Jolanta Markiewicz z d. Dąbrowska – Wywieziona do III Rzeszy
Jolanta Małgorzata Markiewicz z d. Dąbrowska urodziła się w 1937 roku w Warszawie. W czasie okupacji mieszkała przy ul. Sękocińskiej 16 na Ochocie. Wygnana podczas Powstania Warszawskiego do obozu Dulag 121, została wywieziona do KL Oranienburg, a następnie do Bergen-Belsen oraz Braunschweig. Zeznanie Jolanty Markiewicz zostało złożone przed Główną Komisją Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. Relacja pochodzi z projektu Muzeum Warszawy „BANWAR 1944″ pod kierownictwem Izabeli oraz Stanisława Maliszewskich.
W okresie okupacji hitlerowskiej zamieszkiwałam w Warszawie w dzielnicy Ochota przy ul. Sękocińskiej 16. Byłam jeszcze dzieckiem i przebywałam wraz z rodziną, tj. matką, bratem Bohdanem, babcią ze strony ojca, Amelią Dąbrowską, dwiema ciotkami – siostrami ojca: Marią Dąbrowską i Zofią Dąbrowską, kuzynką, sierotą Antonią Osińską i nianią Zofią Orłowską. Ojciec mój, Stanisław Dąbrowski, syn Franciszka i Amelii, urodził się w 1897 r. w Warszawie. Był zawodowym oficerem w stopniu kapitana w Wojskowym Instytucie Geograficznym w Warszawie. We wrześniu 1939 roku trafił do niewoli sowieckiej i został zamordowany w Starobielsku.
Bezpośrednio po wybuchu Powstania Warszawskiego cała nasza rodzina przebywała pod wskazanym adresem. W miarę nasilających się walk już w pierwszym dniu Powstania niemiecki pocisk artyleryjski uderzył w nasz dom i zniszczył część sąsiedniego mieszkania należącego do pań Dąbrowskich, których imion nie pamiętam. Były w średnim wieku, jedna z nich uczyła mnie francuskiego. Wiadome mi jest, że po upadku Powstania zostały one wywiezione z obozu w Pruszkowie do „Koncentrationslager Auschwitz” i tam zginęły.
Od początku Powstania w naszym mieszkaniu przebywały koleżanki mojej matki, jedna z nich Antonina Maks wraz z mężem Józefem i córkami Zofią i Hanną lub Anną. Po Powstaniu znaleźli się oni w Niemczech. Maks występował pod nazwiskiem Wiśniewski. Antonina wróciła z Niemiec, ale tylko z córką Hanną lub Anną. Druga jej córka Zofia zginęła w wypadku w Niemczech. Antonina po wojnie zamieszkała w Łodzi, wkrótce zmarła na raka. Jej mąż, Wiśniewski, zmarł 15 grudnia 1944 roku w obozie Oranienburg. Wiadome mi jest o tym z listu, jaki napisała moja matka do obozu w Oranienburgu do Józefa Wiśniewskiego, noszącego numer obozowy 90091. List do miejsca naszego pobytu u Fritza Schitte w miejscowości Walbeck, kreis (powiat) Gardelegen powrócił z napisem o jego nie doręczeniu adresatowi i powiadomieniem o śmierci Wiśniewskiego w obozie i data jego śmierci. Nie wiem, gdzie ona obecnie zamieszkuje.
Po kilku dniach Powstania moja ciotka Zofia wraz z siostrą Maksowej, której imienia i nazwiska nie znam wyszły z naszego mieszkania do sąsiedniego i wyglądały przez okno w kierunku mostu kolejowego i Dworca Głównego. Widocznie snajper niemiecki zauważył je i wystrzelił. Trafił obie. Jeden pocisk przebił zarówno głowę mojej ciotki, jak i siostry Maksowej. Nadmieniam, iż obie one tyły równego wzrostu i stanęły w oknie przytulone do siebie. Miały rany na skroniach. Zginęły na miejscu. Zwłoki pochowano w podwórku na ogrodzie. Dalsze dnie Powstania spędzaliśmy w piwnicach naszego budynku.
W dniu 10 sierpnia 1944 roku pojawili się Niemcy. Krzycząc „raus” wypędzili nas z piwnic na ulicę Sękocińską, a następnie na szosę prowadzącą do „Zieleniaka”. Jednocześnie podpalili nasz dom, wrzucając granaty zapalające do piwnic lub dokonując podpalenia w inny sposób.
W drodze Niemcy i Ukraińcy [pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej – przyp. red.] odbierali od pędzonych różne wartościowe przedmioty, w tym zegarki. Na terenie „Zieleniaka” byliśmy stosunkowo krótko. Brat, obawiając się represji, oddał swój zegarek. Zostaliśmy wpędzeni do kolejki elektrycznej i w okropnym ścisku przewieziono nas do Pruszkowa i umieszczono w parowozowni. Tam koczowaliśmy dzień lub dwa. W niewyjaśnionych okolicznościach na terenie obozu w Pruszkowie zginęła moja babcia Amelia Dąbrowska, licząca około 80 lat. Widocznie od nas odeszła i została zastrzelona. Nie widziałam już babci. Nie wiem też, co stało się z jej zwłokami. Teren parowozowni był obstawiony, nie można było poruszać się swobodnie. Matka moja próbowała dowiedzieć się czegokolwiek o losach babci od Niemców, lecz bezskutecznie.
Na placu parowozowni odbywały się selekcje. Ja trzymałam się razem z matką, bratem, sierotą Antoniną Osińską. Niemcy chcieli zabrać od nas brata, ale w zamieszaniu udało się mojej matce zasłonić go sobą i pojechał razem. Oddzielono nianię i ciotkę Marię. Znaleźliśmy się w transporcie do Niemiec. Około 15 sierpnia byliśmy w obozie w Oranienburgu na placu apelowym. Tam spotkaliśmy matki siostrę Wandę Żarską wraz z córką Hanną. W Oranienburgu byliśmy krótko, około 19 sierpnia przewieziono nas do Bergen-Belsen. Tam umieszczono nas w ogromnych wojskowych namiotach. Znajdująca się w nich słoma była zmielona na sieczkę w postaci pyłu. Poddano nas upokarzającemu pobytowi we wspólnej łaźni połączonemu z dezynsekcją, która jednak nie likwidowała niczego, gdyż wszawica zdołała nas opanować. Okropne były doły kloaczne, do których łatwo można było wpaść. Ciągłe apele, podczas których było nas ciągle mniej, gdyż umierano. Słyszałam także o gazowaniu, bliższych szczegółów nie znam. Do listopada 1944 roku byliśmy w Bergen-Belsen. Kolejnym etapem był Braunschweig. Stamtąd skierowano nas do podobozu Lehrte. Zostaliśmy tam zewidencjonowani, sporządzono nam zdjęcia.
Po dwóch dniach z Lehrte trafiliśmy do Walbecku. Matki z dziećmi umieszczono w spichrzu po zbożu. Podobno nie były jeszcze przygotowane baraki. Dozorował nas Fritz Schitte wraz SS-manami. Trwało to krótko i znaleźliśmy się w obozie w lesie. Była tam kopalnia soli, ale w wyrobiskach ulokowano fabrykę części samolotowych. Matkę zatrudniono w tej fabryce, dzieci pozostawały w barakach. Mieliśmy obowiązek zbierać chrust w lesie do opalania baraków, a także przynosić wodę do sprzątania w baraku.
Obóz miał charakter międzynarodowy. Naszym obowiązkiem było utrzymywanie czystości, odrzucanie śniegu z traktów komunikacyjnych i przejść, przebierać warzywa.
Jedna z więźniarek nie wytrzymała nerwowo i powiesiła się. SS-manka miała zwyczaj przychodzenia na pobudkę z psem policyjnym, którym szczuła więźniarki bez wyboru. Upatrywała kolejne ofiary. Opanowały nas insekty.
Posiłki miały miejsce raz dziennie. Składały się z zupy z brukwi i kawałka chleba, bez różnicy dorosłym i dzieciom. Musiał wystarczyć na cały dzień.
O szczegółach pobytu w obozie można by mówić wiele. Wyzwolenie obozu nastąpiło w końcu kwietnia 1945 roku przez wojska angielskie.
Wracając do spotkania z moją ciotką Wandą Żarską z jej córką Hanną na placu apelowym w Oranienburgu stwierdzam, iż ciotka była wówczas chora na dyzenterię. Otrzymała ona od mojej matki lub niani krople miętowe, które być może uratowały jej życie. Z Oranienburga wędrowaliśmy już razem przez wszystkie obozy. Powrót do Polski nastąpił w innym czasie. Ciotka powróciła wcześniej drogą morską, a my później koleją przez Lubekę. Ponieważ matki rodzice przyjechali z Wilna do Białegostoku matka powróciła nie do Warszawy, gdzie wszystko było spalone, a do Białegostoku. Ciotka pojechała do Poznania, gdyż jej mieszkanie w Warszawie zajęli lokatorzy. Sierota Antonina Osińska przyjechała wraz z nami do Białegostoku.