menu

Suwaj Krystyna z d. Rybak – „Strach nie opuszczał mnie ani na chwilę”

Suwaj Krystyna z d. Rybak – „Strach nie opuszczał mnie ani na chwilę”

Krystyna Suwaj z d. Rybak, ur. w 1937 r., w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego mieszkała z rodzicami, Rozalią i Bolesławem, oraz bratem Bogusławem przy ul. Przemyskiej na Ochocie. W sierpniu 1944 r. rodzina została pognana na punkt zborny na Zieleniaku, a następnie do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd wysłano ich w okolice Głowna. Relacja została spisana i przekazana Muzeum Dulag 121 w 2024 r.

Mimo że wpłynęło wiele lat od zakończenia II Wojny Światowej i Powstania Warszawskiego nadal powracamy do spraw z nią związanych. Moja rodzina składała się z czterech osób: ojciec (nie brał udziału w konspiracji, ponieważ w roku 1943 podczas nalotu został ranny odłamkiem w nogę i mocno utykał), matka, brat Bogusław i ja, Krystyna. Rodzina już odeszła, zostałam ja. Od urodzenia wszyscy mieszkaliśmy w Warszawie. W roku 1944 na ul. Przemysłowej, dzielnica Ochota. Pamiętam, że ciągle przebywaliśmy z sąsiadami w piwnicy. Warunki były trudne, do tego jeszcze przeszywający strach, który nie opuszczał mnie ani na chwilę. Co się stanie, jeśli w nasz budynek uderzy bomba? W piwnicy wszyscy znajdowali się na skraju histerii. Kiedy leciały bomby zakrywaliśmy głowę, płakaliśmy i modliliśmy się.

W dniu 15.08.1944 r. żołnierze „ukraińscy”[1] wypędzili nas z piwnicy i pognali na „Zieleniak” znajdujący się na Ochocie. Nic nam nie wolno było zabrać (jedzenia, ubrania, szklanki itp.). Na „Zieleniaku” w skandalicznych warunkach (brak wody, jedzenia, goła ziemia) przebywaliśmy kilka dni. Po kilku dniach (daty nie pamiętam, ale był to sierpień) żołnierze (Ukraińcy albo Rosjanie)[2] wypędzili nas z „Zieleniaka” i pieszo pod karabinami maszynowymi prowadzili nas do obozu Dulag 121 w Pruszkowie. Po drodze mijaliśmy Niemców z karabinami. Nie pamiętam daty dotarcia do obozu, ale to był miesiąc sierpień.

W obozie nie było wesoło. Przebywaliśmy w ogromnej hali albo baraku, spaliśmy na gazetach, brud i smród taki sam jak w piwnicy. Byliśmy głodni, nie było chleba. Jacyś pracownicy opieki przywozili – w kotle czy w kotłach – zupę, ale nie zawsze dla wszystkich starczyło. Przed kotłem zawsze gromadził się tłum ludzi. Matka z moim bratem chodzili po obozie i szukali rodziny, znajomych, ale nikogo nie spotkali. Ja natomiast byłam ciągle w strachu i wszystkiego i wszystkich się bałam. Nie było psychologów, psychiatry i neurologa, musiałam sama sobie radzić z problemami.

Po opuszczeniu obozu, w którym pobyt trwał chyba do połowy września „jacyś ludzie” kazali nam wsiadać do bydlęcych wagonów. W wagonie staliśmy zgnieceni jak śledzie. O tym, żeby usiąść nie było mowy. Nikt nie wiedział dokąd jedziemy, ludzie płakali. Jechaliśmy długo (tak mi się zdawało), dojechaliśmy do stacji Głowno. Na stacji, do której dojechaliśmy czekały nas podwody, które miały nas rozwozić do okolicznych wsi. My trafiliśmy do Dmosina. W tej miejscowości gospodarze wybierali „warszawiaków” do swoich gospodarstw.

Trafiliśmy do wsi, która prawdopodobnie nazywała się Kraszewo. Ojciec z moim bratem do jednego gospodarza, ja z matką do drugiego. Rodzice wykonywali prace zlecone przez gospodarzy. Ja opiekowałam się niemowlakiem dziewięciomiesięcznym, którego ciągle musiałam nosić na rękach. Chłopczyk miał na imię Jasio. Chodziłam głodna, ciągle brakowało mi chleba, a matka nie mogła mi go dać. Rodzice przy nas nie rozmawiali o warunkach pobytu u gospodarzy, a nam zabroniono narzekać. Warunki pobytu u gospodarzy musiały być znośne, ponieważ mieszkaliśmy u nich do zakończenia wojny. Zaraz po zakończeniu wojny wyjechaliśmy do Warszawy. Pamiętam, że rodzice wysłali podziękowanie do gospodarzy, u których mieszkaliśmy.


[1], [2] pot. o żołnierzach wschodnich jednostek cudzoziemskich będących w służbie armii niemieckiej.

Powiązane hasła

”None

Skip to content