Szczepkowski „Nieco z przedwojennych wspomnień Straż, Hrabia i Gryb” („Echo Pruszkowskie” 1929)
W 1929 roku w numerach 8 i 9 „Echa Pruszkowskiego” ukazały się wspomnienia Jana Szczepkowskiego – pruszkowskiego podróżnika, literata i działacza społecznego. Dotyczyły one jego działalności na rzecz miasta jeszcze przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Niestety 8. numer „Echa” nie zachował się, znamy więc tylko drugą część wspomnień poświęconą organizacji i działalności w pruszkowskiej Straży Ogniowej oraz w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”. Szczepkowski znał doskonale kulisy ich działalności, należał bowiem razem z hrabią Antonim Potulickim do grona ich założycieli. Zapraszamy do lektury!
Jan Szczepkowski
Nieco z przedwojennych wspomnień Straż, Hrabia i Gryb
Po zamknięciu przez władze Towarzystwa gimnastycznego „Sokół”, i innych w następstwie tego faktu legalizowanych towarzystw, jak np. „Klub atletów” lub „Towarzystwo miłośników gry w palanta”, będących faktycznie zakonspirowanym „Sokołem”, zrodziła się potrzeba założenia instytucji, w której młodzież mogłaby jawnie odbywać zbiorowe ćwiczenia gimnastyczne i jednocześnie nieść pomoc bliźniemu w razie klęski ogniowej.
Po pewnem zebraniu wioskowem w połowie 1910 r. śp. Antoni hr. Potulicki, jako przewodniczący zebrań gminnych i b. prezes „Sokoła” oraz p. Antoni Marylski-Łuszczewski, jako b. vice-prezes tegoż „Sokoła” wraz z piszącym te słowa, odbyli krótką naradę, na której postanowiono nie opierać inicjatywy założenia straży na „gromadzie” to jest zebraniu samorządu gminnego, lecz na ludziach dobrej woli z różnych sfer pochodzących.
Odezwę wzywającą 40-tu najwybitniejszych obywateli na pierwsze zebranie podpisali śp. Antoni hr. Potulicki, śp. Teodor Bagdach i Jan Szczepkowski.
Wszyscy zaproszeni stawili się na owo zebranie w dn. 30 października 1910 r., na które m postanowiono wnieść natychmiast po danie do władz o zatwierdzenie T-wa Ochotniczej Straży Ogniowej w Pruszkowie i Żbikowie. Podanie złożono zaraz, lecz dopiero w początkach maja roku następnego doręczono założycielom zawiadomienie o zatwierdzeniu T-wa przez władze. W tymże miesiącu zostało zwołane pierwsze organizacyjne zebranie, na które m wybrany został tymczasowy zarząd w osobach pp. A. hr. Potulickiego, J. Augustynowicza, T. Bagdacha. M. Chełmińskiego, A. Głowackiego, K. Piotrowskiego, inż. J. Troetzera i J. Szczepkowskiego.
Zarząd ten miał prawo przyjmować kandydatów na członków ofiarodawców, członków zaś czynnych to jest właściwych strażaków, zatwierdzała władza państwowa. Znów zwłoka – formalności, starania.
Trudności zostały wreszcie zwyciężone dzięki zaś ofiarności społecznej takich obywateli jak śp. hr. Potulicki, inż. Stanisław Majewski, inż. Józef Troetzer, pp. Hoserowie i inni: w ciągu bardzo krótkiego czasu remiza i wieża zostały wzniesione, sikawki i inne narzędzia pożarne nabyte i jako korona zabiegów uroczyste otwarcie straży wyznaczone na 25 sierpnia 1912 r.
Nim jednak nastąpiło oficjalne poświęcenie z mowami, defiladą i ćwiczeniami wobec zaproszonych gości, należało szeregi umundurować i wyszkolić nie tylko w użyciu drabin czy sikawek, lecz i w zwykłych ćwiczeniach rzędowych.
Z umundurowaniem już wynikły trudności: władze bały się form i barw narodowych polskich, dlatego też wzory projektowanych mundurów i odznak musiały przechodzić przez odnośną cenzurę w rządzie gubernialnym, zwłaszcza barwy: biała z amarantową i granatowa z amarantową były prześladowane. Zatwierdzono jednak, jako zasadniczy mundur zimowy – granatowy, a letni – khaki ze specjalnemi odznakami w postaci kolorowych patek na kołnierzach, i barwnych naramienników dla każdego oddziału w innym kolorze.
Oddziały zostały szybko ‚sformowane z chętnych amatorów. Garnęli się do szeregów straży ludzie’ młodzi i zdrowi ze wszelkich stanów. Urzędnicy, rzemieślnicy i robociarze. Wstąpiło nawet paru żydków. Ogółem w połowie 1912 roku już szeregi liczyły około stu ludzi. Był to materja z bardzo małemi wyjątkami zupełnie surowy. Obok zapału nie mieli pojęcia nie tylko o elementarnych ćwiczeniach gimnastycznych, lecz i o tern, jak stanąć w szeregu, jak zrobić zwrot w prawo lub lewo.
Należało ich wyszkolić. Jako byłemu czynnemu członkowi „Sokoła”, oraz dowódcy jednego z oddziałów, Komendant Straży (inż. Józef Troetzer) powierzył mi przysposobienie frontowe „rekruta”. Ćwiczenia odbywaliśmy na placu przed remizą i wieżą, ofiarowanym do korzystania na czas nie ograniczony przez prezesa straży hr. Antoniego Potulickiego.
Plac ten stanowił część podwórza gospodarczego majątku Pruszków i był od dzielony od ulicy (Kraszewskiego) wysokim murowanym parkanem z bramą wjazdową.
O wszystkiem, co się dzieje na placu przed remizą, wiedział dobrze naczelnik Straży ziemskiej podpułkownik Gryb od swych zaufanych, którzy nie omieszkiwali wcisnąć się pomiędzy gromadkę widzów, obserwujących nas, jako ciekawą nowość na tutejszym gruncie.
Gryb mieszkał w pobliżu, w kamienicy, w której mieści się obecnie kancelarja parafjalna. Doński kozak z pochodzenia, powszechnie nielubiany, jako tajny żandarm i „ochranszczyk” był on ciekawym typem, niezwykłą mieszaniną cech dodatnich i ujemnych.
Przede wszystkiem osobliwy rosyjski policjant: nie pił i nie brał żadnych łapówek. Dbał o czystość miasta: za wypuszczanie np. ścieków do rynsztoka, najpoważniejszych obywateli nie wahał się pod eskortą wysłać do gminy w Skoroszach. Złodziei prześladował i karał doraźnie. Za to do wszelkiej akcji społeczno-politycznej odnosił się z wrogą zaciekłością. Ludzi zajętych półlegalną lub konspiracyjną pracą patrjotyczną, oświatową i polityczną tropił zawzięcie i w tym kierunku wyszkalał swych podkomendnych, których prał po fizjonomjach za najmniejsze wykroczenie.
Organizacją straży ogniowej w Pruszkowie zainteresowem się bardzo gorliwie, oczywiście w duchu negatywnym. Z jego strony mieliśmy zawsze najwięcej trudności. Gdyby nie znajomość towarzyska hr. Potulickiego z gener. gubernatorem Skałonem i gubernatorem bar. Korfem oraz zasada „czynopoczytanja”, której Gryb z konieczności ulegał, nie dopuściłby on z pewnością do założenia straży. O zajęciach naszych oczywiście donieśli mu ajenci policji.
W drugim dniu ćwiczeń rzędowych ledwie ustawiłem, dwuszeregi i począłem formować czwórki donośnie komenderując, gdy przez otwartą bramę dziedzińca wszedł szybkim krokiem Gryb. Ujrzawszy go, nie przerywałem ćwiczeń.
– Czwórki w prawo – zwrot! w pochód! (dawna komenda sokolska).
Na twarzy Gryba widzę wściekłość – podbiega do mnie.
– Kto tut starszyj?!
– Proszę – jestem.
– Co to? musztra wojskowa? Jakie macie prawo? Czy to jest straż pożarna, czy wojsko polskie?
– Straż, panie pułkowniku. Prawo mamy – jak panu wiadomo. gubernator zatwierdził nasz statut.
– Ja wasz statut znam. Wasze dzieło po zakonu: z sikawkami i drabinami ćwiczenia robić, a nie musztrę wojskową! Eto protiwozakonnoje dieło! Ja wam zabraniam musztry wojskowej! Protokół zestawię i do odpowiedzialności pociągnę!
– Panie naczelniku – przecie strażacy muszą umieć stanąć w szeregu, obrócić się prawidłowo i przejść, gdzie należy…
W czasie wypowiadania ostatnich zdań, zobaczyłem nadchodzącego do nas z głębi dziedzińca hr. Potulickiego.
Prezes nasz nie lubi Gryba i nigdy nie zwraca się don bezpośrednio. Spostrzegłszy, ze rozmawiamy o czemś w podnieceniu, zatrzymał się w oddaleniu kilkunastu kroków i skinął na mnie, Podszedłem.
– Czego on chce?
– Zabrania nam musztry, powiada, że protokół zrobi i nas do odpowiedzialności pociągnie, że robimy wojsko polskie…
Zaczerwienił się hrabia i szybko zbliżył do Gryba.
– Czego pan sobie życzy? – zapytał go sucho i dumnie.
– Panie hrabio, tego nie można po zakonu…
– Pan mię uczyć nie będzie, co można lub nie. Ja odpowiadam za to, co oni robią, a pan nie masz prawa tu na moje prywatne podwórko włazić – proszę mi się zaraz precz stąd wynosić!
Gryb zmartwiał. Zuchwały satrapa, poskromiciel strażników i polskich „miateżników” zdał się teraz marną kreaturą wobec postawnego i dumnego polskiego szlachcica, wskazującego mu bramę.
Gest i niezwykły ton mowy smagnął po nim, jak bicz pogromcy po drapieżnym zwierzu. Opanowała go wściekłość. W pierwszej chwili zdawało się, iż skoczy niby ryś zraniony, ale on się tylko skurczył jeszcze bardziej poskromiony począł uchodzić z placu.
Uciekł za bramę upokorzony, wściekły i dyszący zemstą.
Zacna krew polska i pewność siebie odniosły zwycięstwo. Byliśmy zdumieni i za chwyceni naszym prezesem.
Hrabia nie obawiał się mściwości Gryba w stosunku do swej osoby. Jako WlelkopoIanin, był on prawnie obywatelem Rzeszy Niemieckiej i b. oficerem wojsk pruskich. Okoliczność ta w połączeniu z tytułem i znajomościami uniezależniały go od bezpośrednich szykan urzędników i stawiały na wyższym poziomie polityczno-intelektualnym. Natomiast obawiał się skutków zajścia dla Straży. Wszak była to niesłychana rzecz takiego satrapę, podpułkownika i jednocześnie żandarma, podczas spełniania przezeń czynności urzędowych – wyprosić publicznie za bramę!
Gryb, mściwy kozak, nie daruje tego. I rzeczywiście zbiesił się narazie: obił strażnikom pyski i pojechał natychmiast z donosem do Warszawy. Lecz nim złożył raport komu należy, już wiedziano o zajściu, bo hrabia nie omieszkał o tern telefonować zaraz do gubernatora. Pewnie się tam przy okazji szampan polał, bo „koncy poszli w wodu”. Gryb satysfakcji żadnej nie uzyskał i na placu ćwiczebnym już się więcej nie pokazał.
Pragnąc pozory lojalności zachować wstrzymaliśmy ćwiczenia sami na kilka dni. Przez ten czas uzyskaliśmy formalne pozwolenie gubernatora, iż w celu prawidłowego rozgrupowania ze zbiórki do narzędzi ogniowych, oraz prezentacji wobec wyższych władz państwowych, dozwala się odbywać ćwiczenia rzędowe z komendą „w miejscowym języku”.
Po paru miesiącach „wojsko polskie” w błyszczących kaskach imponowało miastu.
Jan Szczepkowski.
Pruszków, dn. 15 IV 1929 r.
„Echo Pruszkowskie” 1929 nr 9