrzeć.
W szkole nr 9 w tych pierwszych dwóch latach nauki powstawały różne kółka zainteresowań, w których zajęcia odbywały się bezpośrednio po lekcjach.
Do kółek tych bardzo chętnie się zapisywaliśmy. Uczestnictwo w zajęciach było nieodpłatne. Ja osobiście w pierwszej kolejności zapisałam się do koła PTTK. Prowadzonego przez panią Banaszek. Chodziłam też na zajęcia koła fotograficznego oraz sekcji łuczniczej. Należałam też do drużyny harcerskiej. W związku z tym, że większość dnia spędzaliśmy na terenie szkoły, obiady jadaliśmy w stołówce szkolnej, która po skonsumowaniu posiłku zamieniała się w świetlicę szkolną, gdzie pod kierunkiem świetliczanki – pani Olszewskiej odrabialiśmy lekcje. Szkoła była wyposażona w bibliotekę, z której wypożyczaliśmy zadane lektury. Czasami brakowało któregoś z tytułów. W takiej sytuacji z kłopotu wybawiała nas Zosia Srogosz (koleżanka z klasy), która mieszkała w dużym domu przy ulicy 3-go Maja. Zwoływała wówczas grupę (czasami około 15 osób) i po lekcjach prowadziła do swojego domu, gdzie w salonie pośrodku stał duży dębowy stół, przy którym zasiadaliśmy wokoło i Zosia na głos czytała zadaną lekturę. Po spełnieniu obowiązku szkolnego stół był usuwany pod ścianę, Zosia z drugiego pokoju przynosiła adapter Bambino, chłopcy wyciągali z kieszeni płyty pocztówkowe z aktualnymi przebojami i zaczynała się „prywatka”, która trwała do powrotu mamy Zosi z miasta. Mama Zosi na czas naszych zajęć „studenckich” dyskretnie wychodziła z domu. Po spędzeniu w domu Zosi około 2 godz., naładowani wiedzą i energią (bo tańce wymagały sporo energii, w modzie był wówczas rock-and-roll oraz twist) wracaliśmy do domów.
Skarbnicą wiedzy, z której w tym czasie czerpałam była Biblioteka Publiczna mieszcząca się w budynku przy ul. 3-go Maja. Ponieważ znajdowała się vis a vis naszej kamienicy, odwiedzałam ją prawie codziennie znosząc do domu kolejne książki, które pochłaniałam czytając je pod kołdrą przy świetle latarki kieszonkowej, co nie wynikało z mojego widzimisię, ale z niedogodności życiowej, jako, że w jedynym pokoju, jaki mieliśmy do dyspozycji wraz ze mną spało młodsze rodzeństwo (brat i siostra).
Kiedy apetyt na książki osiągnął u mnie rozmiary chęci posiadania własnych egzemplarzy ulubionych lektur, zaczęłam gromadzić swój zbiór. Ponieważ mieszkanie nasze było niewielkie (pokój z kuchnią o pow. 22 m2) za najlepsze miejsce do przechowywania swoich skarbów uznałam skrzynię tapczanu, na którym spałam wraz z siostrą. Po przeczytaniu nowo nabytego egzemplarza, chowałam go do skrzyni w przekonaniu, że mój „osobisty majątek” jest dobrze zabezpieczony przed moją o 9 lat młodszą siostrą, która uwielbiała wtedy pisać i rysować na wszystkim, co jej w ręce wpadło. Kiedy zbiór mój osiągnął rozmiary całej skrzyni tapczanu, przestałam na jakiś czas do niej zaglądać. Jakież było moje zdumienie, kiedy szukając jakiejś książki, otworzyłam tapczan i ujrzałam pustą skrzynię. Okazało się, że moja młodsza siostra, która już rozpoczęła naukę w szkole (była wtedy w 2-giej lub 3-ciej klasie) wzięła udział w szkolnej zbiórce makulatury i moje książki pozwoliły jej na zajęcie I-go miejsca w owej zbiórce.
Kultura
Nasze potrzeby w zakresie kultury zaspakajały wówczas trzy placówki znajdujące się w naszym zasięgu: Dom Parafialny przy kościele Żbikowskim, gdzie odbywały się lekcje religii oraz wystawiane były różne sztuki w wykonaniu zespołów amatorskich, Dom Kultury Kolejarza przy ul. B. Prusa (vis a vis Parku Potulickich). W Domu ZKK mieściło się kino „Oświata” oraz działały dwa zespoły: baletowy i teatralny. Do zespołu taneczno-wokalnego należała trochę starsza młodzież, natomiast do teatralnego – młodsze dzieci. Akurat z tym zespołem przez pewien czas byłam związana. Zespół prowadzony był przez panią Helenę Adamską (kolejną moją idolkę), która stosowała różne sposoby na przyciągnięcie do siebie młodych ludzi. I tak np. po skończonej próbie zabierała nas na salę kinową, gdzie mogliśmy za darmo obejrzeć film. A repertuar kinowy w tamtym czasie był naprawdę atrakcyjny i wartościowy. Obejrzeliśmy dzięki pani Helenie chyba wszystkie westerny, które wówczas były popularne, wszystkie filmy z cyklu „Serce i szpada”, wszystkie „Andżeliki”.
Pamiętam też konkurs, jaki pani Helena ogłosiła na jednym ze spotkań. Otóż słysząc, jak sobie dokuczamy wymyślając różne przezwiska, m.in. „ty piegusie” (w stosunku do jednej z dziewczynek, która miała buzię całą usianą brązowymi kropkami) pani Helena zorganizowała konkurs z nagrodami w postaci oranżady i ciastek (zakupionych w bufecie przy sali kinowej) na najpiękniejsze piegi. Oczywiście z łakomstwa zaczęła się licytacja, kto ma więcej piegów i czyje są większe. Od tej pory wszystkiego „piegusy” z naszej grupy czuły się wyróżnione, natomiast ci, co ich nie posiadali, czuli się nieco gorsi.
W późniejszym okresie kino „Oświata” wprowadziło cykl spotkań pod nazwą: Kino Studyjne, które było prowadzone w czwartki przez pana Leona Bukowieckiego – krytyka filmowego, który zamieszczał swoje recenzje w „Filmie” i „Ekranie”. Bardzo lubiłam chodzić na te spotkania.
Życie towarzyskie
Do „Pałacyku” w Parku Sokoła biegaliśmy na zbiórki harcerskie. Po zapoznaniu się z terenem parku i jego okolicy, zapuszczaliśmy się czasem (mijając Park Sokoła) na drugą stronę dzisiejszej Alei Niepodległości, gdzie w kwartale ulic: Al. Niepodległości, ul. Szopena, ul. Partyzantów i ul. Bol. Prusa rozciągały się pola uprawne, na których rosło żyto i ziemniaki, które w okresie jesiennym były tam kopcowane. Owe ziemniaki wabiły nas w te rejony, gdyż po napaleniu ogniska z Tęcin (łodyg ziemniaczanych), ziemniaki te piekliśmy i oczywiście natychmiast konsumowaliśmy.
Pamiętam też niedzielne wyjścia z rodzicami w porze poobiedniej „na dechy” czyli potańcówki, które latem odbywały się w: 1. Parku Potulickich za Pałacem w okolicy klombu na którym stał wysoki kielich, w którym rosły kwiaty, 2. w Parku Anielin, gdzie był do tego celu przygotowany krąg, 3. przy stadionie „Znicz” – przed bramą od strony Utraty.
W latach 60-tych młodsi ludzie z mojego kręgu znajomych mieszkających na Żbikowie, po ukończeniu szkoły podstawowej poszerzyli swoje związki z Pruszkowem o miejsca, w których były zlokalizowane szkoły średnie, do których zaczęli uczęszczać. A były to: Liceum im. T. Zana na ul. Daszyńskiego, Liceum im. Kościuszki na ul. Kościuszki, Technikum Mechaniczne na ul. Gomulińskiego czy Szkoła Przyzakładowa 1-go Maja przy Mechanikach. Ciężar życia towarzyskiego przeniósł się wówczas w rejon śródmieście Pruszkowa, na które składał się ciąg ulic: Kościuszki – od dworca kolejowego, przez ulicę Bol. Prusa w kierunku ulicy Kraszewskiego i Kraszewskiego do dworca EKD (tzw. małej kolejki).
Pamiętam, że wtedy zaraz po skończonych lekcjach biegło się szybko do domu, aby coś przekąsić, w ekspresowym tempie odrobić lekcje, a następnie: chłopcy przywdziewali (zgodnie z obowiązującą modą) koszule non iron, garnitury z wąskimi spodniami, buty tzw. bitelsówki (z zadartymi do góry noskami), płaszcze ortalionowe (obowiązkowo – włoskie, bo te szczególnie szeleściły) i wyposażeni w radio tranzystorowe niesione na wyciągniętym przedramieniu z wyciągniętą anteną nastawione na cały regulator wyruszali na podbój, dziewczyny (tak się mówiło, a nie „dziewczęta”) natomiast przywdziewały spódniczki mini, szpilki, oraz płaszcze – również ortalionowe, tapirowały fryzury, które następnie obficie spryskiwały lakierem i tak przysposobieni młodzi ludzie ze Żbikowa biegli po południu, aby włączyć się w nurt życia towarzyskiego, które toczyło się na w/w ulicach. Po dwu- lub trzykrotnym przespacerowaniu się w tą i z powrotem od dworca PKP do dworca EKD i zaspokojeniu potrzeby spotkania tam znajomych lub zawarcia nowych znajomości, z nastaniem zmierzchu wracało się do domu.
Późniejsze powroty były dość ryzykowne, gdyż wśród młodych ludzi w tamtym czasie panował podział na „Pruszkowiaków” i „Mazowszaków”. „Mazowszakami” nazywano młodych ludzi pochodzących ze Żbikowa. Było to określenie wyrażające lekcewarzący stosunek do mieszkańców tej części Pruszkowa. Dlatego też owi Mazowszacy, starając się zrekompensować sobie poczucie niższości w stosunku do Pruszkowiaków, zaciekle bronili swojego terytorium i gdy zdarzyło się, że jakiś chłopiec z innej części Pruszkowa odprowadził do domu dziewczynę ze Żbikowa, często wracał do domu poturbowany. Dlatego, gdy Pruszkowiacy umawiali się ze Żbikowiankami, po skończonej randce odprowadzali je „Czarną Drogą” do punktu granicznego czyli mostu na Utracie.
Była też na Żbikowie część młodzieży, która swoje poczucie wartości podnosiła innymi, bardziej cywilizowanymi sposobami, a mianowicie poprzez aktywne uczestnictwo w różnych dziedzinach sportu, szczególnie w piłce nożnej, koszykówce, grze w hokeja, jeździe szybkiej na lodzie, jeździe figurowej na lodzie. Tu przytoczę takie nazwiska jak: Andrzej Nowak – koszykówka (reprezentant „Polonii”, medalista mistrzostw Polski), Ryszard Szymczak – piłka nożna (reprezentant Polski na Olimpiadzie w Monachium 1972, gdzie wraz z drużyną narodową zdobył złoty medal olimpijski, mieszkał na ul. Szkolnej, przez 8 sezonów – w 10 najlepszych strzelców), Magierowski – jazda na lodzie (mieszkał na ul. Szkolnej).
O bracie
w tamtych latach młodzi ludzie, żyjąc w realiach dzielnicy Żbików, które wówczas było dość szpetnym oraz specyficznym miejscem do życia, a to za sprawą zaniedbanych budynków, jak również ogólnego klimatu tej dzielnicy, której ton nadawali tzw. „Mazowszacy”, mając świadomość bylejakości swojej egzystencji, uciekali się do marzeń o lepszym życiu w lepszym miejscu.
Bardziej ambitnym i wytrwałym udawało się to osiągnąć. Posłużę się tu przykładem swojego brata – Mirka Wojtały, który wywodząc się z rodziny niezbyt zamożnej (oboje rodzice pracowali w Służbie Zdrowia, gdzie zarobki nie były wysokie), główę wypełniał marzeniami o dalekich podróżach, o poznawaniu świata i życiu innych ludzi. A ponieważ możliwości finansowe rodziców nie umożliwiłyby mu tego wybrał drogę, która dała mu szansę zrealizowania swego celu. Otóż po ukończeniu Liceum Ogólnokształcącego im. T. Zana, gdzie pilnie przykładał się do nauki, szczególnie – geografii, podjął naukę w Wyższej Szkole Morskiej w Gdynii, a następnie: w trakcie pracy pływając na „Batorym”, „Heweliuszu”, u armatora amerykańskiego, a przez ostatnie 20 lat w Unity Line na „Polonii” odwiedził Amerykę Płn., Amerykę Płd., Australię, Azję, Afrykę, o Europie nie wspominając. W latach 70-tych został odznaczony Brązową Odznaką „Zasłużony Pracownik Morza”. Gdyby zechciał związać swoje życie ze Żbikowem, to pracę mogłyby mu zagwarantować następujące zakłady funkcjonujące w dzielnicy Żbików w owym czasie: największy – Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, Z-d Energetyczny na Waryńskiego, Z-d Pilników na ul. Mostowej oraz spora ilość prywatnych zakładów produkcyjnych.
Handel
Jeśli chodzi o handel i usługi to można powiedzieć, że w tamtym czasie (tzn. w latach 50-60), Centrum Handlowo-Usługowe zlokalizowane było przy ul. 3-go Maja na odcinku od torów kolejowych do ul. Mostowej i tak:
– w domu nr 11 była pralnia oraz zakład fryzjerski
– w domu kolejnym zakład fotograficzny
– pod nr. 17 i 19 – sklep cukierniczy i mięsny
– pod nr. 19 – sklep z pieczywem
– pod nr. 21 – sklep z gospodarstwem domowym
– pod nr. 27 A – kiosk warzywno-spożywczy p. Gajewskiej oraz kiosk „Ruchu”
– pod nr. 20 (za Kopcem Kościuszki) – sklep mięsny i sklep z wyrobami metalowymi Taborowiczów
– pod nr. 31 – sklep spożywczy państwa Ciemińskich, Zakład Naprawczy Długopisów i Lalek „U kawalera”, sklep z farbami, sklep warzywno-spożywczy pani Poli
– pod nr. 22 kiosk warzywny – Babci Olędzkiej
– pod nr. 33 – skład węglowy, a później na tym placu przy samej ulicy – księgarnia
– pod nr. 26 – duży sklep spożywczy MHD
– pod nr. 28 – sklep odzieżowy
– pod nr. 39 – sklep obuwniczy
– na rogu szkolnej po prawej – kiosk z pieczywem (róg Szkolnej)
– pod nr. 30 – sklep tekstylny na rogu, następnie sklep warzywny p. Rzodkiewiczowej, zakład fryzjerski p. Marchwickiego
– pod nr. 41 – sklep warzywno-spożywczy p. Kopra
– Z-d Krawiecki p. Pływaczewskiego
– pod nr. 43 – zakład szewski p. Okrasy
– pod nr. 45 – Biblioteka Publiczna
– następnie sklep z zabawkami, Zakład Szklarski, sklep tekstylny, zakład fryzjerski p. Włodarskiego
– pod nr. 47 – sklep z gosp. domowym a obok kiosk „Ruchu”
– rozlewnie wód w d. p. Srogoszów
– pod nr. 69 – sklep spożywczy
– pod nr. 60 – sklep spożywczo-warzywny „U pana Jasia” (prywatny)
Rodzice
A co do moich rodziców – to ich niski status ekonomiczny wynikał nie z niechęci do pracy, ale z poziomu zarobków, jakie wówczas obowiązywały w Służbie Zdrowia, z którą oboje rodzice związali się zawodowo, gdzie z wielką gorliwością i oddaniem wykonywali swoje obowiązki. Za co wielokrotnie byli odznaczani: ojciec – Brązowym Krzyżem Zasługi, a mama – Srebrnym Krzyżem Zasługi.
Tekst: Elżbieta Olędzka
Fotografie: Elżbieta i Zbigniew Olędzcy